NUMER 16 (7) LUTY 2016 | "PRZEKRACZANIE GRANIC"
MAGDALENA URBAŃSKA | KLAUDYNA SCHUBERT
W ostatnich kilku latach DOMINIKA KNAPIK stała się jedną z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych polskich choreografek teatru dramatycznego. Mimo że ukończyła wydział aktorski krakowskiej PWST, dotychczas na scenie występowała przeważnie jako tancerka. Wkrótce powróci jednak do ról dramatycznych – niebawem zobaczymy ją na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach, gdzie wystąpi w spektaklu Eweliny Marciniak w roli Leni Riefenstahl. Nadaje się jak mało kto, bo ma za sobą realizację spektaklu tanecznego inspirowanego postacią – I wanna be someone great łączył temat władzy, religii, pracy i polityki. Ta ostatnia dosięgnęła jej twórczość przy okazji tworzenia choreografii do spektaklu Śmierć i dziewczyna, który wywołał ogromne kontrowersje i polityczny rezonans. Niezależnie od tego, którą dziedziną się zajmuje – jak mówi – za podstawowe narzędzie wypowiedzi uznaje ciało.
Ja po prostu myślę poprzez ciało.
Tak też napisano w uzasadnieniu nominacji do „Paszportów Polityki”, którą otrzymałaś w tym roku: „uczy ciała myśleć, a myśli – poruszać się”. Argumentowano, że wprawiasz „teatr w ruch z siłą, jakiej nieraz brakuje słowu”. Czy Twoja choreografia istnieje zamiast słów, czy obok nich?
Trudno uogólniać, to zależy od spektaklu, przy którym pracuję. Słowo jest często podstawą mojej pracy, bo nierzadko z niego wyciągam ruch. Sama używam tekstów jako inspiracji albo proszę aktorów, by je napisali – i potem analizuję te teksty, wyciągam z nich konkretne słowa. Aktorzy często improwizują na ich bazie, a z tych działań w końcu wyciągamy ruch. Ale ostatnio częściej inspiruję się zdjęciami i obrazami.
Odnosi się wrażenie, że stymulowany przez Ciebie ruch jest mocny, jest w nim zaznaczony konkretny, wyrazisty gest, a choreografia – zwłaszcza do kilku krakowskich spektakli, m.in. Versus Radosława Rychcika czy Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego Bartosza Szydłowskiego – jest sformalizowana, wręcz „skodyfikowana”. To trochę Twój znak rozpoznawczy.
W Przypadku… tworzyliśmy z aktorami wizytówki bohaterów i każdy sobie znajdował – sam lub z moją pomocą – gesty dla nich charakterystyczne. Na nich potem dużo pracowaliśmy, a ja je rytmizowałam i pracowałam nad ich jakością. Ja mam taką trochę obsesję gestu. Przy każdym spektaklu chcę od tego odejść, naprawdę (śmiech). Chcę, żeby aktorzy więcej tańczyli, ale w jakiś sposób ciągle do tych gestów powracam. To jest chyba jakaś moja nerwica! Po prostu bardzo lubię gest, nawet jeśli jest on nieokreślony, i rytmiczność. Często pierwsze próby odbywają się bez muzyki, a ja i tak mam w głowie jakiś rytm.
Z jednej strony jest to ruch precyzyjny, zrytmizowany, ale z drugiej – czuć w nim emocjonalność, czystą seksualność. Ostatnio sporo współpracujesz z dwiema reżyserkami – Igą Gańczarczyk (m.in. przy Murzynach) i Eweliną Marciniak (Morfina, Portret damy). Właściwie na tych dwóch antypodach określających Twoją pracę opisałabym także modele teatru, które one tworzą.
Praca z nimi jest diametralnie różna. Iga bardziej konceptualnie postrzega teatr, stara się przekładać określone idee na język teatru, ucieleśniać je na scenie. Daje mi dużą wolność artystyczną, ale dla niej istotny jest ładunek intelektualny. Przykładem jest ostatni nasz spektakl – Murzyni na podstawie dramatu Geneta. Jest to bardzo trudny tekst, a tym bardziej, jeśli realizuje się go z samymi kobietami, żeby przyjrzeć się mu pod kątem dyskursu feministycznego. Supertrudne wyzwanie. Ale Igi to nie odstrasza. Łatwa komunikatywność czy atrakcyjność nie jest tu najważniejsza, choć Iga zdecydowanie jest estetką.
Natomiast Ewelina uprawia zupełnie inny rodzaj teatru. Bardzo emocjonalny. Interesuje ją forma i cielesność, ale ściśle związana z emocjami. Pracuje na kontraście: pomiędzy czymś, co jest skrajnie sformalizowane, i czymś, co jest „żywym teatralnych mięchem”.
Trochę więc podobnie jak ja myślę o Twojej pracy… Który z tych modeli teatru, intelektualny czy emocjonalny, jest Ci bliższy?
Trudno mi to określić, ponieważ pracuję bardzo intuicyjnie. Na pewno nie pociąga mnie sama abstrakcja. Bliska jest mi np. sztuka Jacksona Pollocka, to, jak on malował. Ekspresjonizm abstrakcyjny, czyli owszem abstrakcja, ale przede wszystkim oddająca emocje. Sama abstrakcja jest w przypadku sceny tylko zabawą formalną. Nie mam nic przeciwko takim praktykom, ale działam trochę inaczej, bo często z abstrakcji generuję ruch, nad którym potem pracujemy z aktorami.
Aktorzy są według mnie po to, żeby wyrażać emocje, w tym są najbardziej wyćwiczeni, więc intuicyjnie pracuję nad utanecznieniem ich emocji. Mówi się, że aktor to „zwierzę sceniczne”, a to „zwierzę” chce się wyżyć, w tym wypadku emocjonalnie. Dlaczego mam im odbierać podstawowe narzędzie ich wypowiedzi? Ja chcę tylko je ucieleśnić. Podczas warsztatów w Wiedniu miałam okazję spotkać Meg Stuart, której praca jest dla mnie rodzajem odnośnika – aktorzy jako „tańczące stany emocjonalne”. To jest to, co lubię robić z aktorami.
Emocje zawsze mnie interesowały, bo ja sama – już od dziecka – bardzo ekstatycznie pojmowałam i uprawiałam taniec. Przeżywam ruch, nie tańczę „na sucho”. Tak to zawsze ze mną było. Mama mi opowiadała, że jak byłam bardzo malutka, to tańczyłam w totalnym uniesieniu do muzyki Chopina przy okazji niedzielnego Koncertu życzeń w telewizji...
Jak wygląda proces twórczy w przypadku choreografa? Na ile masz wolność twórczą?
Kompletnie nie wyobrażam sobie pracy bez wolności twórczej! Pracowałam z różnymi reżyserami i już wiem, jaki model pracy mnie interesuje, a jaki nie. Na pewno nie jest dla mnie interesujący model „teraz tutaj potrzeba na szybko układu choreograficznego w stylu Wima Vandekeybusa” albo „mamy problem, bo był choreograf, ale zrezygnował i potrzeba go szybko zastąpić”. Czytam scenariusz, rozmawiam z reżyserem, który ma jakąś wizję całości, a ja proponuję jakieś obrazy. To jest bardzo ścisła współpraca. Zdarza się, że coś, co wspólnie wymyśliliśmy jako świetną ideę, zupełnie nie działa na scenie. Albo na odwrót: scena, w której nie zakładałam ruchu, nagle na tym ruchu zaczyna bazować. Dużo można sobie wymyślić naprzód, ale to jest żywa sytuacja sceniczna, praca z aktorami, z żywymi ludźmi. Niekiedy okazuje się, że aktorom potrzebne jest przejście przez ten rodzaj pracy ze mną, żeby się otworzyć, żeby się fizycznie zmęczyć, dotknąć jakichś emocji poprzez ciało. Potem może się nawet okazać, że tej sceny w rezultacie nie będzie albo może być zminimalizowana do prostego gestu, ale w aktorze zostaje to, co wypracowaliśmy razem. Przeszliśmy proces i doszliśmy do czegoś, więc aktor ma to w głowie i gra nieco inaczej.
Kiedyś miałam w sobie poczucie, że chciałabym, żeby to, co robimy, było widoczne, żeby można było zauważyć, jaką pracę wykonałam przy danym spektaklu. Wtedy niekiedy miałam problem z tym, że reżyser np. wycina jakąś scenę. Ale teraz mam do tego większy dystans. Mam świadomość, że niektóre rzeczy są potrzebne tylko w trakcie prób, a jak na scenie nie działają, to się je usuwa. Dobrze mieć w głowie zasadę „Kill your darlings”. Ale aktor sam wie, co razem przeszliśmy.
Aktor wie i, odnoszę wrażenie, widz wówczas też to czuje.
Tak. Jestem osobą, która lubi wejść w proces, ale nie będę kłamać, że interesuje mnie tylko sam proces tworzenia, a efekt nie jest ważny. To jest ściema. Teatr rozkwita, kiedy jest tancerz/aktor i napięcie między nim a WIDOWNIĄ. To jest dla mnie ten moment, w którym ma się zdarzyć wymiana energetyczna między tym, co na scenie, a widzem.
Aktor jest jak nietoperz: on czuje widza. Choć to nie znaczy, że musi go uwodzić czy „sprzedajnie” się wobec niego ustawiać.
A czy zdarza się, że aktor odmawia wykonania takiej pracy? Że przekraczasz jego granice lub wymagasz ich przekroczenia, lecz aktor nie ma na to ochoty?
Nigdy do niczego aktorów nie zmuszam, nie szantażuję emocjonalnie, bardzo empatycznie do nich podchodzę, być może dlatego, że też skończyłam szkołę teatralną. Dzięki temu jestem w stanie wczuć się w to, na jakim etapie procesu pracy nad rolą jest aktor. Ja daję mu tylko narzędzia, z których jeśli chce, to skorzysta.
Jeżeli reżyser zaprasza mnie do współpracy, to rozumiem, że dlatego, że zna moje propozycje i chce ze mną pracować w ten sposób. I to on jest odpowiedzialny za otwarcie aktorów na pracę ze mną. Nie jestem twórcą od „niewidzialnych” choreografii. Moje działania są widoczne. Jeśli ktoś chce tego efektu pracy z ciałem, to jest w stanie zainspirować aktorów, by się także na to otworzyli.
To jest kwestia zaufania. To jest duże słowo, ale albo aktor chce się ze mną spotkać we wspólnej pracy, albo nie. To nie jest tak, że robimy Makbeta, a ja mówię: „Ruszajmy się jak kosmici, bo lubię kosmitów”. Ja czytam tekst, rozumiem konteksty, rozmawiam z reżyserem, wiem, na jaki temat pracujemy. Jeżeli jest zaufanie, to płyniemy razem. To jest nasza wspólna podróż i ważne, żeby coś iskrzyło. Czasami się udaje – i wtedy powstaje ten rodzaj „magii teatru”. Wirtuozeria jest fajna, ja też lubię obejrzeć sobie na YouTube’ie jakiś imponujący filmik, 70 tysięcy piruetów, ale nie to mnie interesuje w pracy. Zajmują mnie ludzie, którzy chcą się spotkać i chcą sobie coś dać, zajmując się ciekawym tematem. Jeżeli miałabym do wyboru aktora, który jest bardzo sprawny technicznie, ale kompletnie nie mogę się z nim dogadać, a aktora, który nie tańczy, ale jest otwarty, chciałby iść naprzód, to zawsze wybiorę osobę, z którą mogę się porozumieć. Bo nawet jeśli nie będzie to świetne techniczne, to razem odkryjemy coś, co będzie wartościowe.
Robiłam spektakl Testament Optymisty w Łaźni Nowej w Krakowie, gdzie zaprosiłam do tanecznego spektaklu perkusistę Tomka Chołoniewskiego, który miał tyle wspólnego z tańcem, co ja z górnictwem. I świetnie się dogadaliśmy, Tomek ze zdumieniem pod koniec pracy zauważył, że zniknął mu brzuszek i okazało się, że ma totalną charyzmę aktorską! Z Igą Gańczarczyk zrobiłam już trzy spektakle z dziećmi, ale niekoniecznie dla dzieci (Piccolo Coro de'll Europa, Najwyraźniej nigdy nie był pan 13-letnią dziewczynką i Potlacz) i to były dla mnie superciekawe doświadczenia.
Nie jestem nieomylna i czasami też proponuję coś, co nie działa. Ale od tego jest sala prób, którą traktuję jako przestrzeń, w której należy odsłonić się, czasami pójść nawet w złą stronę. Zawsze są to dwa kroki w przód i jeden w tył, ale ważne, żeby pracować, przesuwać granicę.
Nie ukrywam, że pomyślałam też o takiej trudności w przypadku Śmierci i dziewczyny – ostatniego spektaklu w reżyserii Eweliny Marciniak, do którego robiłaś choreografię i który spotkał się z ogromnie emocjonalnym przyjęciem. Nie widziałam jeszcze przedstawienia, ale sporo mówi się o przekroczeniach w kontekście cielesności choreografii – co ciekawe – nie tylko z perspektywy widza, ale także aktorów.
Kluczowe w tym spektaklu było dla mnie, by skoncentrować się w mojej pracy na ciele jako nagim narzędziu sztuki i dyscyplinie, jakiej jest poddawane. Mam więc wrażenie, że ciała aktorów były nośnikami czegoś bardzo estetycznego i ta nagość jest skrajnie przeestetyzowana. Jest pięknie podkreślona przez światło, nigdy nie jest niesmaczna. Inspirowałam się malarstwem, rzeźbami antycznymi. Aktorzy porno zostali zaproszeni do udziału w spektaklu jako ciała w kontraście, nieestetyzowane, bardziej naturalistyczne. Tim i Rosy są teatralnymi amatorami w przeciwieństwie do aktorów Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Wszystkie sceny, które znajdują się w spektaklu, są mocno wypracowane, ustawione, nie ma miejsca na improwizację. Choć myślę, że było to dla aktorów trudne, np. scena, w której wszyscy są nago i tworzą lawę splątanych ciał. Bo nie jest to łatwe, kiedy aktorzy muszą być nago, ułożeni w pozycji 69, z twarzą przy genitaliach kolegi czy koleżanki, i toczą się przez kilka minut. Ale jest to tak oświetlone, w takim dystansie od publiczności, że jest to przede wszystkim piękny obraz.
A jak Ty o tym myślałaś?
Szczerze mówiąc, ja w tekście przeczytałam słowo „ślimaki” – „pianistka ogląda ślimaki” – i stwierdziłam, że musimy mieć scenę tym inspirowaną. Pomyślałam sobie, że ślimaki mają ruch mięsisty, ciągły, pozostawiają za sobą śluz, wiją się. Pamiętałam prace Xaviera Le Roy, Borisa Charmatza i inspirując się scenografią Kasi Borkowskiej oraz przestrzenią „galerii”, którą zaproponowała, potraktowałam ciała aktorów jako dzieła sztuki same w sobie. Interesowała mnie ich fragmentaryczność, mięsistość. Ciała jako obiekty: pojedyncze, w duecie, w grupie. Czasem groteskowe, czasem zmysłowe, a czasem przerażające.
Tancerze mają inny, bardziej niedbały, sposób bycia na scenie, inny rodzaj nagości. Aktor często będzie próbował „być” w sposób estetyczny. Aktor świadomy swojego ciała tak będzie układał nogi, żeby to nie było niesmaczne, a tancerz postmodernistyczny z Londynu czy Paryża, który jest bardzo oswojony ze swoją nagością – zupełnie inaczej. Nazwałabym to w ten sposób: jedni czują, co to jest „point” czy „flex”, a inni potrafią mieć nogę rozluźnioną. Tancerze, którzy dużo pracują nago, mają w nosie, czy mają te nogi rozkraczone, czy nie. A aktor dramatyczny w Polsce będzie tak prowadził ciało, żeby się „przemiziać” przez niezręczne, niewygodne dla siebie czy też widza punkty, w których ciało nie wygląda tak estetycznie.
Polski aktor lub tancerz różni się pod tym kątem od artystów zza granicy?
Nie, nie lubię tak generalizować. Jest to często kwestia świadomości swojego ciała. Po prostu uważam, że zbyt często polska nagość jest cierpiąca. W kontekście teatru nazwałabym ją postwarlikowską – piękna i cierpiąca jednocześnie. Ale nagość bywa też śmieszna, brzydka, głupia, wstydliwa, groteskowa. I taka nagość też mnie interesuje. To jest naprawdę sztuka stanąć na scenie z niewciągniętym brzuchem, z widocznymi rozstępami, cellulitem. Czy to jest tresura ciała? Kulturowy wymóg? Sama pewnie jestem wplątana w ten opętany (choć i zdrowy) biznes dbałości o ciało, ale tłumaczę to sobie jako pokłosie baletowego treningu i traumę ciągłego „bycia za grubą”.
Wracając do spektaklu Śmierć i dziewczyna, w tej scenie, którą nazywamy roboczo „ślimakami”, nie o to chodziło. Nie chodziło o scenę „na popuszczonym brzuchu”, tylko chodziło o scenę pięknej lawy splątanych ciał.
Mówisz o teatrze w sposób bardzo zaangażowany, emocjonalny.
Aż musiałam wstać (śmiech).
A jako choreografka wyrażasz się ostatnio de facto w cudzych dziełach. Nie brakuje Ci własnych, autorskich projektów? Umiesz się w ten sam sposób wyrazić poprzez cudze ciało, jak wyrażałaś się jako tancerka poprzez własne?
Zdecydowanie brakuje mi teraz siebie na scenie, dlatego cieszę się, że w styczniu zaczynam pracę nad spektaklem w Teatrze Śląskim w Katowicach w reżyserii Eweliny o Leni Riefenstahl i będę mogła spełnić się nie tylko jako choreografka, ale także jako aktorka. W kwietniu z kolei zaczynam próby w Teatrze im. S. Jaracza w Łodzi, gdzie na zaproszenie Sebastiana Majewskiego będę reżyserowała spektakl Thelma i Louise. Nie ukrywam, że od jakiegoś czasu odczuwam wielką potrzebę wypowiedzenia się, mam też apetyt, by mieć 100-procentowy wpływ na to, co zostaje pokazane na scenie. Bo jednak pracując kolektywnie, nawet jeśli pracujemy w jednym „teamie”, to ostatnie słowo należy do reżysera i to należy uszanować.
Natomiast jeśli chodzi o autorskie projekty, to ja nadal mam ochotę na swoje działania, tylko po latach pracy w ramach Harakiri Farmers zaczęło mi doskwierać, że w Polsce nie ma wykształconej infrastruktury, która pozwałaby na częste granie spektakli tanecznych. Jest bardzo dużo pracy, a potem spektakl jest pokazywany 2 czy 3 razy. Jak sobie pomyślę, że mam wymyślić i składać wniosek o projekt, napisać go, wyprodukować, przeprowadzić przez cały proces z premierą włącznie, a potem jeszcze bardzo dużo energii poświęcić na to, żeby zagrać spektakl trzy razy w Polsce, to trochę mi się odechciewa. Przeskakuję więc w teatr nie dlatego, że nie chcę używać tańca – bo dla mnie nadal głównym narzędziem do wypowiadania się jest ciało – ale teatr dramatyczny ma po prostu lepiej wykształconą infrastrukturę niż taniec. Mam też ochotę zrobić spektakl dlatego, że naprawdę chcę, a nie dlatego, że akurat jest deadline i trzeba koniecznie wymyślić coś, co może będzie miało premierę za rok.
Zbadałam przestrzeń artystyczną już na różnych poziomach. Znam już głęboki off – wiem, co to znaczy samemu nosić podłogę baletową i montować widownię. Wiem też, co to znaczy zrobić choreografię w dużym teatrze dramatycznym. Ciągle jednak chcę próbować czegoś innego, chcę doświadczać więcej. Stąd teraz pewnie czas na reżyserię. Kolejne wyzwanie.
DOMINIKA KNAPIK
Tancerka, choreografka i aktorka, absolwentka (i wykładowczyni) krakowskiej PWST i Studia Baletowego w Operze Krakowskiej. Występowała solo oraz m.in. z gdańskim Teatrem Dada von Bzdülöw. Współzałożycielka kolektywu artystycznego Harakiri Farmers, z którym zrealizowała kilkanaście spektakli.
Najnowsze przedstawienia z jej udziałem to Pinokio Anny Smolar w Nowym Teatrze w Warszawie oraz Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci Eweliny Marciniak w Teatrze Śląskim w Katowicach. Regularnie współpracuje z teatrami dramatycznymi w Polsce, tworząc choreografię w spektaklach (m.in. Igi Gańczarczyk, Radka Rychcika, Mai Kleczewskiej, Anny Augustynowicz, Pawła Łysaka, Eweliny Marciniak).