NUMER 28 (3) MAJ 2018 | "WIELKIE ŻARCIE"
Drapieżcy (1999, A. Bird) mogą być przykładem niefortunnego tłumaczenia tytułu filmu na język polski. Oryginalne Ravenous to po prostu „wygłodniały”, co zdecydowanie lepiej oddaje sens tego nietypowego horroru, posiłkującego się cytatem z Nietzschego, podlanego satyrycznym sosem i posiadającego motto „Jesteś tym, co jesz”. To w ogóle film nietypowy – koprodukcja czesko-brytyjsko-amerykańska ze słowackimi Tatrami udającymi góry Sierra Nevada. Nieczęsto też zdarza się, że kobieta zasiada na fotelu reżysera, by nakręcić film kanibalistyczny. Te produkcyjne kwestie nie wyczerpują niezwykłości filmu – można go traktować jako przypowieść o przezwyciężaniu strachu, męskich ułomnościach, kobiecej sile, hipokryzji, obśmiewaniu amerykańskiego konsumpcjonizmu i imperializmu, a w końcu i propagowaniu diety wegetariańskiej.
John Boyd jest żołnierzem, który cudem uniknął śmierci podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej w 1847 roku, udając trupa. Tym sposobem udaje mu się również zdobyć posterunek wroga. Jego zwierzchnicy znajdują się w kłopotliwym położeniu wobec bohatera wojennego, który nie zasłużył się nadmierną odwagą czy walecznością. Zmuszeni są przyznać mu medal za zasługi i nadają stopień kapitana. Decydują się jednak – nie mogąc zaufać tchórzowi – przymusowo wysłać go do niewielkiego posterunku strzegącego górskiego szlaku w zaśnieżonej Kalifornii. Właśnie tutaj, pośrodku niczego i wśród 8-osobowej drużyny indywiduów, nasz protagonista będzie musiał na nowo zmierzyć się ze swoją słabością, gdy w obozie pojawi się tajemniczy, znajdujący się na skraju wyczerpania ksiądz. Przyniesie ze sobą wieści o upiornych wydarzeniach, w których brał udział.
O Drapieżcach przypomniał mi obejrzany ostatnimi czasy film Rytuał (2017, D. Bruckner), w którym pojawiło się co najmniej kilka fabularnych zbieżności. Co prawda ten brytyjski horror psychologiczny dzieje się w teraźniejszości, a jego akcja rozgrywa się w szkockim lesie, ale i tam główny bohater popisuje się brakiem odwagi, by później przetestować swoją słabość w ekstremalnej sytuacji. Zresztą analogii jest więcej: leśna eskapada/akcja ratunkowa w dziczy na odludziu czy indiańska legenda o Wendigo, którego można skonfrontować z bożkiem z nordyckiej mitologii. Mimo to Rytuał – poza naprawdę dobrymi zdjęciami i muzyką, gęstym klimatem i przyzwoitym aktorstwem – ostatecznie tonie w kliszach i nie potrafi rozwinąć psychologii postaci, przez co snuta opowieść staje się monotonną, horrorową wędrówką z bohaterami, którzy nie wzbudzają w odbiorcy emocji. Zmarnowana szansa.
Zupełnie inaczej jest z Drapieżcami. Boyd jest jednym z moich ulubionych bohaterów w ogóle. W swojej ułomności jest niezwykle ludzki i wiarygodny, a odtwarzający go Guy Pearce zdaje się doskonale swoją postać rozumieć. Przez pierwszą połowę filmu wycedza z siebie zaledwie kilkanaście słów, ale to wystarcza, by widz zrozumiał, co nim kieruje. Gatunkowo czarna komedia zmiksowana z horrorem niespecjalnie przywodzi na myśl subtelności, jednak za sprawą zgrabnego scenariusza została z powodzeniem wpleciona w ukazane wydarzenia. Poza tym w zupełnie unikalny sposób towarzyszy obrazowi muzyka skomponowana przez niecodzienny duet: Michaela Nymana, kompozytora związanego z minimalizmem i stałego współpracownika Petera Greenawaya, oraz Damona Albarna, głównego współtwórcę wirtualnej grupy Gorillaz czy frontmana The Good, the Bad & the Queen. Niejednokrotnie ścieżka dźwiękowa nie tyle towarzyszy ekranowej akcji, co nadaje jej zupełnie innego tonu, łamiąc pełen patosu hollywoodzki styl muzyczny. Zresztą wyobraźcie sobie mroźny horror z muzyką klasyczną, elektroniką i folkowym banjo – to trzeba nie tylko zobaczyć, ale i usłyszeć, szczególnie że soundtrack broni się również jako danie główne.
Jednak wszystkie te smakowite kąski niemal zostały stracone z powodu licznych problemów przy produkcji. Gdzie reżyserów trzech, tam nie ma czego szukać, jak mówi stare powiedzenie. Na szczęście nie sprawdziło się w tym przypadku, aczkolwiek kadrowe perturbacje zdawały się nękać produkcję nieustannie. Początkowo reżyserować miał Milcho Manchevski, z którym z powodu ciągłych nieporozumień z producentami zerwano współpracę na 3 tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Jego decyzje i wybory były ciągle kwestionowane, a on sam nie chciał iść na ustępstwa. Podobna nieustępliwość cechowała zespół aktorski, który zbojkotował kolejnego kandydata na przejęcie sterów reżyserskich Drapieżców – Raję Gosnella (mam wrażenie, znając jego filmografię, że na szczęście). Ostatecznie po 10-dniowych pertraktacjach zgodzono się na propozycję Roberta Carlyle’a, w filmie wcielającego się w postać księdza. Polecił on Antonię Bird, z którą wcześniej niejednokrotnie pracował. Oczywiście nie rozwiązało to wszystkich problemów – do tego czasu scenariusz był przerabiany już kilkukrotnie, a ostateczna wersja kinowa została zmontowana bez zgody reżyserki, eksponując komediowe akcenty.
Nie jest to w efekcie film idealny, jednak Drapieżcy, mimo słabych wyników w box office’ie i równie niezadowalających recenzji krytyków, uzyskali miano filmu kultowego. Dzieje się tak m.in. przez bogaty wachlarz postaci. Są one nakreślone grubą kreską, dzięki czemu, choć większość z nich nie otrzymuje zbyt wiele ekranowego czasu, możemy je bez problemu odczytać i zrozumieć kierujące nimi pobudki. Każdy z załogi posterunku ma określoną przywarę. Pułkownik Hart jest oportunistą, szeregowy Reich wyznaje kult siły, majora Knoxa dręczy pijaństwo, Cleaves’a i jego indiańskiego kolegę George’a narkotyki, Toffler jest dewotą – do nich dołącza tchórzliwy Boyd. Ostatnią osobą w tej ułomnej drużynie jest Marta, siostra George’a. To jedyna kobieta w całym filmie. O ile każda inna, nawet trzecioplanowa postać w Drapieżcach posiada wyraźną skazę, ja w Marcie nie potrafię odnaleźć żadnej. Jestem w stanie wyobrazić sobie film bez niej, bo nie jest istotną postacią dla głównego wątku, ale jednak z całą pewnością obraz bardzo by ucierpiał bez kobiecego kontrapunktu w tej wykreowanej przez męskie ułomności historii. W końcu jako jedyna jest odporna na kanibalistyczną obietnicę pozyskania nadludzkiej siły i jako jedyna opuści fort, który stanie się zalążkiem okropieństw ludzkiej pychy.
To nie jedyny dość nietypowy zabieg scenariuszowy. Kanibalizm został połączony z indiańskim mitem o Wendigo, istocie, która pożerając swoją ofiarę, zyskuje jej moc. Odnajdujemy odniesienia do wampiryzmu (pożywianie się ofiarą w celu odzyskania sił i gwarantu nieśmiertelności) czy chrześcijaństwa (w końcu ciało Chrystusa dodaje jego wyznawcom siły, ożywia). Doszukiwać możemy się także podtekstu queerowego (w filmie kanibalami są wyłącznie mężczyźni, pożądający swoich ciał, a nad wyraz często używany nóż do ich penetracji możemy odczytać jako symbol falliczny), ale nade wszystko fabułę przenika krytyka konsumpcjonizmu i „żarłocznej” polityki Stanów Zjednoczonych. „Ksiądz” chce bowiem uczynić z samotnego fortu rzeźnię, w której – nie bacząc na nic, hedonistycznie – będą szlachtowani wyselekcjonowani podróżni podczas wiosennej ekspansji na zachód. Scena z amerykańską flagą powiewającą w tle w czasie monologu bohatera granego przez Carlye’a wręcz zabrania innej interpretacji niż potępiania agresywnego imperializmu. W swojej przemowie używa hasła „Objawionego Przeznaczenia” – sformułowanego po raz pierwszy przez Johna L. O’Sullivana, który na łamach „Democratic Review” z 1845 roku stwierdził, że rozprzestrzenianie się Stanów Zjednoczonych na cały kontynent jest prawem podarowanym przez Opatrzność. Wraz z postępem kolonizacji było ono rozumiane w coraz szerszym zakresie. W filmie jest zestawione z łakomstwem i brakiem umiaru – siłą i dobrobytem kosztem życia innych ludzi oraz dbaniem wyłącznie o własne interesy.
Tchórzostwo Boyda można postrzegać z kolei w tym ujęciu nieco szerzej niż tylko negatywną cechę charakteru – bohater zdaje się być nieuświadomionym pacyfistą, który znalazł sie w złym miejscu i czasie. Nieustannie zmaga się ze sobą, początkowo wcale nie chcąc przejąć kontroli nad swoim losem. Biernie przeciwstawia się zastanemu porządkowi. Dochodzi jednak do momentu, gdy jego indywidualizm dochodzi do porozumienia ze strachem i każe mu skoczyć w przepaść. Wtedy jedno z nich bezpowrotnie umiera. Boyd zrozumie, że nie warto płynąć z prądem zdarzeń i nurzać się w konformizmie – nawet jeśli przyniesie mu to materialne korzyści. Mimo że nie jeden raz ulega pokusie spożycia ludzkiego mięsa – głównie ze strachu przed nic nie znaczącą śmiercią – dzięki czemu nabiera sił, by ostatecznie uwolnić się od swoich demonów, ale także by zrobić coś zupełnie bezinteresownego, dobrego.
Ravenous zawdzięcza swoją kultowość również trudności przyporządkowania go do ram gatunkowych. Gdy dorzucamy do garnka kolejne gatunki, które romansują ze sobą w omawianym obrazie, coraz trudniej będzie porównać ten specyficzny posmak. Ile znacie dobrych horrorów, które jednocześnie są westernami? Ja potrafię policzyć je na palcach jednej ręki; na myśl przychodzi np. Bone Tomahawk (2015, S Zahler) czy Blisko ciemności (1987, K. Bigelow). Przede wszystkim jednak film Bird rozkłada akcenty nieco inaczej niż inne horroro-komedie, co czyni go mniej atrakcyjnym dla masowej publiczności. Weźmy dla porównania Armię Ciemności (1992, S Raimi) i Wysyp żywych trupów (2004, E. Wright), które dzielą z nim gatunkowe terytorium, a przy okazji odniosły sukces komercyjny; diametralnie inaczej traktują one głównego bohatera. Boyd grany przez Pierce’a jest śmiertelnie poważną postacią, która nie inicjuje (np. swoim tchórzostwem) komediowego wytchnienia, podczas gdy Ash i Shaun z wyżej wymienionych filmów napisani zostali tak, by ich przywary służyły komedii (wręcz slapstickowej). Antonii Bird i Tedowi Griffin’owi udało się podporządkować groteskowy humor treści w przeciwieństwie do bardziej typowych komedii, w których umieszcza się zazwyczaj jeden przewodni temat i na nim opiera się komizm. Zazwyczaj główny bohater jest jednocześnie źródłem sympatii i śmiechu widza, a przy okazji następuje rozwiązanie problemu. Z kolei w Ravenous dostajemy słodko-gorzkie, pół-otwarte zakończenie i garść tematów do przetrawienia.
Ravenous jest niezwykłym zjawiskiem. Typem filmu autorskiego, jaki nieczęsto się spotyka i który dzięki swojej niekonwencjonalności stworzył niszę w niszy. Jest jak egzotyczne danie składające się z kilkunastu na pozór niepasujących elementów, które nie wyglądają zachęcająco zważywszy na przyzwyczajenia i uformowaną w myślach niechęć przed spróbowaniem czegoś nowego. Średniobudżetowy film rozrywkowy powstały w Hollywood, ale anty-hollywodzki i anty-amerykański, pełen różnych nieoczywistych znaczeń. Nie pozwólmy mu przepaść – szczególnie gdy przepis zdaje się być zbyt trudny do ponownego odtworzenia. Zachęcam więc słowami jednego z bohaterów: Bon appétit!
BARTŁOMIEJ DOMAGAŁA
Obserwator, leń. Lubi wycinać kolaże i odcinać się od ludzi. Podziwia dziwactwa. Szczęśliwie przeżył wieloletnią batalię o tytuł magistra kulturoznawstwa, po której już nigdy nie będzie taki sam. Nie chodźcie do szkoły.
KLAUDYNA SCHUBERT
Zawsze zazdrościła ilustratorom i chciała spróbować swoich sił w tej dziedzinie. Wyszło, jak wyszło, dlatego pozostanie przy robieniu zdjęć.