DO GÓRY

 

fuss_kilimandżaro_dudek_cover.jpg

NUMER 29 (4) LIPIEC 2018 | "NO PAIN, NO GAME"

BYLE NA KILI

KAROLINA GUZOWSKA | MACIEJ DUDEK

Jestem cho­ler­nie uparta. Tak bar­dzo uparta, że wla­złam na wielka górę tylko dla­tego, że chcia­łam sta­nąć na dachu mojego uko­cha­nego kon­ty­nentu. Ogrom wysiłku, czy­ta­nia o tema­tach, o któ­rych się nie ma poję­cia, pozy­ski­wa­nia wie­dzy tajem­nej i wło­żo­nej w to wszystko kasy – i to bez gwa­ran­cji, że w ogóle się uda i że nie skoń­czę w kałuży wła­snych wymio­cin, pogrą­żona w cho­ro­bie wyso­ko­ścio­wej już w base cam­pie. A mi tak po pro­stu zama­rzyło się wej­ście na Kili­man­dżaro.

Pierw­szy raz tra­fi­łam do Afryki przy­pad­kiem. Tanie loty do kraju, o któ­rym w życiu nie sły­sza­łam – stwier­dzi­łam więc, że trzeba, a nawet należy lecieć i się prze­ko­nać jak tam jest i czy ina­czej niż tu. 4 lata minęły od mojego pierw­szego wyjazdu do Gam­bii, o któ­rej w tam­tych cza­sach ciężko było zna­leźć infor­ma­cje, bo żaden z influ­en­ce­rów jesz­cze tam nie doje­chał. Od tego czasu jeśli przy­naj­mniej 1–2 razy do roku nie znajdę się w Afryce, to wiem, że coś robię w życiu nie tak. Jeż­dżę uczyć się życia i pokory. Afryka dała mi wię­cej niż te wszyst­kie dyplomy, tytuły i opra­wione w ramki papierki. Daje po pysku prawda, na którą nie przy­wy­kli­śmy patrzeć, i zosta­wia Cię z wie­loma zna­kami zapyta­nia, ale jed­no­cze­śnie pomaga w osią­gnię­ciu szczę­ścia i dystansu.

Ale nie o tym! Teraz jestem zło­tym dziec­kiem wspi­naczki w dro­dze na szczyt, który podobno wcale nie jest trudny, bo ma nie­całe 6 tys. m n.p.m. Jak pisa­łam, zaczęło się od marze­nia. Chcia­łam wejść na Kili­man­dżaro i zoba­czyć moją Afrykę z innej per­spek­tywy. Sta­nąć na czubku niczym Neil Arm­strong na księ­życu. Rozej­rzeć się, pokle­pać sama sie­bie po ple­cach i powie­dzieć: „Dobra robota, dzie­wu­cho”. Czy się udało? Przy­znam się dopiero na końcu, bo wyszło na to, że tak naprawdę nie o ten czu­bek i nie o tę flagę cho­dziło, a o sam pro­ces zagry­za­nia zębów, o drogę.

Po górach nie cho­dzę. To zna­czy jak każdy cza­sem pójdę w Tatry przejść się nad Mor­skie Oko. Jak każdy Polak jestem rów­nież spe­cja­listką od hima­la­izmu. W domu mia­łam bio­gra­fię Kukuczki, więc to pra­wie tak, jak­bym sama zdo­była koronę ziemi. Czyli za dużo nie wie­dzia­łam poza tym, że tam u góry jest ciężko tak bar­dzo, że nawet cza­sami się stam­tąd nie wraca. Nigdy nie mia­łam we krwi robie­nia jakie­goś prze­sad­nego rese­ar­chu przed wyjaz­dami, ale posta­no­wi­łam, że tym razem będzie ina­czej. Że się przy­go­tuję tak strasz­nie, że nic mnie nie zasko­czy. Że prze­czytam cały inter­net, wszyst­kie książki i kupię sobie takie piękne butki do wspi­na­nia, które prak­tycz­nie same wejdą na to Kili. Oka­zało się, że wie­dza, jaką muszę przy­swoić, jakoś mnie nie­spe­cjal­nie prze­raża i dosyć gładko wcho­dzi do głowy, kiedy po nocach zale­wa­łam ją litrami mojej uko­cha­nej zie­lo­nej her­baty.

fuss_kilimandżaro_dudek.jpg

W końcu doszłam do momentu kiedy wszystko się zaczęło mie­szać i już sama nie wie­dzia­łam, które geterki powin­nam kupić i na któ­rym metrze nad pozio­mem morza mam zmie­nić taki pola­rek na inny pola­rek, żeby się nie spo­cić, nie odpa­rzyć, nie odwod­nić, nie wyzię­bić i nie prze­grzać. Z odsie­czą przy­szedł przy­ja­ciel, który, jak to sam mówi, „cho­dzi po górach jak wściek­nięty”. Jarek usiadł z kartką papieru i wyry­so­wał mi, co muszę kupić, a czego wcale nie, żeby dojść na szczyt. Chło­pak miał bud­dyj­ską cier­pli­wość, czego nie można powie­dzieć o eks­pe­dientce w skle­pie gór­skim. Patrzyła się na mnie jak na idiotkę, która zadaje pyta­nia nawet jak na idiotkę za oczy­wi­ste, a w końcu moje uty­ski­wa­nia na mie­rze­nie tych wszyst­kich paskud­nych spodni, w któ­rych po pro­stu nie da się wyglą­dać dobrze, skwi­to­wała, że góry to nie pokaz mody i mam przede wszyst­kim nie zamar­z­nąć. Kupi­łam w końcu parę spodni, które podobno dzia­łają cuda niczym woda ze źró­dełka w Liche­niu, ale nie było mi dane prze­ko­nać się o ich mocy. Dziw­nym tra­fem spodnie wypa­ro­wały z mojego ple­caka razem z innymi mocno cen­nymi przedmio­tami gdzieś w luku baga­żo­wym jesz­cze przed moim przy­lo­tem do Tan­za­nii. Amba-fatima-paskud­nych-gaci-ni-ma! Prze­ży­łam jed­nak i bez nich. Na miej­scu wypo­ży­czy­łam takie na oko z 4 roz­miary za duże i mocno sfa­ty­go­wane, podwi­nę­łam nogawki, a jak już mnie dopa­dła cho­roba wyso­ko­ściowa, to w dupie mia­łam spodnie, modę i wszystko inne. Za to sko­rzy­sta­łam z kij­ków. Tych, które trzy­mają Cię w pio­nie, jak nie masz juz siły żyć. Tych, które pozwa­lają z god­no­ścią doczła­pać się pod tę górę, bo jak wia­domo, damie nie przy­stoi tak na czwo­raka na Kili. I jeżeli wycią­gnie­cie z tego tek­stu tylko jedną rzecz, to wycią­gnij­cie te kijki, bo dzięki nim zacho­wa­cie resztki god­no­ści w warun­kach wyso­ko­gór­skich.

Po zaku­pach, całym tym teo­re­tycz­nym doszka­la­niu się w sieci i dłu­gim locie wylą­do­wa­łam w Tan­za­nii. Pierw­szy haust gorą­cego powie­trza na lot­ni­sku i już wie­dzia­łam, że na każ­dym kroku czai się przy­goda. Tylko czy podo­łam? Bus. Hotel. Spo­tka­nie z prze­wod­nikiem i grupą waria­tów, któ­rzy mieli się ze mną wspi­nać. Hyc w tere­nówkę i wio do bramy, zapi­sać się w księ­dze śmiał­ków, któ­rzy pod­jęli wyzwa­nie. Przy­dział namio­tów i szer­pów. Cała masa zamie­sza­nia i ja drep­cząca już w miej­scu z podnie­ce­nia, bo oto ma się speł­nić naj­więk­sze z naj­więk­szych życio­wych marzeń! Zaczy­namy! Nasz prze­wod­nik to Gerald. Mimo że chło­pak jest młody wie­kiem, to wygląda jakby w życiu widział nie­jedno, a zwłasz­cza nie­jedno na tej górze. Zaczy­namy! Przecho­dzimy przez bramę i… idziemy w slow motion. Dosłow­nie. Krok za kro­kiem. Nie­malże tip­to­pami. Patrzę się na Geralda i szu­kam ukry­tej kamery. Nie no, wolne żarty. Dosłow­nie. Zaga­jam: „Gerald, to takie tempo będzie już zawsze”. A on patrzy się na mnie jak ta eks­pe­dientka w skle­pie gór­skim, tylko jed­nak z tro­chę więk­szą miło­ścią i zro­zu­mie­niem w oczach, i mówi, że musimy powoli, żeby się akli­ma­ty­zo­wać. Wie­rzę chło­pakowi na słowo, bo z pew­no­ścią wyszedł na Kili wię­cej razy w życiu niż ja.

Suniemy jak te śli­maki pod górkę. I sączymy wodę. Duuuużo wody. 2 kroki, łyczek, dwa kroki, łyczek. Jak się w sumie teraz nad tym zasta­na­wiam, to z tego wspi­na­nia więk­szość to wmu­sza­nie w sie­bie wody i póź­niej­sze jej wysi­ki­wa­nie co chwilę. Trzeba dużo pić, żeby zła­go­dzić objawy cho­roby wyso­ko­ścio­wej. Czło­wiek tak sobie zatem czła­pie powo­lutku i popija te przy­ka­zane 6 litrów wody dzien­nie. Ta woda podobno jest bar­dzo ważna, a szcze­gól­nie jak jest się takim kaska­de­rem jak ja i wcho­dzi się bez dopa­la­czy w postaci np. ace­ta­zo­la­midu, który dodaje Ci super­mocy i pomaga oddy­chać swo­bod­niej. Posta­no­wi­łam lecieć full natura, bez table­tek, dla­tego głowa bolała mnie nie­mi­ło­sier­nie już w pierw­szy wie­czór. Tak bar­dzo, że ostat­nią rze­czą. o któ­rej myśla­łam, była kola­cja. No ale kola­cję w sie­bie wmu­sić trzeba, bo prze­wod­nik patrzy, kon­tro­luje i zapi­suje. Mie­rzy śmiesz­nym apa­ra­tem stę­że­nie tlenu we krwi przy­naj­mniej 2 razy na dobę, zapi­suje, ile się zja­dło i ile wypiło. A teraz wyobraź sobie, że masz migrenę tak straszną, że chcesz się poło­żyć, zamknąć oczy i zasnąć. Nie będę zaczy­nać nawet o tym, że sen nie przy­cho­dzi cza­sami godzi­nami, mimo że jesteś wycień­czony jak po naj­bar­dziej har­do­ro­wym WF-ie w życiu. Chcesz odpo­cząć, wszystko Cię boli i podcho­dzi Ci do gar­dła. A tu trzeba jesz­cze zjeść 2-daniowy obiad i dopić ostat­nie 2 litry wody przed snem. Bo jak nie, to chyba dosta­niesz manto od prze­wod­nika… albo po pro­stu nie wle­ziesz na tę górę. Wal­czysz z głową i cia­łem, ale tak strasz­nie chcesz dopiąć swego i doczła­pać się na szczyt, że zja­dasz tro­chę z tale­rza i wczoł­gu­jesz się do śpi­worka. Byle do jutra… Przez noc Twoje ciało przy­wyka tro­chę do wyso­ko­ści i jak masz szczę­ście, to budzisz się w dobrym humo­rze i możesz nawet zjeść owsiankę ze względ­nym ape­ty­tem. Potem czła­piesz do góry i wszystko zaczyna się od nowa.

Oczy­wi­ście mówię tylko o moich wła­snych odczu­ciach i o tym, jak ja i moje spo­nie­wie­rane ciało zno­si­li­śmy te wszyst­kie metry nad pozio­mem morza. Widzia­łam takich, któ­rych te wyso­ko­ści nie ruszały, i takich, któ­rzy pole­gli po dro­dze. Ile ludzi, tyle histo­rii. Łącz­nie z tymi, które prze­czy­ta­łam w inter­ne­cie i które nijak miały się do tego, co mnie się tam przy­tra­fiło. Oka­zało się bowiem, że należę do podobno dość wąskiego grona ludzi, któ­rzy nie są stwo­rzeni do cho­dze­nia po górach wyso­kich. Tych, któ­rzy cho­rują spek­ta­ku­lar­nie i zna­czą szlak zwró­co­nymi posił­kami, łzami i krwią; bo ta też się przy­tra­fiła od but­ków, co to miały mnie niczym obłoki zanieść na szczyt. O tym wszyst­kim niby prze­czy­ta­łam w tych książ­kach o Kukuczce i na tra­vel blo­gach influ­en­ce­rów. Nikt mi jed­nak nie powie­dział, że takie rze­czy podziać się ze mną mogą na niby nie tak bar­dzo szo­ku­ją­cej wyso­ko­ści, bo nie oszu­kujmy się – Kili­man­dżaro to nie Eve­rest. Ale bun­tu­jące się ciało to nie wszystko. Oka­zało się, że na ostat­niej pro­stej, tam, gdzie niby już widać szczyt i czuć szam­pana zwy­cię­stwa, także głowa może odmó­wić czło­wie­kowi posłu­szeń­stwa. Gene­ral­nie rzecz ujmu­jąc – zwa­rio­wa­łam. Prze­sta­łam pozna­wać ludzi, zaczął ury­wać mi się film i widzia­łam twa­rze w śniegu. Ale upar­cie sta­wia­łam krok za kro­kiem. Ze Stella Point do szczytu, czyli Uhuru Peak, jest około 100 metrów prze­wyż­sze­nia, które przecho­dziłam ponad godzinę, uwie­szona na moich ratu­ją­cych god­ność i życie kij­kach. Pra­wie pod samym szczy­tem przy­zna­łam się Geral­dowi, co się ze mną dzieje. Z prze­ra­że­niem w oczach stwier­dził: „Wcho­dzisz, robisz sobie sel­fie i scho­dzimy jak naj­szyb­ciej”. Pokrze­piona tym jego „wcho­dzisz” jakoś doczła­pa­łam. Doczła­pa­łam i się roz­ry­cza­łam. Tak po pro­stu, po ludzku; cała ta moja pospi­nana i zmo­ty­wo­wana ener­gia puściła i polały się łzy. Doko­na­łam cze­goś, o czym nie mia­łam poję­cia, że będzie aż tak cięż­kie. Wla­złam na tę cho­lerną górę, cho­ciaż cały czas mia­łam wra­że­nie, że ona mnie tam tak do końca nie chce. Że spraw­dza mnie i z każ­dym kro­kiem kwe­stio­nuje moje marze­nie.

Wszy­scy mnie teraz pytają, jak tam było i czy piękne widoki. Szcze­rze? Nie wiem i mało mnie to obcho­dzi. Szłam ze zwie­szoną głową i nie­wiele widzia­łam spod czapki i zapa­ro­wa­nych oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, modląc się o ten szczyt. W sumie to jeden tylko widok zapa­mię­ta­łam. Ostat­nia nie­prze­spana noc przed szczy­to­wa­niem. Wyru­sza­li­śmy o 23. Po mniej wię­cej godzi­nie czła­pa­nia odwró­ci­łam się i spoj­rza­łam w górę. Zoba­czy­łam roz­gwież­dżone niebo z naj­czyst­szą Drogą Mleczną, jaka kie­dy­kol­wiek widzia­łam, a niżej zagi­na­jący się gdzieś w dole hory­zont. Poczu­łam, że rze­czy­wi­ście cho­dzimy po kuli ziem­skiej, a nie po jakimś, nie przy­mie­rza­jąc, nale­śniku.

A nie obcho­dzi mnie, ponie­waż oka­zało się, że we wcho­dze­niu na wiel­kie góry nie o widoki cho­dzi. I w górach nie o góry, a o głowę. Silną głowę, w którą trzeba sobie głę­boko wbić to marze­nie o szczy­cie, przy­sy­pać innymi pomniej­szymi, żeby porząd­nie się zako­rze­niło i żeby rze­czy­wi­stość nie zdo­łała dogrze­bać się do niego i urwać mu łba. Jeżeli tego się umie­jęt­nie dokona, to czło­wiek nie przyj­mie nie­udol­no­ści ciała do wia­domości. Tylko to nie­pod­da­jące się i strasz­nie wier­cące się pod czaszka marze­nie może dodać Ci zastrzyku ener­gii, kiedy naj­bar­dziej go potrze­bu­jesz. Może pocią­gnąć Cię do zro­bie­nia nie­moż­li­wego i udo­wod­nie­nia samemu sobie, że jest się super­bo­ha­te­rem. Kiedy potem ludzie pukają się w czoło i pytają się, po co Ci było to wszystko, wiesz, że prze­ży­łeś coś, czego inni ni­gdy mogą nie doświad­czyć. Że wygra­łeś ser­cem z wła­sną głową i życie teraz będzie już zawsze wyglą­dało tro­chę ina­czej.

Jeżeli ktoś mnie zapyta, czy nie­ludz­kie zmę­cze­nie orga­ni­zmu, nie­usta­jący ból głowy, wymioty, spore pro­blemy z oddy­cha­niem i bez­senne noce są tego warte i czy pole­ci­ła­bym wyprawę na Kili­man­dżaro, to moja odpo­wiedź brzmi: nie. Nie, dopóki to nie jest ogromne, kieł­ku­jące, palące i rosnące w siłę Twoje marze­nie, mój przy­ja­cielu.musująca tabletka.png

kreska.jpg

KAROLINA GUZOWSKA
Niedorzeczna optymistka, która z wyrafinowaniem robi w swoim wielkim, soczystym życiu to, co jej się podoba. Uwielbia przejadać się wegańskim żarciem i zawsze zostaje w aucie, żeby wysłuchać ukochany kawałek do końca.

MACIEJ DUDEK
Pasjo­nat twór­czo­ści pod każdą posta­cią, począw­szy od rysunku i gra­fiki kom­pu­te­ro­wej, poprzez poezję i prozę, na fil­mie i ani­ma­cji koń­cząc. Podobno czło­wiek z nie­na­ganną fan­ta­zją i kon­struk­cją umy­słu. Kocha muzykę i naprawdę kiep­sko tań­czy.

blog comments powered by Disqus

Ta strona korzysta z plików cookie.