DO GÓRY

 

fuss_retro_moda_na_lata_80_lazowska_cover.jpg

NUMER 22 (2) MARZEC 2017 | "OLD BUT GOLD"


RĘKAWICE MOCY, PRZYSZŁOŚĆ, NEONY, PRZEMOC I SYNTEZATORY – RETRO MODA NA LATA 80.

BARTŁOMIEJ DOMAGAŁA | ANNA ŁAZOWSKA

Moje dzie­ciń­stwo, przy­pa­da­jące na lata 90., cier­piało na brak anteny sate­li­tar­nej i Pasz­portu Pol­satu. Ode­brało mi to prze­pustkę do obco­wa­nia z więk­szo­ścią hitów epoki zwia­stu­ją­cej przy­szłość, która nie nade­szła. W 2012 Tina Tur­ner pró­bo­wa­łaby uśmier­cić Mad Maxa na opu­sto­sza­łej Ziemi, w 2015 roku poru­sza­li­by­śmy się lata­ją­cymi samo­cho­dami z dru­giego Pow­rotu do prze­szło­ści, a za 2 lata Arnold Schwa­rze­neg­ger, czyli Ucie­ki­nier, wziąłby udział w mor­der­czych zawo­dach tele­wi­zyj­nych. Myślę, że możemy spo­koj­nie zało­żyć, iż w 2019 nie wró­cimy do tra­dy­cji nie­wol­ni­czych walk gla­dia­to­rów na śmierć i życie ku ucie­sze tłu­mów w celu stłu­mie­nia spo­łecz­nego nie­za­do­wo­le­nia (a przynaj­mniej mam taką nadzieję). Nasze czasy zdają się­być nad wyraz wdzięczne za nie­speł­nione pro­roc­twa i spo­glą­dają na lata 80. z nostal­gią.

Trend zaob­ser­wo­wać możemy przede wszyst­kim w nowych fil­mach, muzyce i grach kom­pu­te­ro­wych – już nie w for­mie rema­ke­’ów, a reima­gi­na­cjach sta­rych pomy­słów, będą­cych nie­jako hoł­dem dla tych kan­cia­sto-futu­ry­stycz­nych cza­sów, wybrzmie­wa­ją­cych w ryt­mie Dan­ger Zone. Takie wła­śnie były lata 80. – wyra­zi­ste i kiczo­wate, wyzna­jące kult iko­nicz­nego boha­tera zapro­wa­dza­ją­cego za wszelką cenę osta­teczny porzą­dek w myśl swo­ich – słusz­nych – zasad. Pop­kul­tura nie była jesz­cze cał­kiem zmo­no­po­li­zo­wana, było wię­cej miej­sca na eks­cen­tryzm, ryzyko finan­sowe i nie­po­prawną dosłow­ność.

Sztan­da­ro­wym przy­kła­dem może być nie­za­leżny film w kopro­duk­cji kana­dyj­sko-nowo­ze­landzko-ame­ry­kań­skiej, czyli Turbo Kid (2015). Obraz łączy co naj­mniej kil­ka­na­ście absur­dal­nych kon­cep­tów eks­plo­ato­wa­nych głów­nie w kinie sci-fi klasy B w latach 80., pod­le­wa­jąc je nostal­gicz­nym sosem tego, co wów­czas było „na topie”. Tak więc mamy nie­zbyt odle­głą przy­szłość: jest rok... 1997. Zie­mia jest jałowa, woda to tok­syczny ściek – ogól­nie Mad Max czy dzie­siątki póź­niej­szych fil­mów sta­ra­ją­cych się go naśla­do­wać, zazwy­czaj z mocno komicz­nym skut­kiem (np. słusz­nie, acz­kol­wiek nie przez wszyst­kich, zapo­mniany Robot Holo­caust z 1986). Jed­nak gatun­kowo mamy tutaj także kino fami­lijne i romans zmik­so­wane z lek­ko­straw­nym gore. Główny boha­ter jest mło­dym chłop­cem, zafa­scy­no­wa­nym tym, co bawiło jego rówie­śni­ków przed apo­ka­lipsą – komik­sami, walk­ma­nami i rowe­rami (chciał­bym zazna­czyć, że film jest bar­dziej pro­eko­lo­giczny od Mad Maxa, gdyż w tym uni­wer­sum to wła­śnie rowery są głów­nym środ­kiem trans­portu).

Począ­tek filmu jest laurką dla minio­nej dekady. Nie jestem pewien, czy kie­dy­kol­wiek widzia­łem wpro­wa­dze­nie lepiej odda­jące cha­rak­ter lat 80. w tak krót­kim cza­sie. Nie chciał­bym stresz­czać fabuły i zdra­dzać szcze­gó­łów, więc pozo­sta­wię tutaj kilka haseł: Michael Iron­side gra Zeusa („główny zły”), a usłu­guje mu pomoc­nik-nie­mowa w masce; jest inno­wa­cyjny spo­sób zamiany ludz­kiego ciała w wodę (woda oczy­wi­ście na wagę złota); są andro­idy; jest sobo­wtór Indiany Jonesa z meta­lową dło­nią. Bar­dzo istot­nym ele­men­tem two­rzą­cym nastrój jest muzyka stwo­rzona przez kana­dyj­ski duet Le Matos, czer­piący inspi­ra­cje m.in. z twór­czo­ści Van­ge­lisa czy Johna Car­pen­tera. W końcu jest także nawią­za­nie do słyn­nej, futu­ry­stycz­nej Ręka­wicy Mocy. Power Glove jest nie­chlub­nym kon­tro­le­rem dla kon­soli NES z 1989 roku, dzięki któ­remu miało być moż­liwe gra­nie np. w Mario Bros. za pomocą gestów. Nie trzeba chyba doda­wać, że eks­pe­ry­ment zakoń­czył się fia­skiem, by po dłu­gich latach powró­cić pod posta­cią Kinecta. Sama ręka­wica jed­nak stała się wręcz obiek­tem kultu i ikoną swo­ich cza­sów. Dla­tego też odgrywa ważną rolę w innym fil­mie – krót­ko­me­tra­żówce Kung Fury, która powstała w tym samym roku co Turbo Kid.

Trzy­dzie­ści minut o karate-poli­cjan­cie z Miami w 1985 roku to totalny nawias fabu­larny, cho­ciaż kilka rze­czy wycho­dzi tu naprawdę dosko­nale. Nadwyżka pie­nię­dzy zebra­nych w ramach akcji crowd­fun­din­go­wej pozwo­liła na pozy­ska­nie Davida Has­sel­hoffa, który zaśpie­wał True Survi­vor, zagrał w kli­pie pro­mu­ją­cym obraz i dostał małe cameo w samym fil­mie – abso­lut­nie genialny pomysł (i jeśli byłyby to wyścigi, to trzeba pamię­tać, że w prze­ci­wień­stwie do Turbo Kida King Fury ma samo­chód z gło­sem Hoffa). Kolej­nym wspa­nia­łym pomy­słem, tym razem dla pol­skiej publicz­no­ści, było nakło­nie­nie kul­to­wego pol­skiego lek­tora, Toma­sza Kna­pika, do prze­czytania dia­lo­gów. Jed­nak z tego filmu wydo­bywa się już inna, zupeł­nie współ­cze­sna, post­mo­der­ni­styczna men­tal­ność. Mój sen o powro­cie do prze­szło­ści został zakłó­cony przez tonę efek­tów CGI i nagro­ma­dze­nia fabu­larnych moty­wów, które zostały okra­szone nieco zbyt dosad­nym poczu­ciem humoru, więc nie­stety naj­lep­szym frag­men­tem przed­się­wzię­cia jest tele­dysk. Tym­cza­sem w Turbo Kid uży­wano głów­nie tzw. prac­ti­cal effects, czyli efek­tów spe­cjal­nych two­rzo­nych fizycz­nie, co było zgodne z duchem epoki, a do tego film posiada zwarty i dobrze popro­wa­dzony sce­na­riusz. Tym samym zacho­wał serce i duszę – oraz widoczne, auten­tyczne zaan­ga­żo­wa­nie i radość two­rze­nia, która aż bije z ekranu. Mimo roz­bież­nej oceny filmy łączy nie tylko tęsk­nota za latami 80., ale rów­nież finan­so­wa­nie przez plat­formy crowd­fun­din­gowe, co w połą­cze­niu z fak­tem, że two­rzone są ich kon­ty­nu­acje, świad­czy o żywot­no­ści trendu wskrze­sza­nia absur­dal­nych głu­pot z lat 80.

fuss_retro_moda_na_lata_80_lazowska.jpg

Także w tele­wi­zji widoczna jest fascy­na­cja latami 80., cho­ciażby za sprawą popu­lar­nego serialu Stran­ger Things, ale z pew­no­ścią nie jest to jedyny przy­kład. Wcze­śniej mie­li­śmy cho­ciażby Ash vs. Evil Dead czy Ame­ri­can Hor­ror Story, które może nie są aż tak mocno zanu­rzone w tej deka­dzie, ale na pewno sporo czer­pały z jej sty­li­styki. Inte­re­su­ją­cym przy­pad­kiem, o innym zabar­wie­niu i w innej tona­cji, tym razem z Wiel­kiej Bry­ta­nii, jest czwarty odci­nek trze­ciego sezonu Black Mir­ror. Jako że serial jest anto­lo­gią, którą luźno spaja temat praw­do­po­dob­nych zagro­żeń tech­no­lo­gicz­nych bliż­szej niż dal­szej przy­szło­ści, możemy spo­koj­nie przejść do San Juni­pero (2016), rze­czo­nego epi­zodu, a raczej spo­sobu uży­cia w nim opi­sy­wa­nej sty­li­styki. Akcja dzieje się w roku 1987, wita­jąc nas pla­ka­tem The Lost Boys i imprezą w klu­bie. Zapewne każdy, kto nie żył w tych cza­sach, a kie­dy­kol­wiek prze­ży­wał choć naj­mniejszą nimi fascy­na­cję, tak je sobie może wyobra­zić. Neony, rzędy kine­sko­po­wych tele­wi­zo­rów usta­wio­nych za skle­pową witryną nada­ją­cych te same wia­do­mo­ści, auto­maty do gier, stare ame­ry­kań­skie samo­chody i kolo­rowo ubrana mło­dzież w wytar­tych, obci­słych jean­sach z fan­ta­zyj­nymi fry­zu­rami utrwa­lo­nymi lakie­rem. Lata 80. funk­cjo­nują tutaj tylko i wyłącz­nie z powo­dów nostal­gicz­nych – powrotu do bez­tro­ski, mło­do­ści i wol­no­ści. Ta wykre­owana rze­czywistość jest tłem dla romansu les­bij­skiego, który z kolei poru­szać będzie zgoła fun­da­men­talne kwe­stie doty­czące istoty czło­wie­czeń­stwa. Brzmi pre­ten­sjo­nal­nie? Histo­rię spaja klamrą pio­senka Belindy Car­li­sle, Heaven Is A Place On Earth, a robi to tak prze­wrot­nie, że nie spo­sób nie ulec zde­rze­niu naiw­no­ści tek­stu z jego ade­kwat­no­ścią do opo­wia­da­nej histo­rii i wyboru, przed jakim sta­wia boha­terki. Już zawsze kawa­łek, który pew­nie codzien­nie możemy usły­szeć w radiu z „Gold” w tytule, będzie miał dla mnie słodko-gorzki posmak.

Wra­ca­jąc do bar­dziej roz­ryw­ko­wego cha­rak­teru oma­wia­nej retro­ma­nii, cof­nijmy się do roku 2014 i hor­roru It Fol­lows Davida Roberta Mit­chella. Wpro­wa­dza on świeży podmuch w skost­niałe ramy gatun­kowe, które wręcz do prze­sady prze­tra­wiły lata 80.– możemy doj­rzeć tutaj cho­ciażby sla­sher, hor­ror nad­przy­ro­dzony czy cie­le­sny. Może ina­czej – nie­wiele jest w Coś za mną cho­dzi pod­ga­tun­ków hor­roru, któ­rych nie można by mu przy­pi­sać. Tak naprawdę jest to teenage drama z ele­men­tem nad­przy­ro­dzo­nym, który potrafi prze­stra­szyć suge­styw­nie, pra­wie cał­kiem porzu­ca­jąc dosłowną prze­moc fizyczną. Klu­czo­wym nawią­za­niem do hor­ro­ro­wych pra­wi­deł opi­sy­wa­nej dekady jest spo­sób wyboru ofiary i jego sek­su­alne podłoże. To wła­śnie nasto­latki chcące zaznać cie­le­snych uciech w pierw­szej kolej­no­ści padały ofiarą Jasona z Piątku Trzy­na­stego czy Micha­ela Myersa z Hal­lo­ween It Fol­lows zamie­nia zabójcę w „coś” (cał­kiem zabawna jest war­stwowa zbież­ność z Coś Johna Car­pen­tera). Możemy „to” inter­pre­to­wać jako mani­fe­sta­cję HIV czy innych cho­rób prze­no­szo­nych drogą płciową, przez co w pokrętny spo­sób to wła­śnie boha­te­ro­wie filmu stają się jed­no­cze­śnie wino­wajcą i ofiarą.

Dru­gim ele­men­tem łączą­cym obraz z pier­wo­wzo­rami lat 80. jest war­stwa muzyczna, za którą odpo­wiada Richard Vre­eland, ukryty pod pseu­do­ni­mem Disa­ster­pe­ace. Sound­track wyraź­nie zain­spi­ro­wany jest ścież­kami dźwię­ko­wymi Car­pen­tera, ale wypra­co­wał wła­sną paletę dźwięku i gatun­kowo bli­żej mu do chip­tu­ne’u niż syn­th­wa­ve’u, a także bli­żej gier kom­pu­te­ro­wych niż filmu (to w zasa­dzie pierw­sza próba Vre­elanda). A wszystko dzięki świet­nemu sound­trac­kowi do plat­for­mówki Fez, któ­rego wiel­kim fanem jest reży­ser It Fol­lows.

Fez był bez­pre­ce­den­so­wym wyda­rze­niem na rynku gier w 2012 roku. Pro­gram powsta­wał przez 5 lat w niewiel­kim, nie­za­leż­nym stu­diu Poly­tron i bar­dzo szybko zyskał sta­tus kul­to­wego (a także kon­tro­wer­syj­nego za sprawą zało­ży­ciela, Phila Fisha – zain­te­re­so­wa­nych odsy­łam do filmu Indie Game: The Movie, 2012). Boha­te­rem gry jest żyjący w śro­do­wi­sku dwu­wy­mia­ro­wym Gomez, który otrzy­mu­jąc bli­skow­schod­nie nakry­cie głowy (tytu­łowy „fez”), odkrywa, że jego świat jest tylko jedną ze ścian trój­wy­mia­ro­wej rze­czywistości. Histo­ria jest cał­kiem roz­bu­do­wana – na potrzeby gry powstał nawet cały w pełni funk­cjo­nalny alfa­bet pik­to­gra­ficzny, któ­rego gracz może się nauczyć za pomocą wska­zó­wek oraz... kartki papieru i ołówka. Już to jest ukło­nem dla lat 80., kiedy inter­fejs pro­gramów nie­jako zachę­cał (bar­dziej zmu­szał) do się­ga­nia po takie środki. Fez przede wszyst­kim odwo­łuje się do japoń­skich kla­sy­ków z kon­soli, takich jak Mario Bros. czy Zelda, budu­jąc na ich pod­sta­wie uni­kalny świat rzą­dzący się spe­cy­ficz­nymi pra­wami, naszpi­ko­wany pro­stymi i sza­le­nie trud­nymi zagad­kami, któ­rych roz­wią­za­nie zaj­mo­wało gra­czom tygo­dnie kon­sul­ta­cji na forach inter­ne­to­wych. Jest to dzieło na wskroś post­mo­der­ni­styczne, wypeł­nione popkul­tu­ro­wymi nawią­za­niami, cho­ciażby do Mia­steczka Twin Peaks. Jed­nak pośród wszyst­kich kre­atyw­nie zaim­ple­men­to­wa­nych i roz­bu­do­wa­nych zapo­ży­czeń gra ema­nuje oni­rycz­nym nastro­jem, a „meta­za­gadki”, naukę alfa­betu i roz­szy­fro­wy­wa­nie kodów QR pozo­sta­wia najbar­dziej wytrwa­łym dzięki nie­li­nio­wej struk­tu­rze roz­grywki.

Obec­nie ist­nieją dzie­siątki innych przy­kła­dów gier. Jed­nym z nich – i chyba najbar­dziej dobit­nie odwo­łu­ją­cym się do kina akcji jed­no­oso­bo­wych maszyn do eks­ter­mi­na­cji – jest doda­tek do Far Cry 3 o nazwie Blood Dra­gon (2013). Jest tutaj wszystko, czego chce­cie od kiczo­wa­tego filmu akcji i na doda­tek może­cie w nim uczest­ni­czyć! Jeste­ście pół robo­tem, pół czło­wie­kiem, który zna nie­skoń­cze­nie wiele złych one-line­rów. Żyje­cie w dys­to­pij­nym świe­cie AD 2007. Nazy­wa­cie się Ser­ge­ant Rex „Power” Colt i macie głos po Micha­elu Bieh­nie. Wal­czy­cie ze złymi najem­ni­kami, radio­ak­tyw­nymi lase­ro­wymi tyra­no­zau­rami i Bóg wie z czym jesz­cze. Prze­kra­cza­cie alter­na­tywne wymiary i zabi­ja­cie, by oca­lić Zie­mię. Spe­cjal­nie dla was muzykę skom­po­no­wał duet Power Glove. Stwo­rzył jeden z naj­lep­szych sound­trac­ków, paro­diu­ją­cych sty­li­stykę lat 80. w ramach osta­tecz­nego uwiel­bie­nia dla Ter­mi­na­tora i całej dekady.

Wypa­da­łoby spy­tać, skąd bie­rze się to całe uwiel­bie­nie dla ducha i kiczu tej dość już odle­głej dekady. Jaka siła każe nam regu­lar­nie zaglą­dać na NewRe­tro­Wa­ve™, sieć muzyczną, która od 2011 sys­te­ma­tycz­nie i z deter­mi­na­cją katuje falą retro syn­te­za­to­rów dzie­siątki tysięcy ludzi? Co takiego stało się, że chcemy oglą­dać Keanu Reevesa, który bie­rze odwet za ubi­tego psa – pre­zent od zmar­łej żony – oso­bi­ście ubi­ja­jąc rosyj­ską mafię? Dla­czego pixel art, prze­sta­rzały spo­sób two­rze­nia gra­fiki, użyty cho­ciażby w Hyper Light Dri­fter, wciąż zachwyca gra­czy mimo moż­li­wo­ści zasto­so­wa­nia zaawan­so­wa­nych sil­ni­ków gra­ficz­nych? Najbar­dziej oczy­wi­stą odpo­wie­dzią jest wła­śnie czas. Wielu z przy­to­czo­nych tutaj twór­ców pamięta lata 80. z wła­snego dzie­ciń­stwa jako wyide­ali­zo­wany okres bez­tro­skiej pro­stoty, którą bez­pow­rot­nie ode­brała im doro­słość. W tej deka­dzie rów­nież bar­dzo mocno zazna­czył się kult indy­wi­du­ali­zmu i siły jed­nostki, a te cechy zdają się coraz bar­dziej współ­cze­śnie roz­my­wać w maso­wo­ści. Tak naprawdę nie wspo­mi­namy i nie prze­ży­wamy epoki syn­te­za­to­rów gra­ją­cej pio­se­nek o ponu­rej przy­szło­ści. Ta przy­szłość jest teraz i nie chcemy sie na nią godzić. Uży­wamy więc star­szych, pro­stych wzor­ców, by choć na chwilę być gdzie indziej.

Niech neo­nowy sen trwa.musująca tabletka.png

kreska.jpg

BARTŁOMIEJ DOMAGAŁA
Obser­wa­tor, leń. Lubi wyci­nać kolaże i odci­nać się od ludzi. Podzi­wia dzi­wac­twa. Szczę­śli­wie prze­żył wie­lo­let­nią bata­lię o tytuł magi­stra kul­tu­ro­znaw­stwa, po któ­rej już ni­gdy nie będzie taki sam. Nie chodź­cie do szkoły.

ANNA ŁAZOWSKA
Absol­wentka kie­runku Gra­fika Warsz­ta­towa na ASP w Łodzi. Na co dzień zaj­muje się ilu­stra­cją i pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym, w wol­nym cza­sie two­rzy smutne kolaże. Wiecz­nie poszu­kuje wła­snego, cha­rak­te­ry­stycz­nego stylu, ale wciąż nie może się zde­cy­do­wać na jeden. Inte­re­suje ją zwią­zek czło­wieka z naturą i ludzka psy­chika – jej naj­ciem­niej­sze zaka­marki, nie­do­sko­na­ło­ści, sprzecz­no­ści i walka z samym sobą. Marzy o napi­sa­niu i zilu­stro­wa­niu wła­snej książki.


Ta strona korzysta z plików cookie.