NUMER 22 (2) MARZEC 2017 | "OLD BUT GOLD"
Zbieram dowody. Na świat. Już od lat, akta zajmują wiele dysków przenośnych. Materiał nie jest utajniony – stanowią go w całości fotografie na licencji powszechnego użytkowania. Kto by bez nich uwierzył, że naprawdę istnieliśmy?
Dlatego nie rozstaję się z aparatem. A jednak – nawet nieustanne noszenie go przy sobie i posiadanie bardzo pojemnej karty pamięci – nie pozwala udokumentować wszystkiego. Trzeba dokonywać wyborów. Zdarzają się więc takie rzeczy, na które muszę patrzeć własnymi oczami, niezasłoniętymi obiektywem: bilet, plastikowy kubek, pudełko na wynos, zdrapana farba, śmieci się przecież nie fotografuje.
I PLASTIKOWY KUBEK
Połykane w pośpiechu obiady w towarzystwie smartfona, w biegu między jedną a drugą pracą – kto tego nie zna? Rytmiczne kęsy współgrają z ruchem palca przewijającego papkę fejsbuka na deser, a po góra dziesięciu minutach ostatni lajk synchronizuje się z wyrzuceniem papierowej tacy do kosza. Podnosimy oczy znad ekranu tylko na moment, gdy odchodząc od kasy, szukamy odizolowanego miejsca, przy którym usiądziemy.
Czasami jednak znajdujemy coś innego. Wzrok, zamiast zlokalizować odseparowany od społeczeństwa stołek, pada na dwójkę przyjaciół. Jest jednak w nich coś niepokojącego, więc zatrzymuje się na nieznajomych. Dostrzega, że ich ręce są mocno zmarznięte, a kurtki sfatygowane. Na blacie nie ma obiadowej porcji, tylko wspólny talerzyk z jednym płaskim kawałkiem babki i dwa plastikowe kubki z pepsi. Nie połykają w oszalałym tempie jedzenia, ale skubią zgrabiałymi palcami małe kawałki ciasta. Są starzy. Są bezdomni. Nie chcą opuścić ciepłego miejsca, w którym w spokoju można porozmawiać o przeszłości, marzeniach, planach na nocleg. Ich słowa zagłuszają klapki od kosza na śmieci, do którego co chwilę wpadają niezjedzone góry frytek, surówek, kurczaków i ryb. Gdy barmanka na chwilę znika w kuchni, trochę młodszy mężczyzna zabiera oba plastikowe kubki ze stołu, podchodzi do lady, nalewa dodatkową porcję napoju i z dumą stawia je
z powrotem. Piją skromnymi łyczkami, cicho rozmawiając.
Też powinnam sobie nalać, bo każdy kęs staje mi w gardle.
II PUDEŁKO NA WYNOS
Marudzący klienci w barze szybkiej obsługi, zdający się nie dostrzegać przymiotnika w nazwie. Jedni domagają się etykiety z opakowania każdego składnika ze swojego dania, inni nie mogą się zdecydować, czy zapłacić kartą, gotówką, czy może jednak w ogóle zrezygnować z zamówienia. Zmieniają trzy razy zdanie co do wyboru surówki albo smaku kompotu. Prowadzą niekończącą się dyskusję o konieczności odniesienia naczyń. Pani za ladą słucha cierpliwie, odpowiada pokornie, uśmiecha się mdło do każdego z nich.
Do czasu, kiedy to w progach dworcowego baru zjawia się klient skromny. Wie, że chce zupę dnia. Wie też, że zapłaci starannie odliczoną gotówką. Wie, że ma ochotę na chwilę usiąść, zjeść i zagrzać się – na dworze zima. Nie zajmuje dużo czasu. Nerwowym głosem składa zamówienie i lekko trzęsącą się ręką wysypuje należność. Można by pomyśleć, że się denerwuje, ale czym można się stresować, kupując obiad? Kobieta za ladą przyjmuje zamówienie z zaciśniętymi w linijkę ustami i władczym gestem nalewa zupę do pojemnika na wynos. Bezdomny mężczyzna niepewnie próbuje protestować, ale jego słowa są natychmiast miażdżone komunikatem: „Pan tu nie zje”. Zrezygnowany bierze więc plastikowe opakowanie do ręki i przysiada w dworcowej poczekalni, oglądając się raz po raz za siebie. W każdej chwili mogą go przecież przepędzić sokiści. Po chwili zostaje przesłonięty przez rosnącą kolejkę do kasy – jeden z klientów składa reklamację plastikowej łyżki. Została przyjęta. Z uśmiechem.
III ZDRAPANA FARBA
- Jeden normalny, Warszawa Wschodnia.
Piąta rano, dworzec. Korytarze, kioski i bar jeszcze śpią. W poczekalni słychać tylko bzyczenie przepalającej się jarzeniówki, stukot kół i deszczu, jakiś chrobot. Z szafki na bagaże co jakiś czas bezszelestnie sypią się płatki starej farby. Zimne światło pada głównie na spękania tynku w suficie, blask latarni nie przedostaje się przez zaparowane szyby. Jest ciemno i pusto. Siedzę z biletem w ręce, otumaniona niewyspaniem, gdy nagle szmery stają się głośniejsze, dochodzą charczenie i posapywanie, a lampa coraz szybciej na przemian to gaśnie, to się zapala, jak na dyskotece; farba kruszy się obficie i tworzy już mały kopczyk na brudnej podłodze. Przy następnym błysku jarzeniówki zostanie zmieciona przez otwierające się drzwi szafki, z której wyczołga się bezdomny. Skrył się w bagażowym schowku, by przeczekać do rana. W czasach, gdy większość z nas ma mieszkaniowe kredyty na setki tysięcy złotych, starszy mężczyzna postanowił zainwestować niemałą dla siebie sumę dwóch złotych za swoje miejsce na ziemi tej nocy. Zapłacił za to samo, co my: za ciepło, bezpieczeństwo, centymetry kwadratowe podłogi, solidny zamek w drzwiach.
- Jeszcze proszę powrotny. Do domu.
IV BILET
Polską porą deszczową zawsze nie tylko chodzę pod rękę z aparatem, ale i w objęciach słuchawek. Nie ma jesienią podróży trajtkiem bez Jonasza Kofty. Jadę więc zatopiona w smutnym kolorze blue, aż w trolejbusie nie wybucha awantura. Starszy pan, którego twarzy nie dostrzegam w ulewnych strugach, próbuje wsiąść do tego przybytku komunikacji miejskiej, kierowca jednak protestuje. Podniesionym głosem zarzuca, że na pewno kolega z wcześniejszej „erki” go wyrzucił i ten chce dalej podróżować na gapę. Krople zalewają oczy i kaptur, ale nie zmywają szaroburych plam na jego płaszczu. Palcami porysowanymi brudnymi bruzdami pokazuje bilet. Kierowca nie ma wyjścia, wpuszcza nowego pasażera. W powietrzu czuć nie tylko zapach mokrego asfaltu, ale i niezręczne napięcie. Wszyscy kanciastymi ruchami próbują znowu przewracać strony w przeglądanych gazetach, odblokować telefon albo włożyć słuchawki do uszu. Z czasem spięcie znika, kciuki coraz sprawniej rozdają lajki i komentarze. Bezdomny jedzie sam, patrzy za okno. Nie włącza żadnego e-urządzenia, nikt mu nie da kciuka ani instaserduszka.
Słyszę głos Kofty: „Autobusy zapłakane deszczem, wożą ludzi od siebie do siebie”.
* * *
Nie figurują w zusowskich tabelach, w wykazach eWUŚ, na listach meldunkowych. Adresat nieznany. Trudno go odszukać: nawet jeśli gdzieś się pojawia, inni odwracają wzrok, przymykają oczy, zaciskają wargi, zaglądają z nagłą uwagą do przeczytanej już gazety. Nie podnoszą aparatu, nie celują obiektywem. Potem potykają się o zostawione przez nich odpadki. Kopią kubek, zdeptują porzucony bilet, roznoszą farbę na podeszwie. Na próżno szukać ich też na moich zdjęciach. Nie zebrałam dowodów na ich istnienie i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Bilet, plastikowy kubek, pudełko na wynos, zdrapana farba – tego nigdy nie sfotografowałam.
To, co niesfotografowane boli najbardziej.
NATALIA HENNIG
Koleżanka ze studiów Adasia Miauczyńskiego, której jednak młodość w bibliotekach nie zniechęciła do literek. W wolnej chwili oślepia świat lampą błyskową, co opisuje i pokazuje na swoim fotoliterackim blogu blyskiklik.com
ALEKSANDRA "ALEX" STOLARCZYK
Z wykształcenia dziennikarka, z powołania fotografik. Absolwentka krakowskiej Akademii Fotografii. Zakręcona wokół zdjęć kreacyjnych i żeglarstwa. Popełnione fotografie wrzuca w Internety: facebook.com/alexstolarczykfotografia.