Mógłbym oczywiście napisać o tym, że nie ma czegoś takiego jak literatura niezależna. Że zarówno proza, jak i poezja zaplątane są w nieskończone sieci instytucjonalnych uwikłań, że wszystko jest polityczne. Uznaję to jednak za oczywistości, o których co prawda mówić warto i trzeba, ale mówią o nich inni. Mnie natomiast interesuje coś innego.
Wyobraź sobie, że jest letni wieczór. Wychodzisz ogrzać się w promieniach zachodzącego słońca. W sierpniu o zachodzie niebo jest spektakularnie piękne – płomienne i różowe zarazem, tak jakby szykowało się nie do snu, lecz do życia.
Nigdy nie robiłam planów i postanowień z okazji Nowego Roku. Nie ze względu na wątpienie w to, że uda mi się ich dotrzymać, albo z braku ambicji. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że przez cały rok można podjąć się zmiany swojego życia i – nawet w mikroskali – nigdy nie czekałam do poniedziałku z rozpoczęciem czegokolwiek.
Jest po 23, leżę już. Obok mnie żona kończy przygotowywać warsztaty do swojej pracy. Miałem wolne i przez większość dnia czekałem na odzew Grupy (ustaliliśmy drugi deadline, który właśnie minął). Kiedy w końcu postanawiam zostawić to i obejrzeć coś na laptopie, telefon zaczyna dzwonić. Na wyświetlaczu „Ewa!” i już wiem, że czeka mnie kwadrans rozmowy.
Niełatwo wytłumaczyć nudę na podstawie kina. Nudnym filmem byłby taki, który nas po prostu nie interesuje, nie wciąga, nie wzbudza naszego zaangażowania, trudno jednak zbudować jednolitą kategorię tego rodzaju, ponieważ poczucie znudzenia jest subiektywne.
Nieszczęsna Czytelniczko, pechowy Czytelniku – jeśli zawędrowaliście w te zakamarki FUSSa, to skompletujcie przekąski i zimne napoje i przygotujcie się na iście piekielną litanię ludzkich dramatów.
Zaczęło się od filmu. Dokumentu Wojtka Szumowskiego o sytuacji w Aleppo. Na projekcję i spotkanie z reżyserem „zaciągnął” mnie Jacek Dunikowski, związany z „Sylwestrem dla ubogich” i Zupą na Plantach. Przedstawił mnie Piotrkowi Żyłce, inicjatorowi zupowej akcji: „To jest Gosia, która będzie robiła Wymianę Ciepła w Nowej Hucie”.
Od zawsze ciągnęło mnie do filmowych „kuriozów”. Jako kilkuletni chłopak wypożyczyłem Miasto Zaginionych Dzieci (1995, J.-P. Jeunet, M. Caro) na VHS-ie. Pamiętam bardzo niewiele poza uczuciem, jakie pozostało po seansie: mieszanką przerażenia z fascynacją.
„Jasiu, nie wiem, co to jest, ale na pewno nie muzyka. Nuda i ohyda!” – powiedziała Słuchaczka. Tak nazywam w myślach panią, która wraz z mężem wstała z fotela, by skierować się do wyjścia podczas inauguracyjnego koncertu tegorocznej edycji festiwalu Sacrum Profanum. Nie była odosobniona w swojej reakcji.
Różnie ją nazywają: acedią, melancholią, spleenem, czasem lenistwem. Choć najczęściej wszystkie te pojęcia lądują w jednym worku z napisem „nuda”. Bo nuda to trochę persona non grata, a trochę cały świat wrażeń, które przebijają się przez rzeczywistość i przypominają nam o skończoności. Naszej własnej skończoności.
Tuż przed kołowaniem na lotnisku w Keflaviku pomyślałam, że dotarłyśmy na Marsa: Islandia z góry wyglądała dosłownie nieziemsko – i jest w tym stwierdzeniu tyle samo zachwytu, co przerażenia. Niezwykle rozległe, pofałdowane tereny przecinała tylko wąska wstążeczka z podniebnej perspektywy wyglądająca jak zmarszczka na chropowatym ciele wyspy.
Kraków, przystanek autobusowy na Rondzie Mogilskim. Samochody toczą się powoli jak kolorowe zabawki dziecięce, a ludzie nawet nie czekają już na wynurzenie się od strony ronda większego kształtu, autobusu. Jest po siedemnastej. Ktoś kupuje 3 kajzerki w budce z pieczywem, ktoś inny czeka na falafela.
Okrągłe, blade oczy i wyszczerzone zęby Buki, cięte riposty Małej Mi, filozofia życia Włóczykija, oscylująca gdzieś pomiędzy hipisostwem a tumiwisizmem – wszyscy znamy te fenomeny i wiemy, że „to z Muminków”. Co mamy wtedy na myśli? Książki Tove Jansson?
Wyobraź sobie, że wcielasz się w rolę detektywa, rodem z angielskich powieści kryminalnych. Niedawno w tajemniczych okolicznościach zaginął jeden z londyńskich biznesmenów, a jego córka jest przekonana, że za wszystkim stoi któryś z kontrahentów rodzinnej firmy.