NUMER 29 (4) LIPIEC 2018 | "NO PAIN, NO GAME"
Jestem cholernie uparta. Tak bardzo uparta, że wlazłam na wielka górę tylko dlatego, że chciałam stanąć na dachu mojego ukochanego kontynentu. Ogrom wysiłku, czytania o tematach, o których się nie ma pojęcia, pozyskiwania wiedzy tajemnej i włożonej w to wszystko kasy – i to bez gwarancji, że w ogóle się uda i że nie skończę w kałuży własnych wymiocin, pogrążona w chorobie wysokościowej już w base campie. A mi tak po prostu zamarzyło się wejście na Kilimandżaro.
Pierwszy raz trafiłam do Afryki przypadkiem. Tanie loty do kraju, o którym w życiu nie słyszałam – stwierdziłam więc, że trzeba, a nawet należy lecieć i się przekonać jak tam jest i czy inaczej niż tu. 4 lata minęły od mojego pierwszego wyjazdu do Gambii, o której w tamtych czasach ciężko było znaleźć informacje, bo żaden z influencerów jeszcze tam nie dojechał. Od tego czasu jeśli przynajmniej 1–2 razy do roku nie znajdę się w Afryce, to wiem, że coś robię w życiu nie tak. Jeżdżę uczyć się życia i pokory. Afryka dała mi więcej niż te wszystkie dyplomy, tytuły i oprawione w ramki papierki. Daje po pysku prawda, na którą nie przywykliśmy patrzeć, i zostawia Cię z wieloma znakami zapytania, ale jednocześnie pomaga w osiągnięciu szczęścia i dystansu.
Ale nie o tym! Teraz jestem złotym dzieckiem wspinaczki w drodze na szczyt, który podobno wcale nie jest trudny, bo ma niecałe 6 tys. m n.p.m. Jak pisałam, zaczęło się od marzenia. Chciałam wejść na Kilimandżaro i zobaczyć moją Afrykę z innej perspektywy. Stanąć na czubku niczym Neil Armstrong na księżycu. Rozejrzeć się, poklepać sama siebie po plecach i powiedzieć: „Dobra robota, dziewucho”. Czy się udało? Przyznam się dopiero na końcu, bo wyszło na to, że tak naprawdę nie o ten czubek i nie o tę flagę chodziło, a o sam proces zagryzania zębów, o drogę.
Po górach nie chodzę. To znaczy jak każdy czasem pójdę w Tatry przejść się nad Morskie Oko. Jak każdy Polak jestem również specjalistką od himalaizmu. W domu miałam biografię Kukuczki, więc to prawie tak, jakbym sama zdobyła koronę ziemi. Czyli za dużo nie wiedziałam poza tym, że tam u góry jest ciężko tak bardzo, że nawet czasami się stamtąd nie wraca. Nigdy nie miałam we krwi robienia jakiegoś przesadnego researchu przed wyjazdami, ale postanowiłam, że tym razem będzie inaczej. Że się przygotuję tak strasznie, że nic mnie nie zaskoczy. Że przeczytam cały internet, wszystkie książki i kupię sobie takie piękne butki do wspinania, które praktycznie same wejdą na to Kili. Okazało się, że wiedza, jaką muszę przyswoić, jakoś mnie niespecjalnie przeraża i dosyć gładko wchodzi do głowy, kiedy po nocach zalewałam ją litrami mojej ukochanej zielonej herbaty.
W końcu doszłam do momentu kiedy wszystko się zaczęło mieszać i już sama nie wiedziałam, które geterki powinnam kupić i na którym metrze nad poziomem morza mam zmienić taki polarek na inny polarek, żeby się nie spocić, nie odparzyć, nie odwodnić, nie wyziębić i nie przegrzać. Z odsieczą przyszedł przyjaciel, który, jak to sam mówi, „chodzi po górach jak wścieknięty”. Jarek usiadł z kartką papieru i wyrysował mi, co muszę kupić, a czego wcale nie, żeby dojść na szczyt. Chłopak miał buddyjską cierpliwość, czego nie można powiedzieć o ekspedientce w sklepie górskim. Patrzyła się na mnie jak na idiotkę, która zadaje pytania nawet jak na idiotkę za oczywiste, a w końcu moje utyskiwania na mierzenie tych wszystkich paskudnych spodni, w których po prostu nie da się wyglądać dobrze, skwitowała, że góry to nie pokaz mody i mam przede wszystkim nie zamarznąć. Kupiłam w końcu parę spodni, które podobno działają cuda niczym woda ze źródełka w Licheniu, ale nie było mi dane przekonać się o ich mocy. Dziwnym trafem spodnie wyparowały z mojego plecaka razem z innymi mocno cennymi przedmiotami gdzieś w luku bagażowym jeszcze przed moim przylotem do Tanzanii. Amba-fatima-paskudnych-gaci-ni-ma! Przeżyłam jednak i bez nich. Na miejscu wypożyczyłam takie na oko z 4 rozmiary za duże i mocno sfatygowane, podwinęłam nogawki, a jak już mnie dopadła choroba wysokościowa, to w dupie miałam spodnie, modę i wszystko inne. Za to skorzystałam z kijków. Tych, które trzymają Cię w pionie, jak nie masz juz siły żyć. Tych, które pozwalają z godnością doczłapać się pod tę górę, bo jak wiadomo, damie nie przystoi tak na czworaka na Kili. I jeżeli wyciągniecie z tego tekstu tylko jedną rzecz, to wyciągnijcie te kijki, bo dzięki nim zachowacie resztki godności w warunkach wysokogórskich.
Po zakupach, całym tym teoretycznym doszkalaniu się w sieci i długim locie wylądowałam w Tanzanii. Pierwszy haust gorącego powietrza na lotnisku i już wiedziałam, że na każdym kroku czai się przygoda. Tylko czy podołam? Bus. Hotel. Spotkanie z przewodnikiem i grupą wariatów, którzy mieli się ze mną wspinać. Hyc w terenówkę i wio do bramy, zapisać się w księdze śmiałków, którzy podjęli wyzwanie. Przydział namiotów i szerpów. Cała masa zamieszania i ja drepcząca już w miejscu z podniecenia, bo oto ma się spełnić największe z największych życiowych marzeń! Zaczynamy! Nasz przewodnik to Gerald. Mimo że chłopak jest młody wiekiem, to wygląda jakby w życiu widział niejedno, a zwłaszcza niejedno na tej górze. Zaczynamy! Przechodzimy przez bramę i… idziemy w slow motion. Dosłownie. Krok za krokiem. Niemalże tiptopami. Patrzę się na Geralda i szukam ukrytej kamery. Nie no, wolne żarty. Dosłownie. Zagajam: „Gerald, to takie tempo będzie już zawsze”. A on patrzy się na mnie jak ta ekspedientka w sklepie górskim, tylko jednak z trochę większą miłością i zrozumieniem w oczach, i mówi, że musimy powoli, żeby się aklimatyzować. Wierzę chłopakowi na słowo, bo z pewnością wyszedł na Kili więcej razy w życiu niż ja.
Suniemy jak te ślimaki pod górkę. I sączymy wodę. Duuuużo wody. 2 kroki, łyczek, dwa kroki, łyczek. Jak się w sumie teraz nad tym zastanawiam, to z tego wspinania większość to wmuszanie w siebie wody i późniejsze jej wysikiwanie co chwilę. Trzeba dużo pić, żeby złagodzić objawy choroby wysokościowej. Człowiek tak sobie zatem człapie powolutku i popija te przykazane 6 litrów wody dziennie. Ta woda podobno jest bardzo ważna, a szczególnie jak jest się takim kaskaderem jak ja i wchodzi się bez dopalaczy w postaci np. acetazolamidu, który dodaje Ci supermocy i pomaga oddychać swobodniej. Postanowiłam lecieć full natura, bez tabletek, dlatego głowa bolała mnie niemiłosiernie już w pierwszy wieczór. Tak bardzo, że ostatnią rzeczą. o której myślałam, była kolacja. No ale kolację w siebie wmusić trzeba, bo przewodnik patrzy, kontroluje i zapisuje. Mierzy śmiesznym aparatem stężenie tlenu we krwi przynajmniej 2 razy na dobę, zapisuje, ile się zjadło i ile wypiło. A teraz wyobraź sobie, że masz migrenę tak straszną, że chcesz się położyć, zamknąć oczy i zasnąć. Nie będę zaczynać nawet o tym, że sen nie przychodzi czasami godzinami, mimo że jesteś wycieńczony jak po najbardziej hardorowym WF-ie w życiu. Chcesz odpocząć, wszystko Cię boli i podchodzi Ci do gardła. A tu trzeba jeszcze zjeść 2-daniowy obiad i dopić ostatnie 2 litry wody przed snem. Bo jak nie, to chyba dostaniesz manto od przewodnika… albo po prostu nie wleziesz na tę górę. Walczysz z głową i ciałem, ale tak strasznie chcesz dopiąć swego i doczłapać się na szczyt, że zjadasz trochę z talerza i wczołgujesz się do śpiworka. Byle do jutra… Przez noc Twoje ciało przywyka trochę do wysokości i jak masz szczęście, to budzisz się w dobrym humorze i możesz nawet zjeść owsiankę ze względnym apetytem. Potem człapiesz do góry i wszystko zaczyna się od nowa.
Oczywiście mówię tylko o moich własnych odczuciach i o tym, jak ja i moje sponiewierane ciało znosiliśmy te wszystkie metry nad poziomem morza. Widziałam takich, których te wysokości nie ruszały, i takich, którzy polegli po drodze. Ile ludzi, tyle historii. Łącznie z tymi, które przeczytałam w internecie i które nijak miały się do tego, co mnie się tam przytrafiło. Okazało się bowiem, że należę do podobno dość wąskiego grona ludzi, którzy nie są stworzeni do chodzenia po górach wysokich. Tych, którzy chorują spektakularnie i znaczą szlak zwróconymi posiłkami, łzami i krwią; bo ta też się przytrafiła od butków, co to miały mnie niczym obłoki zanieść na szczyt. O tym wszystkim niby przeczytałam w tych książkach o Kukuczce i na travel blogach influencerów. Nikt mi jednak nie powiedział, że takie rzeczy podziać się ze mną mogą na niby nie tak bardzo szokującej wysokości, bo nie oszukujmy się – Kilimandżaro to nie Everest. Ale buntujące się ciało to nie wszystko. Okazało się, że na ostatniej prostej, tam, gdzie niby już widać szczyt i czuć szampana zwycięstwa, także głowa może odmówić człowiekowi posłuszeństwa. Generalnie rzecz ujmując – zwariowałam. Przestałam poznawać ludzi, zaczął urywać mi się film i widziałam twarze w śniegu. Ale uparcie stawiałam krok za krokiem. Ze Stella Point do szczytu, czyli Uhuru Peak, jest około 100 metrów przewyższenia, które przechodziłam ponad godzinę, uwieszona na moich ratujących godność i życie kijkach. Prawie pod samym szczytem przyznałam się Geraldowi, co się ze mną dzieje. Z przerażeniem w oczach stwierdził: „Wchodzisz, robisz sobie selfie i schodzimy jak najszybciej”. Pokrzepiona tym jego „wchodzisz” jakoś doczłapałam. Doczłapałam i się rozryczałam. Tak po prostu, po ludzku; cała ta moja pospinana i zmotywowana energia puściła i polały się łzy. Dokonałam czegoś, o czym nie miałam pojęcia, że będzie aż tak ciężkie. Wlazłam na tę cholerną górę, chociaż cały czas miałam wrażenie, że ona mnie tam tak do końca nie chce. Że sprawdza mnie i z każdym krokiem kwestionuje moje marzenie.
Wszyscy mnie teraz pytają, jak tam było i czy piękne widoki. Szczerze? Nie wiem i mało mnie to obchodzi. Szłam ze zwieszoną głową i niewiele widziałam spod czapki i zaparowanych okularów przeciwsłonecznych, modląc się o ten szczyt. W sumie to jeden tylko widok zapamiętałam. Ostatnia nieprzespana noc przed szczytowaniem. Wyruszaliśmy o 23. Po mniej więcej godzinie człapania odwróciłam się i spojrzałam w górę. Zobaczyłam rozgwieżdżone niebo z najczystszą Drogą Mleczną, jaka kiedykolwiek widziałam, a niżej zaginający się gdzieś w dole horyzont. Poczułam, że rzeczywiście chodzimy po kuli ziemskiej, a nie po jakimś, nie przymierzając, naleśniku.
A nie obchodzi mnie, ponieważ okazało się, że we wchodzeniu na wielkie góry nie o widoki chodzi. I w górach nie o góry, a o głowę. Silną głowę, w którą trzeba sobie głęboko wbić to marzenie o szczycie, przysypać innymi pomniejszymi, żeby porządnie się zakorzeniło i żeby rzeczywistość nie zdołała dogrzebać się do niego i urwać mu łba. Jeżeli tego się umiejętnie dokona, to człowiek nie przyjmie nieudolności ciała do wiadomości. Tylko to niepoddające się i strasznie wiercące się pod czaszka marzenie może dodać Ci zastrzyku energii, kiedy najbardziej go potrzebujesz. Może pociągnąć Cię do zrobienia niemożliwego i udowodnienia samemu sobie, że jest się superbohaterem. Kiedy potem ludzie pukają się w czoło i pytają się, po co Ci było to wszystko, wiesz, że przeżyłeś coś, czego inni nigdy mogą nie doświadczyć. Że wygrałeś sercem z własną głową i życie teraz będzie już zawsze wyglądało trochę inaczej.
Jeżeli ktoś mnie zapyta, czy nieludzkie zmęczenie organizmu, nieustający ból głowy, wymioty, spore problemy z oddychaniem i bezsenne noce są tego warte i czy poleciłabym wyprawę na Kilimandżaro, to moja odpowiedź brzmi: nie. Nie, dopóki to nie jest ogromne, kiełkujące, palące i rosnące w siłę Twoje marzenie, mój przyjacielu.
KAROLINA GUZOWSKA
Niedorzeczna optymistka, która z wyrafinowaniem robi w swoim wielkim, soczystym życiu to, co jej się podoba. Uwielbia przejadać się wegańskim żarciem i zawsze zostaje w aucie, żeby wysłuchać ukochany kawałek do końca.
MACIEJ DUDEK
Pasjonat twórczości pod każdą postacią, począwszy od rysunku i grafiki komputerowej, poprzez poezję i prozę, na filmie i animacji kończąc. Podobno człowiek z nienaganną fantazją i konstrukcją umysłu. Kocha muzykę i naprawdę kiepsko tańczy.