NUMER 27 (2) MARZEC 2018 | "DZIECI GŁOSU NIE MAJĄ?"
Zróbmy eksperyment. Wyobraź sobie, że lądujesz w jakimś egzotycznym kraju, kulturze, której nie znasz, wśród ludzi mówiących językiem, którego nie rozumiesz. Nie wiesz, gdzie jesteś, ale wiesz, że jesteś głodny, zmęczony, coś cię boli. Spotykasz tubylca i próbujesz jakimś sposobem się dogadać – zapytać o sklep z jedzeniem, suchym ubraniem, swoją lokalizację, jakiś szałas z posłaniem. Jak to zrobisz? W jaki sposób zasygnalizujesz bez mowy swoje potrzeby? Wyobraziłeś sobie tę sytuację? Zdążyłeś się zestresować? Na pocieszenie powiem, że istnieje całkiem liczne grono nieszczęśników, którzy mają gorzej – niemowlęta.
Nie dość, że nie potrafią ani słowa z siebie wykrztusić (choć pewnie czasem mogłaby cisnąć im się na usta sterta wulgaryzmów, z których wybrzmiewa jednak tylko jedna głoska, ewentualnie – na wyższym poziomie wtajemniczenia – sylaba), to jeszcze kompletnie nie rozumieją, gdzie są, po co czy kim są ci wszyscy ludzie wokół. Dopiero poznają świat i uczą się go, nie mają żadnej wiedzy ani doświadczenia, żeby wyjść z opresji najprostszych sytuacji, które im się przydarzają. A my, dorośli, jesteśmy potwornymi egoistami, bo chociaż wymagamy od dzieci jak najszybszego opanowania mowy, a przynajmniej jasnego komunikowania potrzeb, to sami rzadko się staramy zrozumieć ich język. W przypadku dzieci język to nie tylko mowa; to przede wszystkim gesty i szereg niewerbalnych komunikatów. Tutaj dotykamy właśnie kwestii barier i szumów zakłócających komunikację. Dlaczego nauka języka ma nie działać w dwie strony? A gdyby się odrobinę wysilić i dostrzec, że ta mała istota to równoprawny człowiek, też ma dwie ręce, nogi, parę uszu i oczu. Ma co prawda trochę mniej lat i zmarszczek, ale nie znaczy to, że nie ma praw głosu czy wyboru.
Do poruszenia tego tematu zainspirowała mnie niedawna sytuacja. Wracam z pracy, późne popołudnie, supermarket, kobieta, matka dwóch synów, z czego jeden już śmiga między półkami, drugi (niestety) jest uziemiony przez brak umiejętności chodzenia w wózku sklepowym. Wrzask, płacz, łzy się leją, chłopczyk szarpie kurtkę ze wszystkich sił, rzuca się po tym wózku, a ja tylko obserwuję, kiedy wyląduje z głową na podłodze, bo matka pozostaje zupełnie głucha na ten skowyt, ze stoickim spokojem i uśmiechem zastygłym na twarzy oglądając szlafroczki. Osobiście nie mam nic do szlafroczków, swój pluszowy wręcz uwielbiam, ale w tym momencie mam ochotę użyć szlafroczka jako broni. Nie dość że akrobacje dzieciaka mogły skończyć się z rozbitą głową, to po 20 minutach płaczu i wrzasku okazało się, że kobieta wie, o co jej synowi chodzi. Pytanie, czy wiedziała od początku, ale stwierdziła, że jak zignoruje dziecko, to przestanie się w końcu drzeć, czy doznała objawienia nagłego. Dziecku było po prostu niewygodnie i gorąco w tej puchówce, co komunikował szarpaniem kurtki i płaczem, nie potrafiąc jeszcze sam się rozsunąć i wyswobodzić. Zaraz po rozebraniu chłopca i wzięciu go na ręce kobieta mogła kontynuować oglądanie tej nieszczęsnej odzieży nocnej. Płacz magicznie ustał. Jeden rzut oka wystarczył, żeby zrozumieć, co mały nieszczęśnik mówi. Niezależnie od tego, czy tego nie dostrzegła, czy była leniwa i skupiona na sobie, zabrakło tu uważności. Ta prosta sytuacja pokazał mi, jak wielkim problemem są podstawy komunikacji, a nawet samej chęci do jej nawiązania z WŁASNYM dzieckiem.
Amerykański psycholog i psychoterapeuta dr Thomas Gordon, znany głównie z Treningu Skutecznego Rodzica, opracował metodę rozwoju umiejętności interpersonalnych na linii rodzic–dziecko, kształtującą u matek i ojców zdolności komunikacyjne. Metoda polega na zrozumieniu i rozszyfrowaniu wskazówek niewerbalnych, które malec wysyła, a następnie odpowiadaniu na te wskazówki, aby znaleźć rozwiązanie. Każde zachowanie malutkiego, kilkutygodniowego dziecka ma jakiś cel. Na samym początku jest płacz. Płacz potrafi skutecznie rozstroić nerwy rodzica, jeżeli jest nieustający, przeraźliwy, na wysokich tonach. Kiedy już rodzicom brakuje pomysłu bądź są wyczerpani tą arią dzienno-nocną, kierują się złotymi radami koleżanek, ciotek, matek, babek i robią to, co można zrobić najgorszego – zostawiają niemowlę, żeby się wypłakało, bo a) jak będziesz do niego przybiegać na każde zawołanie, to się tak nauczy i będzie cię wykorzystywać i terroryzować; b) dziecko musi sobie popłakać, zmęczy się, to przestanie; c) zostaw je, bo płaczem wymusza, żeby na ręce wziąć i nosić, a jak się nauczy, to potem sobie nie poradzisz. Itp. Mogłabym tak mnożyć przykłady, które są kompletną bzdurą, robiącą głównie szkody w małym człowieku. Nóż mi się otwiera w kieszeni, jak słyszę jeden z tych tekstów w dowolnej wariacji słownej. Podstawowa zasada – jeżeli dziecko płacze, to znaczy, że potrzebuje twojej reakcji i pomocy, nie umie przecież nic innego zrobić, żeby się z tobą skomunikować. I uwierz mi, nie jest małym strategiem, kombinującym, jak tu sobie podporządkować dorosłego i zmuszać go do czegokolwiek. Ono jest po prostu głodne, zimno mu, boi się czegoś, potrzebuje czułości, bliskości, może coś mu dolega, jest mu niewygodnie – możliwości jest wiele, płaczem robi, co może, żeby ogłosić, że nastąpił error. I to ty, rodzicu, jesteś od tego, żeby dociec przyczyny płaczu i rozwiązać problem. Płaczem też sygnalizuje, że kompletnie nie tym tropem powinieneś podążać. Bierzesz je na ręce, a ono dalej płacze, dajesz jeść, ale nie chce, okrywasz kocykiem, dalej płacze – może potrzebuje ulubionej zabawki, może kołysanki, może szumiącego misia. Podejmując próby, nawiązujesz nić komunikacji, uczysz siebie i dziecko znaków, oznaczających dane pojęcia.
Wracając do złotych rad, zostawianie dziecka samemu sobie i pozwolenie mu się wypłakać tak naprawdę nie powoduje, że magicznie kończy się zbiorniczek ze łzami, a niemowlę zaczyna gruchać i uśmiechać się do ciebie albo zasypia. Ono przestaje płakać, bo już jest kompletnie tym procesem zmęczone i wyczerpane. Kiedyś czytałam pewien raport wolontariuszki pracującej w domu dziecka. Opowiadała, że w sali stoi kilkanaście łóżeczek z niemowlakami i jest cisza, dzieci nie płaczą. Zdziwiona zaczęła dociekać, dlaczego tak jest. Otóż nie sposób każdemu z nich zastąpić mamy, skomunikować się z nim, one płaczą przeraźliwie do momentu, kiedy są już wyczerpane i zasypiają ze zmęczenia, a potem uczą się, że nikt nie reaguje, tracą nadzieję i odpływają w swoistą krainę smutku i pustki. Poruszyło mnie to na tyle do głębi, że kiedy nie dawałam już rady z ogarnięciem płaczu własnego dziecka i byłam bliska poddania się, przypominałam sobie te słowa i uświadamiałam sobie, że moje dziecko jest zdrowe i płacze, bo ma niezaspokojoną jakąś potrzebę. Z tym też wiąże się to straszne sformułowanie – „noszenie na rękach”. To nie jest kaprys małego dziecka, to ogromna potrzeba bezpieczeństwa i ciepła matki. Ilość bodźców, jaka atakuje takiego malucha, w pewnym momencie go przytłacza, więc uścisk, znajomy głos i kołysanie pomagają mu przez to przebrnąć. I ja naprawdę rozumiem, że kiedyś popularna szkoła zimnego wychowania święciła triumfy, ale czasy się zmieniły, nauka poszła do przodu i może warto skorzystać z jej zdobyczy, zdając się na intuicję zamiast sztywnych reguł.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o kluczowej barierze w procesie komunikacji, czyli podejściu „ja wiem lepiej, czego chcesz”, które pojawia się często, kiedy rodzicom nie chce się dociekać przyczyny płaczu czy trudno akceptowalnego zachowania. Np. żeby załagodzić wrzask w sklepie, matka daje z półki pierwszą lepszą rzecz i wciska dziecku, żeby uciszyło się, dziecko dalej płacze, bo to nie jest to, o co mu chodziło, matka wścieka się jeszcze bardziej, bo przecież wedle jej uznania zaspokoiła potrzebę. Owszem, ale swoją, nie dziecka. Ludzie najczęściej w takiej kłopotliwej sytuacji chcą uciszyć malca za wszelką cenę, odwrócić jego uwagę od prawdziwych potrzeb – bo co pomyślą inni. Ano ile ludzi, tyle myśli. Jedni może faktycznie pomyślą, że rodzic zdroworozsądkowo podszedł do sprawy i nie pozwala sobą rządzić, uciszył bestię wyciągając za fraki na parking. A inni mogą pomyśleć, że rodzic jest egoistą skupionym na tym, żeby mieć święty spokój jak najszybciej, bardziej przejmuje się opinią obcych ludzi niż potrzebami własnego dziecka, co wynika z braku podstawowej wiedzy pedagogicznej. Każdy kij ma dwa końce i każda sytuacja może zostać oceniona z dwóch różnych perspektyw. A teraz się zastanów, chcesz właśnie się przejechać zielonym porsche, a wciskają cię do różowej multipli z futrzanymi pomponikami przy kierownicy. Chyba robi ci to różnicę, prawda? Małemu Odkrywcy też robi różnicę, czy dostanie tę konkretną żółtą piłeczkę, bo aż skacze z podniecenia na jej widok, czy przypadkową torebkę z fistaszkami, którą kompletnie nie jest w tej chwili zainteresowany.
Tylko ogromny spokój może nas uratować w procesie komunikacji z maluchem. Podkreślam słowo „ogromny”, bo szczypta może nie wystarczyć. Spokój generuje atmosferę, w której łatwiej rozwiązać problem i podjąć w ogóle próbę odpowiedzenia na sygnały dziecka. Tylko skupienie, spokój i obserwacja pozwala na niewerbalną komunikację, wszelkie szumy w postaci krzyków, wrzasków, nerwów zrywają połączenie z malcem, a proces komunikacji kończy się fiaskiem.
Mówiliśmy o płaczu, ale z czasem dochodzą do tego gesty, które stanowią kolejny stopień wtajemniczenia. Dziecko potraf nam pokazać, czego chce, o co mu chodzi, czy mu się coś podoba, czy nie. Niesamowite, ile można za pomocą całej gamy gestów pokazać. Faktem jest też, ze dziecko na tym etapie złości się o wiele częściej, a płacz wykorzystuje do okazania zdenerwowania czy żalu. Jest o wiele bardziej świadome i irytuje się, ze nie rozumiesz go, że nie potrafisz odczytać jego mowy. No i wracamy do eksperymentu. Siedzisz na tej wyspie, głodny, przestraszony, bez możliwości porozumienia się. Gestami tłumaczysz tubylcowi, że chcesz jeść, a on klepie cię po głowie i wpycha ci garść liści albo robali do otworu gębowego, dziwiąc się, że wypluwasz pokarm, skoro sam o niego prosiłeś.
Obecnie chyba każdy potwierdzi, że warto uczyć się języków obcych. Ignorancja bywa bolesna, a wystarczy odrobina dobrej woli i wysiłku włożonych w proces komunikacji i znikają bariery. Dzieci nagle zyskują głos. Nie zabieraj nikomu prawa do niego. I pamiętaj: karma wraca.
MONIKA SOBIERAJ
Filolog polski, dziennikarka – z wyboru i zamiłowania – teatralna, nie zawsze kulturalna; autorka bloga Monicystyka by Monika Sobieraj; mama Olafa. Uwielbia wąchać książki, upijać się kawą, z pozycji preferuje pozycję dystansu.
KATARZYNA HARCIAREK
absolwentka ASP w Katowicach. Na codzień mieszka w Porto, Portugalii, rozkleja street art na historycznych portowych kamieniczkach, tworzy ilustracje i zbiera sprzęty do swojej mikropracowni graficznej. www.facebook.com/kasiaharciarekart