NUMER 12 (3) MAJ 2015 | "SPOŁEM"
MACIEJ MAKSELON | JUDYTA MIERCZAK
Naprzeciwko nas mieszkał starszy człowiek, nie wiem, ile dokładnie miał lat. Matka mówiła, że kiedy się tu sprowadziliśmy, mieszkał w tym miejscu już od tak dawna, że może nawet od zawsze. Miał przepięknie siwe włosy, siwy wąs, który przygryzał zawsze ze stoickim spokojem, ciepłe brązowe oczy i orli nos.
Byłbym zapomniał – nie miał ręki. Gładko zakończony kikut sterczał ze stoickim spokojem w zupełnie poważny sposób tam, gdzie powinien zaczynać się biceps. Zwykle nie było go widać, gdyż nasz sąsiad zawiązywał tuż pod nim rękaw na supeł. Jeżeli miał na sobie długą koszulę lub sweter, wiązał rękaw, a zwisającą część przewieszał przez ramię, mimo że przecież mógłby ją odciąć. Przecież ręka nigdy mu już nie odrośnie, nigdy tajemniczo nie pojawi się po prawej stronie. Mógłby więc odciąć go swobodnie, ale tego nie robił. Nie posiadał rodziny, więc nie miał nawet komu zapisać w spadku tych ubrań bez odcinanych rękawów, choćby nie wiem jak głupie byłoby zapisywanie komuś starych ubrań. Mógłby oddać je organizacjom charytatywnym, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że skończyłyby jako szmaty do podłogi. Tak były stare i zniszczone, że nikt nie chciałby ich już nosić. A sąsiad zbyt dużym szacunkiem darzył rzeczy codzienne i zwyczajne, którymi pieściła go rzeczywistość, by pozwolić na ich zniszczenie i sprowadzenie do poziomu szmaty. Kraciaste, grubo tkane koszule, które opinały jego ciało, tak były z nim zrośnięte, związane nie tylko pod kikutem, ale przede wszystkim związane z nim samym tak mocno, iż dziwiłem się każdego dnia, że prawy rękaw tych koszul nie zniknął razem z dłonią, przedramieniem i bicepsem.
Kiedy miał na sobie koszulki z krótkim rękawem, zawiązywał materiał tak, że ściśle przylegał on do ciała, ukrywając kikut, ale otaczając bardzo, bardzo ciasno i prezentując w ten sposób może nawet bardziej, niż gdyby sterczał swobodnie, gotowy na ludzkie spojrzenia. I tylko w lecie, w czasie bezrękawników i gołych torsów, mogliśmy się przyglądać temu bardzo poważnemu kawałkowi ludzkiego ciała, prawie nieruszającemu się – bo i po co? Był tak krótki, że aż bezużyteczny.
Nasz siwy sąsiad przeżył zawał w kopalni. Zawał kopalniany zupełnie różni się od na przykład zawału serca. Przy tym drugim przestajesz obchodzić swoje serce, które próbuje wbić ci nóż w plecy czy może raczej w pierś. Przy zawale kopalnianym zaczynasz zaprzątać umysły całej lokalnej społeczności, skupionej na tym, czy uda ci się przetrwać, gdziekolwiek jesteś.
Wiertła poszły gdzieś za daleko, gdzie indziej niż przewidział plan, i nagle cały czarny, brudny świat, który otaczał naszego sąsiada, runął mu na głowę. A może wiertła wierciły wedle planu, który nie był dobry, może nawet i plan był odpowiedni, ale wyrywanie żywego ciała z ziemi musiało nieść za sobą jakieś konsekwencje. Kto nigdy nie był pod ziemią, kto nigdy nie czuł na skórze dłoni, na delikatnej skórze twarzy, w uszach, we włosach kopalnianego pyłu, nie jest w stanie tego zrozumieć. Cały ten ciemny, wrogi, a jednocześnie swojski świat, zawalił mu się na głowę i przytłoczył. Leżał tam przeszło trzy dobry, nim wśród ponagleń lokalnej społeczności dokopali się do niego ratownicy. Leżał, przekraczając granice swojego człowieczeństwa, tylko po to, by móc znowu zobaczyć słońce. Jasne, oślepiające, żółte słońce. Tak piękne, gdy widzi się tylko czerń. A może wcale nie myślał o słońcu, tak banalnym, tak prostym. Może o ludziach, z którymi i tak nie rozmawiał, bo był z natury bardzo cichy, spokojny i zamknięty w sobie. Może o rybach, na które mógłby pojechać, o smaku porannej kawy, o czymkolwiek. Nie wiem; nigdy go nie spytałem, a gdybym nawet spytał, pewnie uśmiechnąłby się tylko smutno, czule, z pobłażaniem, jak uśmiechał się zwykle do wszystkich.
Leżał, pijąc swój własny mocz, modląc się, by szczeliny między bryłami bogactw ważniejszych od niego nie wypełniły się metanem, modląc się, by nie wdychać go w płuca. By nie rozsadził go wraz ze skałami, które przykrywały jego ciało.
Ratownicy nie byli w stanie wyciągnąć go w całości, ale robili co w ich mocy. Wyciągnęli naszego siwego sąsiada w kawałkach, czarnego od sadzy. Jego ręka, ucięta gdzieś lekko powyżej bicepsa, została między bryłami czarnego kruszcu. Została, by nie ryzykować kolejnego zawału. A jego znowu mogło oślepić światło dnia, mógł zachwycić smak kawy. Znowu mógł milczeć, mając możliwość mówienia i bycia wysłuchanym. Taka zwykła rzecz.
A kiedy po kilku tygodniach w szpitalu przywieźli go już do domu; kiedy pozwolili siedzieć mu w tych smutnych ścianach górniczego mieszkania, którym radosny ton nadawały tylko promienie słońca, te same, które były dla niego ciągle towarem deficytowym; kiedy przyznali mu rentę i pozwolili żyć, choć zupełnie inaczej niż tego chciał – nikt się nie śmiał. Nikt się nawet nie odważył.
Z tego groteskowo krótkiego kikuta, z kalectwa, z tego, że nie pracował, tylko siedział bezczynnie całe dnie wpatrzony w kolorowe obrazki przesuwające się w telewizorze. Z tego, że musiał uczyć się tylu rzeczy od nowa, bo całe życie był praworęczny. Z tego, że był pokraczny, wreszcie z tego, że przez całe trzy doby pił swój własny mocz.
Wszyscy patrzyli na niego z podziwem, mimo że nic nie osiągnął. Nie miał wpływu na to, że go zasypało, na to, że był zawał, i na to, że wielkie, ciężkie bryły węgla umówiły się, by ułożyć się tuż nad nim, nie zabijając go, a tylko skazując na kilkadziesiąt godzin niemego cierpienia, pełnego oczekiwania w ciemności, w bólu i w strachu. Nie miał nawet wpływu na to, że przetrwał, że dotarli do niego, wyciągnęli go stamtąd zupełnie zdekompletowanego, nieprzystosowanego do życia, zepsutego. Patrzyli z podziwem i nikt nawet nie pomyślał, by uśmiechnąć się złośliwie czy podle.
A kto nie jest stąd i tak nie zrozumie.
MACIEJ MAKSELON
Urodzony 28 maja w demokratycznej Polsce, w Knurowie na Górnym Śląsku, w mieście tak małym, że gdyby było ładne, można by je nazwać kameralnym. Syn swojego ojca i matki, ma rodzeństwo – również M.M. Pisze głównie krótkie formy prozatorskie, które nazywa "miniaturkami", a poprzez swoje pisanie stara się dojść do tego, "o co tu chodzi?". Na swój sposób oczywiście – czym wielokrotnie frustruje czytelnika, który zadaje sobie pytanie: "o co tu chodzi?". Współwłaściciel (chociaż status posiadania kota bywa niejasny) dwóch gadających kotów. Studiuje Komparatystykę Literacką na UJ.
JUDYTA MIERCZAK | JUDYTA BLACK LINE
Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego, mieszka w Bielsku Białej. Komiksuje, rysuje, maluje, poszukuje.