MARTA STAŃCZYK | MONA LISIECKA
Byłam na Twoim występie jeszcze w 2011 roku, potem były talent shows, liczne koncerty, a dopiero w czerwcu tego roku Twoja płyta pojawiła się na sklepowych półkach. Dlaczego tak długo trzeba było czekać na Pourquoi pas?
Wszystkim się wydaje, że wydanie płyty to jak pójście na zakupy. W moim przypadku materiał był gotowy bardzo szybko i gdyby o mnie chodziło, wydałabym ją 3 lata temu, ale wtedy przepadłaby, bo nikt nie ma takich mocy i kontaktów jak duże wytwórnie. I tu się zaczynają schody. Nie jest łatwo wydać płytę w wytwórni, do której zgłaszają się setki artystów. Pan lub pani prezes musi wysłuchać twojego materiału i dostrzec w tym potencjał – słowem: „kupić” cię. Następnie dużo czasu zajmują spotkania z przedstawicielami wytwórni. W moim przypadku tymi rozmowami „wytwórnianymi” zajął się producent płyty, Jarosław Wójcik – i jakże jestem z tego powodu rada (śmiech). Gdy Warner już był pewien chęci współpracy, znowu miesiącami trwały spotkania, umowy, prawnicy, decyzje co do singla, kręcenie klipu, grafika płyty, a także praca nad rzeczami, o których nawet nie mam pojęcia. Trwa to tak długo przez te wszystkie skomplikowane procedury, których sama nie rozumiem.
To dziwne, że nie brałaś czynnego udziału we wszystkich etapach powstawania płyty, bo miałam wrażenie, że jesteś nawet nie tyle kobietą-orkiestrą, co wręcz instytucją. Piszesz, komponujesz, projektujesz ubrania, sama odpowiadasz za oprawę plastyczną koncertów, zaangażowałaś się w produkcję teledysków.
Angażowałam się najbardziej na wszystkich etapach powstawania, w końcu ja te kawałki skomponowałam i napisałam, i miałam pomysł na wizualną stronę płyty. Płyta to nie tylko muzyka i okładka (którą zresztą wymyśliłam trzy lata temu), ale to milion innych szczegółów, o które trzeba by raczej zapytać kogoś z wytwórni. Tylko po co mi wiedza o papierach, prawach, kodowaniach i innych dziwnych procedurach? (śmiech) Artystycznie wytwórnia bardzo mi ufa, jeszcze się nie zdarzyło, żeby zakwestionowała jakiś mój pomysł.
Sesja zdjęciowa do tego wywiadu też była Twoim pomysłem?
Autorem tej sesji jest Mona Lisiecka. Niesamowita postać. Od lat zajmuje się fotografią, głownie czarno-białą, metodą klasyczną, analogową, czyli na negatywach, które potem sama wywołuje. Imponują mi artyści sięgający po starsze formy rzemiosła. Do tego tak samo jak ja ma głowę pełną pomysłów. Mona zobaczyła na wystawie sklepowej pluszowe tygrysy i powiedziała, że od razu skojarzyły się jej ze mną. Do pomysłu Mony dorzuciłam swoją stylizację i ciuchy własnego projektu, bo – teraz już mogę się pochwalić – od września ruszam ze swoimi projektami pod dwuznaczną nazwą Shmaty. Zainspirowały mnie do tego prośby fanek, które po każdym koncercie pytały mnie, gdzie mogą kupić coś, co mam na sobie. Scena rządzi się innymi prawami, więc przekształcam sceniczne pomysły na nieco bardziej, jak to mówią, prêt-à-porter (śmiech). Projektantką nie jestem, ale to fajna odskocznia od muzyki i codziennych obowiązków.
Wszystkim się wydaje, że wydanie płyty to jak pójście na zakupy, Trwa to tak długo przez te wszystkie skomplikowane procedury, których sama nie rozumiem.
Zaczęłam od tego, że trzeba było czekać na Twoją płytę, ale w ciągu minionego roku – od poprzedniego wywiadu dla FUSSa – wiele się zmieniło, mainstream zaczął po Ciebie pukać…
(śmiech) Zawsze chce mi się śmiać, jak słyszę te branżowe slogany. Mainstream (pozwolę sobie zacytować Wikipedię) to „nurt myślowy bądź stylistyczny reprezentowany przez większość artystów, twórców lub innych ludzi zaangażowanych w daną dziedzinę”. Wiem, pod jakim kątem zadałaś to pytanie, większości mainstream kojarzy się ze sprzedajnym popem, czymś popularnym, często negatywnym, a wrzucili mnie przecież do szufladki „niszowe”. Otóż moi kochani, każdy wokalista marzy, aby ludzie śpiewali jego piosenki, żeby tłumy „biły” na koncerty bez względu na to, czy śpiewa pop, rock, hip hop czy jakieś alternatywne klimaty. Jeżeli mówią inaczej, to kłamią albo chcą śpiewać dla rodziny przy ognisku. Zmierzam do tego, że Warner kupił mnie i moją muzykę, kiedy była już gotowa, dopracowana, nie narzucał mi zmian stylu czy wizerunku. Wręcz w drugą stronę – mam być sobą, taką mnie właśnie kupili. To, że twoje utwory lecą w radio i pokazujesz się w popularnym programie, nie zmieni twojej muzyki. Jeżeli mainstream po mnie sięga – super. To znaczy, że coraz więcej ludzi sięga po trochę trudniejszą muzykę, co bardzo mnie cieszy.
Czy obecna Maja Koman przypomina tę sprzed roku?
Nie, to by oznaczało, że stoję w miejscu, że się nie rozwijam. Podjęłam się nowych wyzwań, jak np. produkcja klipów, mocno rozwijam się muzycznie, co czuję, tworząc nowe kawałki, nauczyłam się miliona rzeczy podczas pracy z wytwórnią i zostałam drugi raz mamą. Jeżeli nie masz na siebie pomysłu, wtedy faktycznie maistream pożera i narzuca jakieś formy, ale ja pomysłów mam na 3 życia i jestem uparta jak osioł, więc w sumie to chyba ta sama Maja Koman co 20 lat temu (śmiech).
W jednym z wywiadów skrytykowałaś pojęcie „muzyki alternatywnej”, co nie zmienia jednak faktu, że jest to szufladka, do której recenzenci próbują Ciebie wtłoczyć.
Teoretycznie kiedy puszczają cię często w radio, to już jesteś „mainstream”. O to mi właśnie chodziło z tymi sloganami i szufladkami – że właściwie nikt nie wie, jak przebiegają ich granice. Poznałam muzyków tworzących projekty niszowe, grają dla 15 osób, muzyka to nagłośniony świerszcz, a facet do tego gra na perkusji zrobionej z cukierków... Będąc we Francji, naoglądałam się naprawdę „alternatywnych” projektów, które niemalże z definicji są niezrozumiałe. Moja muzyka ma rytm, powtarzalne melodie i refreny, używam klasycznych instrumentów. Po koncercie jesteś w stanie zanucić przynajmniej jeden refren. Jeżeli w Polsce to jest nisza, to ok. Nazywajcie mnie, jak chcecie, tylko kupujcie płytę (śmiech).
Ludzie myślą, że skoro śpiewam o kobietach, które piorą i prasują, to sama taka jestem, a nie mam nawet żelazka w domu. Tytuł piosenki brzmi Babcia mówi, a nie Maja mówi.
Pourquoi pas zbiera dobre recenzje, jednak funkcjonuje nie tylko w odbiorze artystycznym, ale również w społecznym. Babcia mówi i Dziad dolewają oliwy do ognia polskich debat genderowych – czy stoisz po którejś stronie barykady?
Babcia… to naprawdę słowa mojej babci, tylko że ułożone w rymy, do tego trochę komentarzy społecznych i moja opinia o modzie – włala! Tak powstała Babcia… – trochę ma racji, a jednak te poglądy są staroświeckie. Nie mieszam się do debat politycznych. Nigdy nie chciałam, żeby ten utwór miał jakikolwiek polityczny wydźwięk. Gdzieś tam każdy się choć trochę z tym zgadza, ale mamy XXI wiek, epoka pralek, zmywarek i ajfonów, więc taka babcia to faktycznie „ciemnogród”. Poniekąd się z tym zgadzam.
Dziad to zupełny przypadek. Nasłuchałam się od kobiet, jak wygląda ich życie z facetami, przypomniałam sobie mój poprzedni związek i wyświetlił mi się na pisaku napis „dziad”. Byłam wtedy z córką na placu zabaw, ona się bawiła, a ja tekst popełniłam (śmiech). Góralskie refreny to muzyczny pomysł związany z moim wieloletnim uwielbieniem do białego śpiewu. Nie znam gwary, ale napisałam refren po polsku i pan Stasek Stopka mi to pięknie przetłumaczył.
Czyli jednak te piosenki są pewnym komentarzem społecznym. Swoją działalnością udowadniasz, że kobieta nie ogranicza się do „bioder do rodzenia” i – co istotne – może łączyć rolę matki z twórczym działaniem.
Ludzie zbyt dosłownie traktują słowa piosenek. „Biodra do rodzenia” to dla mnie metafora kobiety pragnącej dzieci, chcącej dzieci, nie chodzi tylko o wygląd. Dla mnie kobieta niczego nie musi, zresztą nikt nic nie musi – możemy tylko chcieć. No przynajmniej ja tak mam.
Bycie mamą niczego nie przekreśla, miliony kobiet na całym świecie pracuje i robi karierę. Ludzie myślą, że skoro śpiewam o kobietach, które piorą i prasują, to sama taka jestem, a nie mam nawet żelazka w domu. Tytuł piosenki brzmi Babcia mówi, a nie Maja mówi. To, że śpiewam o niebieskim księżycu, nie znaczy, że byłam na niebieskim księżycu... Ten tekst jest ironiczny i bardzo dwuznaczny, nie ma w nim ani słowa o tym, że ja, Maja Koman, pragnę prać, prasować, mieć piątkę dzieci i czekać na męża z obiadem. Wcielam się w rolę mojej babci i narzekam na współczesny świat. Sądzę, że gdybym napisała piosenkę Maja mówi, musiałabym uciekać z tego kraju (śmiech).
Właśnie bardziej od babci interesowałaby mnie Maja mówi, ale nie będę skazywać Ciebie na emigrację (śmiech). Podrążę jednak feministyczny – czy feminizujący – wątek w Twojej twórczości, która uchodzi za „kobiecą”. Co to dla Ciebie znaczy? Już nawet zdjęcia z sesji dla „FUSSa” pokazują, że raczej odbiegasz od standardów pokornego dziewczęcia.
Nie wiem, jaka powinna być kobieta, ale mogę powiedzieć, co mi się z nią kojarzy. Moja mama była i jest dla mnie ikoną kobiecości. Zawsze wie, co powiedzieć i jak się zachować, wie, co ubrać, dbała o ognisko domowe bez względu na to, jak ciężko było, zawsze potrafi ugościć i podać ładnie herbatę, jest delikatna i uważa, że świetnie prowadzi – jak każda baba, co oczywiście prawdą nie jest. Z tym kojarzy mi się kobiecość. Nie jestem taka nawet w 50%. Zawsze palnę jakąś głupotę i mówią na mnie „mistrzyni wpadek”; nie mam koleżanek, tylko samych kumpli; kuchnia, choć się staram, stawia mi opory... Scena i sesje to zupełnie inna bajka, to jest jakiś obraz i magia, to życie ma inne prawa i zasady. Nie wiem, co to znaczy „męska” albo „kobieca” płyta, nie lubię takich podziałów – dla mnie sztuka to jedyne miejsce, gdzie nie ma podziałów.
Tak jak za każdą Zmarszczką „kryje się historyjka”, tak Twoje teksty często układają się w opowieści, czasami autobiograficzne (jak w Kice), innym razem korzystasz z masek. Do tego dochodzą występy, na których zmieniasz się jak kameleon, każdy koncert zamieniając w performens. Czy taka zmienność jest wyrazem poszukiwań, czy po prostu wynika z wykorzystywania różnorodnych doświadczeń?
Ciężko pisać o jakiejś silnej emocji związanej na przykład z miłością za pomocą zwykłych słów, stałoby się to kolejną ckliwą balladą o miłości, jakich jest milion. Starałam się opowiedzieć to między słowami i najłatwiej chyba za pomocą bajek. I tak – mamy balladę o toksycznej relacji z pająkiem, o jeleniu i wilku czy o dziwnym związku z niebieskim księżycem. W ten sposób daję ludziom pole do własnych interpretacji i przemyśleń. Moje teksty to autobiografia jak Kika, Beat me czy It’s not mine, ale też komentarze społeczne, jak Dziad czy Babcia mówi.
Uwielbiam się zmieniać. Raz wyglądać kobieco, innym razem dziwacznie, a jeszcze innym zwyczajnie. Nudzi mnie jedna fryzura i jeden styl. Tak jak w muzyce łączę gatunki, tak i wizualnie mieszam przeróżne rzeczy. Staram się, aby każdy koncert był wyjątkowy nie tylko muzycznie. Zawsze staram się coś uszyć i dopracować każdy szczegół. Czasem coś jest lepsze, czasem gorsze, więc jasne, że są to w pewnym sensie poszukiwania.
W Twoim zespole prym wiodą instrumenty strunowe, zwłaszcza ukulele. Jednak takie bardziej tradycyjne instrumentarium zastępujesz czasami elektronicznymi wstawkami, słyszalnymi przykładowo w Pure exchange. Przyzwyczajona do bardziej lirycznych wystąpień, byłam zaskoczona, jak dobrze radzisz sobie na płycie Grabka, na której wokalnie wspierałaś 2 utwory. Czy oba rejestry traktujesz jako inne formy wyrazu? Co innego wyrażają rzewne skrzypce, a co innego syntezator?
Zawsze kręciły mnie muzyczne połączenia klasycznych brzmień prawdziwych instrumentów, których gry uczysz się latami i które mają niepowtarzalnie szlachetne brzmienie, z elektroniką, kojarzącą mi się z industrialem, techniką i hałasem. Pierwsze moje zetknięcie z tego typu muzyką miało miejsce pod koniec podstawówki, gdy tata puścił mi płytę Massive Attack i Portishead. Wtedy zakochałam się w takich połączeniach.
Ukulele to wdzięczny instrument i miły w brzmieniu, ale nie wystarcza mi to. Jak wspomniałam wcześniej – nie umiem zamknąć się w jednej rzeczy, uwielbiam łączyć. Po kilku solowych koncertach z ukulele zrobiło mi się jakoś nudno, a granie z całym zespołem to zupełnie inne doświadczenia. I tak jak mówisz, zupełnie co innego wyraża melancholia skrzypiec, a co innego mocny komputerowy beat. Ja jestem pomiędzy. Uwielbiam klasykę w muzyce, prawdziwe instrumenty i komponowanie na żywym instrumencie, a nie na komputerze, ale lubię też moc, jaka dopada mózg przy ciężkich beatach. Połączenie tego to mieszanka idealna i właśnie nad nią pracuję powolutku, komponując materiał na drugą płytę. To właśnie robi Grabek, dlatego z chęcią zaśpiewałam gościnnie na jego płycie.Cały czas zdobywasz doświadczenia na różnych polach. Niedawno wyprodukowałaś klip do Babcia mówi, wcześniej Tótó. Jak podoba Ci się rola producenta?
Rola producenta klipu nie ma nic wspólnego ze sztuką, jest żmudną pracą nad organizacją planu, od scenografii po montaż, kawę na planie, aktorów, sprzęt, to odpowiedzialność za finanse, umowy i milion innych szczegółów – i ta rola mi się nie podoba. Jest koszmarnie męcząca i odpowiedzialna. Ale rola reżysera i scenarzysty jest piękna. Wymyślam, a potem widzę to na ekranie. Reżyseria filmowa to takie moje marzenie od dziecka – klipy to przedwstęp do filmu, który zrobię, ale do tego jeszcze daleka droga, parę lat nauki i doświadczeń. O Tótó dużo by pisać, to moje eksperymenty filmowe, metoda prób i błędów.
W tym utworze słyszalny jest wpływ Björk – czy kimś się inspirujesz?
Krzyczę, kiedy to mówią. Dziękuję, bo uwielbiam jej twórczość, ale ja tego w ogóle nie słyszę! Do tego akurat kawałka zainspirował mnie tylko i wyłącznie mój głos i harmonia. Postanowiłam zrobić utwór acapella, co Bobby McFerrin robił milion lat przed Björk i, szczerze mówiąc, dzisiaj to nic odkrywczego. Niestety nie uniknie się porównań w tej branży, więc chyba muszę się przyzwyczaić i bardziej zdystansować.
Co do inspiracji innych utworów. Większość z nich napisałam używając starego pianina w rodzinnym domu. Ono ma taką niesamowitą duszę, że piosenki dosłownie same się piszą. Teksty to własne przeżycia. A tak na zakończenie dodam coś, co pewnie wyda się dziwne, ale bardzo rzadko słucham muzyki. Jak już słucham, to najczęściej muzyki filmowej albo klasyki. Ostatnimi czasy siedzę już nad nowymi utworami. Po całym dniu pracy nad jednym kawałkiem kocham tylko ciszę. Biorąc pod uwagę, że mam dwójkę dzieci, kocham ciszę podwójnie (śmiech).
Mimo tego nic nie zapowiada, żeby o Mai Koman prędko zrobiło się cicho. Dziękuję za rozmowę!
wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów, producentka i reżyserka klipów, charakteryzatorka, a od niedawna także projektantka mody. Gra na ukulele i interesuje się malarstwem. Obecna od kilku lat na polskiej scenie muzycznej artystka w 2012 roku wystąpiła na płycie Grabka, a w czerwcu nagrała w Warner Music Poland debiutancki krążek, Pourquoi pas. Z tej płyty pochodzi m.in. utwór Babcia mówi, cieszący się ogromną popularnością.
pomysł i zdjęcia | Mona Lisiecka
stylizacja i make up | Maja Koman
projekt sukni czarnej Shmaty | Maja Koman
projekt bluzki białej | Błażej Teliński
włosy | Agnieszka Kurkowska (salon Kurka Modna)
pomoc na planie | Gosia Lisiecka, Christopher Myske
video | Bartek Kalbarczyk