Codzienność Peruwiańczyków opisanych przez Beatę Szady w książce Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy rozdarta jest pomiędzy wąchanie kleju, łatwy zarobek, zatopienie się w alkoholu a szansę odmiany losu i zignorowanie nawoływań ulicy. O wydobywaniu prawdy z najmroczniejszych zakamarków Limy i pisaniu pierwszej książki z Beatą Szady rozmawiała Barbara Rusinek.
Byłaś w Limie cztery razy. Inspiracją do pierwszego wyjazdu były cele naukowo-badawcze, ale już wtedy postawiłaś przed sobą trudne zadania – byłaś wolontariuszką w domu Wasi, zajmującym się „dziećmi ulicy”, poznawałaś je również w ich naturalnym środowisku, właśnie na ulicy. Czy nie miałaś żadnych obaw co do callejeros (uliczników)?
Na ulicy nie byłam sama. Zaczęłam wychodzić z Martinem, streetworkerem, który wprowadził mnie w ten świat i bardzo pomógł. Ma ogromne doświadczenie, chłopcy go znają, więc założyli, że w pewnym sensie można mi zaufać. Byłam dla nich „tą dziewczyną od Martina”. Doszło do tego, że kiedy już oswoiłam ulicę i sama wychodziłam do pracy, chłopcy przychodzili do mnie ze swoimi problemami.
Jeśli chodzi o strach, na pewno nie bałam się samego wyjazdu do Ameryki Południowej, bo nie wiedziałam, co tam zastanę. Tak naprawdę zupełnie nie miałam świadomości, dokąd jadę. Celowo nie przygotowywałam się do tego wyjazdu. Oczywiście coś wiedziałam, w końcu studiowałam geografię krajów rozwijających się, ale nie chciałam wyszukiwać zbyt wielu informacji w internecie, nawet tych praktycznych, dla podróżników. Wyszłam z założenia, że jadę tam z czystą głową, bez konkretnego nastawienia.
To dość ryzykowne jak na podróżniczkę, a w dodatku reporterkę. Musiałaś całkowicie zawierzyć ludziom, których spotkałaś na miejscu.
Trzeba pamiętać, że na początku byłam wolontariuszką, nie reporterką. Mój pierwszy pobyt w Limie był bardzo spokojny. Większość czasu spędzałam w domu Wasi, a jeśli wyjeżdżałam, to kierowałam się głównie do bogatszych dzielnic. Bardzo powoli i stopniowo poznawałam to miasto. Dopiero Martin pokazał mi, gdzie i co mogę napotkać. Zawsze dbałam o to, żeby jak najmniej rzucać się w oczy - nosiłam najgorsze ciuchy, mało pieniędzy, nie zabierałam aparatu fotograficznego. Jednak jestem biała i to już jest wyróżnik. Pamiętam, jak podczas pierwszego wyjścia Martin zwrócił mi uwagę, żebym schowała jogurt do plecaka. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo muszę być ostrożna, skoro obnoszenie się z jogurtem może przysporzyć mi problemów.
Nigdy nic złego mi się nie stało, ale mam wrażenie, że zawdzięczam to wielkiej ostrożności. Jestem odważna, ale nie brawurowa. Często reporterzy idą „na całość”, byleby zdobyć materiał. Ja tego nie robiłam, zawsze planowałam wyjście tak, aby wrócić najpóźniej przed 22. Byłam wyważona. Ktoś może zarzucić mi, że to błąd, ale udało mi się zebrać materiał, z którego jestem zadowolona, a przy tym nie wystawiać siebie na niebezpieczeństwo. Nigdy nie czułam się sparaliżowana strachem.
Skoro obnoszenie się z jogurtem na ulicy może stanowić ryzyko, to chyba nie da się na taką podróż przygotować teoretycznie. Zbyt wysoki poziom abstrakcji jak dla Europejczyka.
To prawda. Martin dał mi szkołę życia i nauczył buntowniczkę pokory. Wiedziałam, że chciał dla mnie dobrze, tak samo jak dla swoich podopiecznych. Czasami dziwiło mnie jego podejście do nich i swojej pracy. Śmiałam się, że jestem bardziej latynoska od niego – chcę od razu działać, a on do wszystkiego podchodzi spokojnie. Opisałam to w reportażu „DNI w trzy dni” o naszym wspólnym załatwianiu dowodu tożsamości dla dwóch braci. Jednak Martin wie, jak działać, aby realnie pomóc ludziom, a nie próbować żyć za nich.
A co ze szczerością bohaterów? Myślisz, że udało ci się naprawdę ich otworzyć?
Reporterzy nigdy nie mogą być pewni, czy bohater jest z nimi szczery w 100%. Ja po rozmowach z chłopakami dopytywałam się Martina, czy taka historia jest dla niego wiarygodna. On często znał przeszłość i rodzinne sytuacje moich rozmówców, więc przynajmniej część informacji mogłam zweryfikować. Łatwiejsze do sprawdzenia były historie chłopców z domu Wasi. Przez pracę tam znałam background. Mogłam porozmawiać z ich rodzinami, tam poznałam matkę Kevina i Elvisa, która stała się też jedną z moich bohaterek. Prawda jest taka, że reporter musi starać się wyczuć swojego rozmówcę i chociaż częściowo bazować na swojej intuicji. Wybrałam takich bohaterów, którzy sami chcieli ze mną rozmawiać, dla których nie byłam europejską dziennikarką chcącą żerować na ich historiach. A były też przypadki takiego podejścia – skoro oni nic nie zyskiwali na rozmowie ze mną, mogli chcieć odegrać się milczeniem albo kłamstwem. Ale to da się wyczuć.
Mogli ściemniać na złość tobie, ale mogli też po prostu kreować wizję samego siebie.
Może tak też bywało. Może niektórym nawet to się udawało. Nie mam pewności, bo nie wszystkie historie udawało się zweryfikować. Znając już trochę ten świat, wiedziałam, na co patrzeć z przymrużeniem oka. Jeśli wyczuwałam ślady takiej kreacji, chciałam zasygnalizować je czytelnikom, aby sami mogli zastanowić się, co jest prawdą, a co nie.
Opowiem może o Mochili, bo moje doświadczenia z nim to dobry przykład porażki reporterskiej. Opisałam go głównie poprzez rozmowy z nim samym. Wychowywał się z przyszywaną babcią, która w momencie naszych rozmów już nie żyła. Bardzo chciałabym poznać jej punkt widzenia, ponieważ miałam wrażenie, że Mochila poprzez rozmowy ze mną chciał odpokutować to, że nie był wobec niej fair. Myślę, że widać to też w tekście, bo chłopak próbuje się zmienić, ale nie do końca mu wychodzi. Starałam się tak poprowadzić narrację, aby czytelnik widział starania Mochili, ale też wyczuł, co robi źle. Jako reporterka nie jestem od tego, żeby oceniać. Jestem tylko i wyłącznie po to, żeby pokazać pewną sytuację. Sądziłam, że Mochila ma w sobie tak barwną historię, którą wspaniale opowiada, że kiedyś napiszę o nim całą książkę. Niestety on w pewnym momencie zrezygnował ze spotkań. Nasze rozmowy zaczęły mu przeszkadzać. Może stwierdził, że zbierając materiały do reportażu, chcę wzbogacić się jego kosztem? Mógł mieć różne powody. Nigdy mi o nich nie powiedział.
Czytając książkę zastanawiałam się, czy uzewnętrznianie się przed tobą nie jest dla chłopaków zbyt trudnym przeżyciem. Większość z nich jest niereformowalna, ale to jeszcze nie znaczy, że zupełnie niezdolna do autorefleksji.
Tak mogło być. Bez względu na szerokość geograficzną tego typu rozmowy nie są łatwe, ale mimo to mam wrażenie, że ludzie, z którymi rozmawiałam, podchodzą wyjątkowo lekko do swojego losu. W tej całej biedzie, uzależnieniach, braku perspektyw na ulicach Limy wciąć obecna jest radość.
Dlaczego akurat Mochila zrezygnował? Z jego perspektywy dalsze rozmowy ze mną mogły być po prostu marnotrawieniem czasu, który mógł przecież poświęcić na zarabianie pieniędzy. To było na dodatek męczące, bo w kółko wałkowaliśmy złe wspomnienia.
Jak spędzałaś czas ze swoimi bohaterami? W domu Wasi przez jakiś czas mieszkałaś. Z tekstu wywnioskowałam, że pomieszkiwałaś też trochę w domu Eriki.
Pomieszkiwanie to za duże słowo. Przyjeżdżałam do niej. W Limie są bardzo popularne i tanie budki telefoniczne. Z jednej z nich korzystała Erika. Nie ma ona swojej komórki, więc nie mogłam do niej zadzwonić. To ona dawała mi znać, że jest w domu i mogę przyjechać. To zupełnie inna sytuacja niż z chłopcami żyjącymi na ulicy, stabilniejsza, bardziej przewidywalna, spotkania z nią można było łatwiej zaplanować. Po jakimś czasie jednak zorientowałam się, że chłopcy z ulicy mają swoje rewiry – kiedy Mochila nie przyszedł na spotkanie, mniej więcej wiedziałam, gdzie mogę się na niego natknąć. Czasami też po prostu wyczekiwałam powrotu swojego bohatera. Czekania nauczył mnie Martin. Z reguły nie szukał swoich podopiecznych, co mnie dziwiło. Dopiero z czasem zrozumiałam, że gdybym jako streetoworker ganiała za każdym potrzebującym, który niekoniecznie chce współpracować, nikomu bym nie pomogła, a też szybko spaliłabym się zawodowo. To widać dobrze we wspomnianym rozdziale: „DNI w trzy dni”. Ja byłam gotowa chwycić pijanego ojca za fraki i dociągnąć do urzędu, aby wyrobić jego dziecku dowód, ale Martin kazał go zostawić. Proces załatwiania dokumentu zajął nam trzy miesiące zamiast dwóch dni, ale się udało. I to jest sukces.
W książce zupełnie nie odkrywasz przed czytelnikiem swoich emocji. Jak sama przyznajesz, w reportażu jesteś obserwatorem, ale w rzeczywistości jesteś żywiołowa i spontaniczna. Jak reagowałaś, rozmawiając z callejeros?
To zależy, który to był pobyt. Za pierwszym razem wszystko we mnie buzowało, całkowita niezgoda na otaczający świat buchała z moich gestów i odpowiedzi. Ale już za trzecim razem – rozmawiając chociażby z Santusą, Elvisem i Kevinem – byłam spokojniejsza, bardziej zdystansowana. Bunt był dużo mniejszy.
To na pewno zmieniło się we mnie przez te cztery lata wyjazdów do Limy. Pod wieloma względami dojrzałam i spokorniałam. No i coraz trudniej dogaduję się z Polakami. Często kiedy słyszę o naszych problemach, myślę sobie: „Ale o co chodzi? Przecież to w ogóle nie jest problem”. Totalna zmiana perspektywy.
Ale chyba zdążyłaś się też zaangażować. To zdaje się jeden z najtrudniejszych elementów pracy reportera: zbliżasz się do kogoś maksymalnie, spędzasz z nim dużo czasu, a później porzucasz.
Mnie to jak na razie przychodzi dość łatwo. Mam w sobie dużą ciekawość ludzi, lubię swoich bohaterów, ale nie mam problemu z tym, że te relacje naturalnie się urywają. To moja pierwsza książka, pracowałam nad nią 5 lat. Jestem związana z tą historią i jej bohaterami, ale jako reporterka muszę ich zostawić i iść dalej, po nową historię.
A jak poradziłaś sobie z odreagowaniem tak trudnego tematu jak uliczne życie uzależnionych od narkotyków i alkoholu dzieciaków? Reporter powinien być odporny, ale czy to aż tak proste jak zerwanie relacji z bohaterami?
Może nauczyłam się tego od Martina? Poza tym w życiu wolę skupiać się na pozytywach. No i z natury jestem silną osobą. Nie miałam problemu z przetrawieniem tego, co obserwowałam. Mam świadomość, że tak musi być, taka jest moja rola i nie mogę się nad sobą użalać. Skoro moi bohaterowie nie roztkliwiają się nad swoim losem, tym bardziej ja nie powinnam.
Najwięcej emocji chyba kosztowało cię opisanie, a właściwie zasygnalizowanie, co dzieje się z Pablem prowadzącym dom Wasi. Od pewnego momentu, chyba od historii Antenora, czytelnik ma prawo podejrzewać, że w tym domu dzieje się coś niedobrego.
To trudna postać. Nie chciałam skrzywdzić Pabla, bo uważam, że na to nie zasługuje i nie mam prawa oceniać go w tekście.
Długo zastanawiałam się, jak go opisać. Zdecydowałam się na formę pytań i tylko zasygnalizowanie pewnych nieprawidłowości w domu Wasi. Różne rzeczy tam widziałam, ale nie wszystko mogłam czy powinnam opisać. Jako reporterka musiałam złapać dystans. To rzeczywiście było dla mnie trudne, tym bardziej, że wiele Pablowi zawdzięczam. Może opisałabym go dobitniej, gdyby zgodził się na rozmowę do książki, ale nie miałam prawa wykorzystywać słów, które padły wobec mnie-wolontariuszki, a nie reporterki. Pozostawiłam więc jego obraz z perspektywy obserwatora z zewnątrz.
W epilogu piszesz, że nie lubisz Limy, ale do niej wracasz. Czy po materiały do kolejnego reportażu znów wyjedziesz do Ameryki Południowej, czy obierzesz za cel zupełnie inny region, np. Polskę? Czy znów wybierzesz trudny temat społeczny, czy zwrócisz uwagę na coś skrajnie innego?
Myślę, że jestem zbieraczem ciężkich tematów. Nie wiem jednak, jakim dokładnie zajmę się w przyszłości. Chciałabym wrócić jako reporterka do Ameryki Południowej, choć niekoniecznie do Peru. W Polsce jak na razie jest mi dobrze, więc nie wykluczam również polskiego tematu, zważywszy że finansowo byłoby to łatwiejsze do udźwignięcia. Wiem na pewno, że już nie pójdę na żywioł jak przy tej pierwszej książce, gruntownie przygotuję się przed wyjazdem – choćby po to, żeby zaoszczędzić czas i maksymalnie skupić się na pracy, kiedy będę już w nowym miejscu.
BEATA SZADY
Nie pojechałaby do Limy, gdyby nie przypadek. W Polsce poszła na wernisaż o dzieciach ulicy z Peru i poczuła reporterski zew. Zamiast walczyć o kolejny dyplom na uczelni, postanowiła na własne oczy przekonać się, jak wygląda życie w Ameryce Południowej. Zaczęła od kilkumiesięcznego wolontariatu, ale rzeczywistość domu Wasi i limańskiej ulicy uzależniła ją od siebie tak mocno, że nie mogła przestać wracać. Dzięki sile zbiegów okoliczności i przyciągania dzieci ulicy, dziś w ręce czytelników trafia jej debiutancka książka Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy (Wydawnictwo Czarne, 2016) .
BARBARA RUSINEK
Prawie filmoznawczyni, bardziej zainteresowana przesiadywaniem w kinie oraz śledzeniem zbrodni literackich i filmowych niż rozwojem kariery naukowej. Wariuje, jeśli chociaż przez chwilę nie pracuje produkcyjnie-festiwalowo-planowo-teoretycznie-jakkolwiek nad filmem.
KASIA SURO
Jeździ po świecie w towarzystwie narysowanych przez siebie Szczurów. Ilustruje rozmaite historie, przeważnie zmyślone. Wszędzie gdzie trafi, trenuje brazylijską sztukę Capoeira.