NUMER 17 (8) KWIECIEŃ 2016 | "MAKE SOME NOISE"
DAGMARA MARCINEK | KAJETAN VON KAZANOWSKI
Nieważne, czy jesteś gwiazdą muzyki pop, czy rockowym gigantem – jeśli chcesz, żeby na twoje koncerty przychodziły tłumy, oprócz muzyki musisz dać publiczności coś więcej. Niech będzie to wielkie show, które sprawi, że każdy wyciągnie z kieszeni nawet kilkaset dolarów i będzie przekonany, że to najlepiej wykorzystane pieniądze w jego życiu.
W top ten zestawienia najbardziej dochodowych tras koncertowych w historii znajdziemy m.in. The Rolling Stones, U2, AC/DC, Rogera Watersa i Madonnę. I chociaż wszyscy ci artyści mają na swoim koncie miliony sprzedanych płyt, wiedzą doskonale, że publiczności nie wystarczą gitarowe riffy usłyszane na żywo czy nowe aranżacje znanych przebojów. W kulturze nadmiaru i świecie atrakcji, żeby zrobić efekt WOOOW, trzeba dać fanom więcej, niż sami oczekują. To dla żądnych wrażeń widzów U2 w trasie 360o wykorzystał obrotową scenę otoczoną kolorowymi, wielkimi pazurami, dla nich The Rolling Stones kończy koncert gigantycznym pokazem sztucznych ogni i to dla nich Roger Waters prezentuje The Wall na olbrzymim ekranie. Nie wspominając już o atrakcjach dostarczanych przez Madonnę, która na scenę wjeżdża w konfesjonale albo dyskotekowej kuli, jej tancerze jeżdżą na wrotkach, chodzą po linie, a w przerwach między piosenkami walczą na ringu. Oczywiście moglibyśmy wybrać się na koncert, żeby po prostu posłuchać muzyki, ale czy nie lepiej, gdy możemy ją także zobaczyć i poczuć?
MUZYKA NA EKRANIE
Chociaż głównym założeniem muzyki jest pobudzanie zmysłu słuchu, w odbiór dźwięków angażujemy też wzrok. Pewnie #gimbynieznajo, ale pod koniec lat 90. jaraliśmy się pluginem do Winampa, który pozwolił generować wizualizacje do odtwarzanej na komputerze muzyki. Ileż było radości, gdy w Windows Media Playerze można było słuchać dźwięków, patrząc jednocześnie na pulsujące w rytm muzyki figury geometryczne. W XXI wiek wchodziliśmy nucąc z Myslovitz ten kraj jest jak psychodeliczny lot i zarazem obserwując psychodeliczne, mieniące się wszystkimi kolorami, wibrujące linie.
Wszystko zaczęło się jednak w 1976 roku, gdy firma Atari stworzyła Atari Video Music. Wymyślone przez Boba Browna urządzenie było pierwszą na świecie maszyną generującą wizualizacje muzyczne. Wystarczyło podłączyć ją do odtwarzacza oraz telewizora, by na ekranie pojawiły się kolorowe romby, zmieniające się w zależności od rytmu płynących z głośników dźwięków. Kolor, ilość, ich położenie i inne czynniki można było regulować za pomocą dwunastu przycisków i pięciu pokręteł. Wynalazek Atari sprawił, że muzyka stała się „widzialna”, a dodatkowo tę „widzialność” można było tworzyć za pomocą technologii.
Ten wynalazek zapoczątkował rewolucję, która sprawiła, że dziś komputerowe animacje do muzyki nikogo nie dziwią. W 2011 roku Björk wydała swój album Biophilia jako aplikację mobilną. Instalując „album app” na telefonie czy tablecie użytkownik może nie tylko słuchać muzyki, ale także ją obserwować, przemierzając wykreowaną na potrzeby aplikacji galaktykę, w której każda piosenka jest osobną planetą. Może również wchodzić w interakcje z muzyką i obrazem, modyfikując oba te elementy, bądź też angażować się w gry oparte na dźwiękowych i wizualnych motywach utworów. W ślad za Björk udał się zespół Radiohead, prezentując w 2014 roku swoje premierowe utwory za pomocą aplikacji PolyFauna, umożliwiającą odbiorcy poruszanie się po wirtualnym świecie muzycznych wizualizacji.
Wideo szybko wskoczyło także na scenę. Najpierw klubową, gdzie VJing, czyli tworzenie komputerowych animacji na żywo, zaczął ubarwiać występy didżejskie. Potem gigantyczne ekrany pojawiły się na koncertach wielkich gwiazd, dając początek video designowi. Tutaj materiał wideo przygotowywany jest z dużym wyprzedzeniem czasowym, a to, co wyświetlane jest na ekranach, musi łączyć się z pozostałymi elementami show.
Ekrany na koncertach pokochano tak bardzo, że zespół Kraftwerk wyruszył w trójwymiarowe tournée, a Gorillaz w ogóle nie pojawia się na scenie, umieszczając na niej zamiast siebie swoje wirtualne odpowiedniki.
ZAKAZANE BIODRA
Wizualna strona muzyki nie jest oczywiście wynikiem cyfrowej rewolucji. Od zawsze do idoli przyciągały nas nie tylko tworzone przez nich dźwięki, ale również ich wizerunek. Czy Elvis Presley stałby się „Królem Rock’n’Rolla”, gdyby nie jego czarujący uśmiech, odsłaniające kawałek torsu koszule i taniec, który przyprawiał o wypieki niejedną fankę? Przypomnę, że jego biodra poruszały się tak nieprzyzwoicie, że cenzurowana amerykańska telewizja mogła transmitować jego występy ukazując gwiazdora jedynie od pasa w górę. A czy Cher nosiłaby dziś miano „Bogini Popu”, gdyby nie zamieniała swoich koncertów w pełne przepychu, kolorowe rewie? Zresztą w tym czasie, gdy Cher zakładała pióropusze, ubrany w dziwaczne kostiumy (kobiety z głową lisa czy kolonii pantofelków) Peter Gabriel czynił z koncertów surrealistyczne opowiadania, a Alice Cooper w kobiecym przebraniu szokował publiczność, ujarzmiając na scenie żywego węża.
Nie da się jednak ukryć, że to telewizja sprawiła, że obraz stał się niemal nieodłączną częścią muzyki. Już w latach 60. The Beatles zaczęło nagrywać wideo ze swoim udziałem, dzięki czemu fani mogli oglądać swoich idoli bez wychodzenia z domu. Szybko pojawiły się też programy, gdzie gwiazdy muzyki prezentowały „live” swoje utwory. W 1964 wystartował Tops of the Pops, a zaraz potem inne telewizyjne hity: Ready Steady Go czy American Bandstand.
Milowym krokiem stało się powstanie w 1981 roku 24-godzinnej telewizji MTV. Wyemitowany tam teledysk do piosenki Video Killed the Radio Star zespołu The Buggles zwiastował rozpoczęcie epoki, która może nie zabiła radiowych gwiazd, ale zmieniła znacząco przemysł muzyczny. I choć MTV już daleko od muzyki, jej rolę skutecznie przejął np. YouTube.
Proponuję cofnąć się w czasie jeszcze o kilkaset lat. Myślę, że już wtedy wielbiciele muzyki poważnej przychodzili na kameralne koncerty do pałaców nie tylko, by posłuchać wydobywających się z fortepianu dźwięków, ale także zobaczyć pełen gracji sposób, w jaki elegancko ubrany artysta dotyka klawiszy. Operę również wymyślono przed erą nazwaną przez Boltera „eksplozją obrazów”. Gdy jednak wtedy solowe arie przestały zachwycać masową publiczność, Ameryka u początku XX wieku stworzyła musical, początkowo wystawiany na brodwayowskich scenach, a później z sukcesem przeniesiony na duży ekran. Obraz więc niemal od zawsze szedł w parze z muzyką.
I to do opery czy musicalu najbliżej najbardziej dochodowym koncertom. Coraz częściej czerpią z estetyki teatralnej, stają się spektaklami, podczas których wykonawcy zachowują się niczym aktorzy odgrywający określone role. Poszczególne utwory połączone są ze sobą łańcuchem przyczynowo-skutkowym, mają własną narrację. Ogromnie ważnym elementem show staje się scenografia i rekwizyty, a oświetlenie sceny nie służy już tylko temu, by zobaczyć artystę, ale także pełni funkcje dramaturgiczne. Muzycy podczas koncertu korzystają z wieloletniego dorobku teatru zarówno jeśli chodzi o formę (komedia, burleska), strukturę (podział na akty, wprowadzenie intermedium), jak i rozwiązania techniczne („deux ex machina”, flugi, obrotówki czy zapadnie).
SPEKTAKL Z KRÓLOWĄ
Uczynienie z koncertu spektaklu do perfekcji doprowadziła Madonna. W 1985 roku zaczynała skromnie. Jej pierwsza trasa, Virgin Tour, to mały ekran, kilka zmian kostiumów i dwaj tancerze wykonywujący wraz z nią proste układy choreograficzne. Jednak już pięć lat później podczas Blonde Ambition Tour Madonna pokazała to, co do dziś jest punktem odniesienia dla pozostałych gwiazd muzyki pop.
Podczas koncertów w ramach tej trasy zaskoczyła publiczność scenografią. Na scenie pojawia się makieta wielkiej fabryki z poruszającymi się kołami zębatymi i windami. Tancerze „pracowali” w pocie czoła przebrani za robotników – wszystko to miało przypominać Metropolis Fritza Langa. Madonna szybko przyzwyczaiła fanów, że na jej koncercie zobaczą dopracowaną we wszystkich szczegółach inną rzeczywistość. U niej scena zamienia się w zależności od potrzeb w ring bokserski, gotycki klasztor czy hotelowy pokój. Pieczołowicie budowane w latach 90. scenografie teraz zastępowane są przez gigantyczne ekrany, ale dzięki temu w ciągu dwóch godzin widownia może znaleźć się na ruchliwej ulicy Nowego Jorku, a zaraz potem na afrykańskiej pustyni.
Scenografię uzupełniają oczywiście rekwizyty. Raz jest to biała limuzyna, innym razem dokładna replika największej na świecie kadzielnicy z klasztoru w Santiago de Compostela. Na im droższe będą wyglądać gadżety na scenie i im więcej ich będzie, tym lepiej. Do kompletu każda gwiazda pop musi dorzucić kostiumy. Tylko podczas ostatniej trasy Madonny Rebel Heart Tour projektanci pracowali nad kreacjami ponad 10 tysięcy godzin, a na ich zamówienie stworzono 500 par butów. Dla samej Madonny przygotowano 200 par kabaretek, a jej finałowy kostium zdobi ponad 2,5 miliona kryształków Swarovskiego. Tak, Madonna, zdecydowanie wie, jak opakować produkt zwany koncertem, by błyszczał się i przyciągał blichtrem.
Żeby koncert mógł stać się spektaklem, musi posiadać narrację. Nie może być jedynie zawieszonym w próżni zbiorem piosenek, musi opowiedzieć historię, która ma swój początek, rozwinięcie i zakończenie. Madonna więc nie tylko dzieli swoje występy na akty, ale także tworzy związki przyczynowo-skutkowe między utworami i kolejnymi częściami. Przykład? Proszę bardzo. Podczas MDNA Tour Madonna pojawia się na scenie w konfesjonale, gdzie wyznaje swoje grzechy. Skrucha artystki nie trwa zbyt długo, bo w już kolejnych utworach symulując stosunek seksualny śpiewa, że girl gone wild, a następnie odgrywa scenkę, w której zabija kilkunastu tancerzy przebranych za włamywaczy. Potem znów pada na kolana prosząc papa don’t preach. Ostatecznie, po kilku jeszcze wyskokach, w finale pierwszego aktu piosenkarka znika ze sceny pochłonięta przez ogień piekielny. U Madonny jednak jest jak w koncepcji narracji Tzvetana Todorova – po serii wydarzeń zaburzających równowagę w ostatnim akcie MDNA Tour stan harmonii zostaje przywrócony. W części nazwanej Odkupienie wszyscy modlą się i in the midnight hour they can feel His power, a następnie urządzają rajską fiestę.
100W1
Wykorzystanie teatralnych sztuczek nie sprawi, że bilety wyprzedadzą się jak świeże bułeczki. Dzisiaj drzwi teatru nie pękają przecież w szwach. Żeby ze swoją sztuką trafić do kultury masowej, trzeba dać każdemu coś, co go zainteresuje. Madonna sztukę miksowania w swoich show wszystkiego, co tylko się da, opanowała do perfekcji. Miłośnicy mangi i anime dostają cały akt poświęcony kulturze japońskiej, ci przywiązani do amerykańskich symboli ucieszą się z części koncertu rozgrywającej się na Dzikim Zachodzie, a dla rzeszy fanów w Ameryce Południowej zawsze przygotowane są latynoskie aranżacje piosenek.
Nie dla każdego jednak coś miłego. Jeśli jesteś Żydem, rozpoznasz na koncercie hymn Lecha dodi, który wykonuje się na rozpoczęcie szabatu; jeśli wierzysz w islam, oburzysz się na widok tancerek w burkach i półksiężyców pojawiających się na ekranach; a jeśli wyznajesz katolicyzm, będziesz bojkotować koncert za wykorzystanie krzyży i wizerunków Maryi. Ten biznes polega przecież też na tym, by sprowokować ludzi do mówienia o nim. A z im większej ilości symboli zrobi się papkę, tym więcej osób będzie pluć tą papką naokoło.
Koncerty stały się przede wszystkim towarem. Dawniej ich głównym zadaniem była promocja wydanej przez muzyka płyty, teraz – gdy utwory ściąga się z sieci – promują same siebie i markę artysty. Są produktem, który trzeba sprzedać jak największej ilości osób. Oczywiście na rynku są wyrafinowani kupcy, potrafiący zapłacić wiele pieniędzy za jakość towaru, większość klientów wyciągnie jednak więcej banknotów z portfela, gdy w zamian za to otrzyma większą ilość produktu. Jeśli więc na scenie widzimy nie piosenkarkę w towarzystwie kilku muzyków, ale piosenkarkę, kilkunastoosobowy zespół, kilkudziesięciu tancerzy i setki osób odpowiedzialnych za produkcję show, chcemy za ten koncert jeszcze dopłacić. Bo mamy poczucie, że za tyle elementów trzeba dużo zapłacić.
System Madonny, w którym daje fanom więcej, niż sami oczekują, sprawdza się od trzydziestu lat. Także młodsze koleżanki z krainy popu wiedzą, że bez strony wizualnej muzyka się tak nie sprzeda, więc, jak twierdzi Gwen Stefani, nie ma kobiety w przemyśle muzycznym, która nie inspirowałaby się Królową Pop. To na takich show zarabia się najwięcej. Trasy Beyoncé czy Lady Gagi przyniosły prawie 230 milionów dolarów dochodów i mimo że rekordy Madonny są niemal dwukrotnie wyższe (408 milionów dolarów), to za kilka lat te panie na pewno będą konkurować z nią w zestawieniu. Za to skromnej Adele, której piosenki biją rekordy popularności, ale na scenie występuje tylko w jednej sukience, próżno szukać w rankingach artystów najlepiej zarabiających na koncertach. Nie ma tu również Rihanny – choć deklaruje, że chciałaby być czarną Madonną, ciągle nie „opakowała” swoich występów w tak błyszczący papier jak starsza znajoma.
Przepis na komercyjny sukces koncertu jest więc prosty: zbuduj gigantyczną scenę, zatrudnij do tego mnóstwo ludzi, uderz w publiczność toną kolorów i znaczeń. Jeśli usłyszą piosenkę, będą mogli ją potem zanucić – jeśli ją zobaczą, obraz połączony z dźwiękiem nie wyjdzie na długo z ich głowy. I będą o tym opowiadać swoim znajomym, którzy przy następnej okazji kupią bilety na koncert. Ilu bowiem ludzi potrafi przekonująco mówić o muzyce, nawet ulubionej? Z dużo większą łatwością będą komentować to, co zobaczyli na wielkim ekranie. Bo żeby z przejęciem opowiadać o wybuchach na scenie, pożarach, szpagatach, walkach kung-fu, skakaniu po linie czy parkourze nie trzeba mieć już żadnych umiejętności. A muzyka? Jak w samochodzie – zawsze może lecieć w tle.
DAGMARA MARCINEK
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa na UJ. Kocha kicz i popkulturę, dlatego Madonna zawsze będzie jej numerem jeden. O nowych mediach pisze na misswaldorf.pl, a o wszystkim pozostałym na twitterze @_miss_waldorf_.
KAJETAN VON KAZANOWSKI
Absolwent projektowania ubioru, spędzający wolne chwile rysując przy komputerze. Pieprzony esteta, zachwycający się każdym odstępstwem od normy, oraz fanatyk muzyki, wydający ostatni grosz na kolejną płytę.