NUMER 30 (5) PAŹDZIERNIK 2018 | "KRZYK MODY"
Kiedy rozpoczął się rok 2018, na fali trwających od miesięcy protestów wszelkiej maści, nie mieliśmy nadziei, że cokolwiek dobrego może nas, Polski Naród, spotkać. A tu proszę – niespodzianka. To znaczy niespodzianka kontrolowana i zapowiadana, ale to nie umniejsza podniecenia, które zapanowało, kiedy z okazji Walentynek w polskich kioskach pojawił się „Vogue”.
Prawdziwy, nasz, polski. Podkreślała to szara okładka, na której widniały Anja Rubik i Małgosia Bela na tle osnutego smogiem Pałacu Kultury. No i się zaczęło. Za mało polsko to źle, ale za bardzo też nie za dobrze. Najlepiej, żeby polskość naszą w blichtr wprzęgać, a martyrologia niech się czerwonym brokatem mieni. Nie spodobała się okładka, wnętrze średnio – pierogi, Wałęsa, Anja na ziemniakach, a to wszystko przeplatane dziesiątkami reklam high fashion. Trochę ironiczne spojrzenie z zewnątrz, ale brutalny realizm estetyki codzienności zgrzyta, kiedy zestawi się go z wyidealizowanym obrazem tego, do czego chcemy pretendować. „Vogue” zaczął więc autoironicznie – nie tylko wobec własnej polskości, ale także wobec wszelkich skojarzeń, które niesie za sobą tytuł.
Emocje opadły, a na rynku zaczęły pojawiać się kolejne numery „biblii mody”. I prędko okazało się, że „Vogue” jest jednak vogue i przypomina inne zagraniczne edycje. A choć reklamodawcy w Polsce są raczej mniej szczodrzy, to wciąż jest to tomiszcze – radość dla oka marketingowca. Wszystkie kampanie reklamowe w jednym miejscu! Polska wersja ma do zaoferowania także dość porządną ilość treści, co jednak nie jest to normą w przypadku zagranicznych edycji – wystarczy spojrzeć na jedną z najsłynniejszych, czyli „Vogue Italia”. Ja właśnie w sprawie tej treści.
Dopełnił się bowiem format tytułu, który na całym świecie jest orędownikiem nie tylko galopującej próżności, jak chcieliby niektórzy, ale i praw kobiet, mniejszości, wolności, demokracji i wszystkiego tego, o co maszerujemy i pikietujemy. Mógł to być szok dla tych, którzy poza artykułami na Pudelku, donoszącym o kolejnej polskiej modelce na okładce „Vogue Antypody”, nie mieli do czynienia z ekskluzywnym tytułem Condé Nast. Pozostałych nie dziwi, że Filip Niedenthal w niemal każdym editorialu podkreśla misję pisma i nie tylko pokazuje ładne twarze, ale opowiada także ich historie. Nie dotyczy to jedynie słynnych nazwisk, takich jak Adwoa Aboah, która opowiedziała o swojej aborcji w czerwcowym numerze, ale też trochę mniej znanych, jak badaczka Joanna Talewicz-Kwiatkowska. Historia jej romskich korzeni i dyskryminacji, z którą się spotkała, inspiruje w trzecim numerze pisma. „Vogue” rozmawia również z nieznanymi szerszej publiczności osobami – działaczami LGBTQ, młodymi dziewczynami zaangażowanymi w działalność społeczną, aktywistami działającymi w lokalnych społecznościach. Nie każdy tekst mieści się w drukowanej wersji pisma, ale strona internetowa tytułu jest ich pełna.
To wszystko absolutnie godne podziwu, a więc biję pokłony i czytam. Ale czytam z lekkim poczuciem absurdu. Kto czyta „Vogue Polska”? Nie wiem, jak realnie wygląda sprzedaż pisma, ale odliczając blogerki, które fancy okładki traktują raczej jako uzupełnienie kompozycji na kolejnym flat lay, ludzi układających kilka numerów obok albumów ze sztuką na minimalistycznych stolikach o maksymalistycznych cenach i ułamek tych, co kupili, by przejrzeć – liczba nie jest zbyt imponująca.
Owszem, „Vogue” z definicji nie jest dla wszystkich, co podkreśla cena – numer kosztuje 16,90 zł. Ale jakiś czas temu pomyslałam o nim jak o metaforze tej naszej cudnej polskości. I od tej pory mi trochę smutno i dziwnie, bo równość i wolność zdaje się sprawą obchodzącą nielicznych – tylu, ilu czyta „Vogue’a”, i tylu, ilu ma siłę krytykować, że pismo nie dość się angażuje w „sprawę”. Wszystko rozbija się o to, czy stać nas na bycie zaangażowanym w wolność. Czy stać nas na sprzeciw i na opowiedzenie się po stronie tej „sprawy”. Równość jest więc dla bogatych? Może nie aż tak. Ale na pewno dla zaspokojonych. I dla tych, którzy są bardzo odważni. A ilu ich jest?
Polska. Na samej górze celebrycka brać, zbyt popularna nawet, aby pojawić się w „Vogue’u”. Potem ci, którzy się tam pojawiają. Wyższa klasa średnia, artyści, bohema, ci, o których myślimy, że są godni podziwu, i zazdrościmy im, dopóki nie dowiemy się, na czym dokładnie polega ich praca (pracownicy sektora kultury zapewne wiedzą, o co mi chodzi). Potem po prostu klasa średnia, czyli „stać mnie na drogą gazetę, kawę na wynos i wakacje raz‒dwa razy do roku, ale torebki od LV to se obejrzę na obrazku”. Tutaj kończą się czytelnicy biblii mody. Dalej: sfrustrowani tym, że ich życie nie wygląda tak, jakby chcieli, ale z lenistwa, lęku lub wyuczonej bezradności nic z nim nie robią. Jeszcze dalej: podobnie sfrustrowani, którzy nie widzą dla siebie nadziei, bo są odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale też za innych (dzieci, rodziców, chorych), więc każdy ruch mógłby mieć za duże konsekwencje. Potem najbiedniejsi. Tutaj już „Vogue” coś nie gra. Nie dlatego, że ludzie są chujowi. Dlatego, że nie ma kto powiedzieć im: jesteś ważny/a, piękny/a, potrzebny/a. Nie ma kto dać im wędki. Czasem też rybki – chociaż na początek.
Tyle mówimy o tym, że dopiero po zaspokojeniu podstawowych potrzeb życiowych można martwić się o idee, a jednak wciąż zaczynamy od idei. My, czyli orędownicy równości, wolności i demokracji. Trwa kampania przed wyborami samorządowymi. To doskonały moment, aby mówić o sprawach mniej górnolotnych, a skupić się na potrzebach lokalnych społeczności, przyjrzeć temu, czego naprawdę potrzebują ludzie. Demokracja polega na tym, że wybierają wszyscy. Nie tylko czytelnicy „Vogue’a”. Podnieśmy na nich wzrok znad „September Issue”.
ALEKSANDRA SOWA
Teatrolożka z wykształcenia, marketerka i copywriterka z zawodu, autorka z przeznaczenia.
MACIEJ DUDEK
Pasjonat twórczości pod każdą postacią, począwszy od rysunku i grafiki komputerowej, poprzez poezję i prozę, na filmie i animacji kończąc. Podobno człowiek z nienaganną fantazją i konstrukcją umysłu. Kocha muzykę i naprawdę kiepsko tańczy.