NUMER 12 (3) MAJ 2015 | "SPOŁEM"
KATARZYNA NOWACKA | JERZY JACHYM
W 1995 roku Susan Sontag ogłosiła śmierć kina w artykule Wiek kina (głośny przedruk z 1996 roku dla „The New York Times” pt. The Decay of Cinema); wokół sędziwej, stuletniej już X muzy zaczęły gromadzić się pesymistyczne wizje. Sontag opisała cykl życia kina, które w czasie publikowanej przez nią diagnozy miało chylić się już ku upadkowi. Ważnym aspektem poruszonym przez autorkę był zanik doświadczania seansu w kinie – oglądanie filmów w domu stanowi dla Sontag zaledwie blady cień spotkania z kinem, wyklucza zupełnie możliwość (konieczność?) dania się „porwać” filmowi (ang. being kidnapped: „To be kidnapped, you have to be in a movie theater, seated in the dark among anonymous strangers”). Może to jednak nie tyle samo kino, co kinofilia umarła? – pyta Sontag przywołując historię szlachetnego kinofilskiego ruchu, zapoczątkowanego w latach 50. we Francji. Wydaje się, że to śmierć pewnych intelektualnych elit miałaby się przekładać na śmierć samego kina. W swej defetystycznej diagnozie autorka nie pozostawia miejsca na niedomówienia: jeśli kinofilia umarła, nie żyje również kino.
W ostatnich latach zmieniło się jednak pojmowanie kinofilii – mówi się, że wcale nie umarła, że ma się świetnie, że po prostu wygląda zupełnie inaczej. Że miłośnicy filmów z całego świata w swym afekcie do kina nie ustają, a kinofilia żywi się po prostu innymi doświadczeniami i innymi nośnikami zapisu danych, co nie znaczy wcale, że uległa degradacji – zmienia się po prostu razem z czasami. I tak współcześni kinomani mają dzięki internetowi błyskawiczny dostęp do obrazów z całego świata, mogą budować swoje kolekcje na DVD i Blu-ray i ekscytować się jakością kopii filmowych w idealnych warunkach profesjonalnego kina domowego. Mniej kosztowną i zapewne częściej praktykowaną opcję stanowi jednak oglądanie filmów na komputerze (a nawet na ekranie smartfona!) – zagorzali fani X muzy ciągle gromadzą tytuły na swoich dyskach zewnętrznych, pełniących rolę domowej wideoteki, ale najbardziej powszechnym rozwiązaniem stają się streamingi internetowe. Istnieje dość wysokie prawdopodobieństwo, że dużo mniej czasu zajmie nam obecnie wyszukanie danego filmu w sieci niż metodyczne (albo nie) przegrzebywanie własnych archiwów.
Również ja na marginesie tej dyskusji chciałabym wtrącić swoje trzy grosze. Chociaż oglądam mnóstwo filmów na ekranie własnego laptopa, to pragnę zauważyć, że kinofilia w tradycyjnym rozumieniu tego terminu wcale nie umarła, ludzie ciągle potrzebują emocji związanych z wyprawą do kina, a filmy w grupie ogląda się po prostu fajniej! W gigantycznym szumie informacyjnym i codziennym trybie wielozadaniowym coraz trudniej jest się na czymkolwiek skoncentrować. Dla mnie osobiście wytrwanie w skupieniu ok. 90 minut przed ekranem komputera – bez kompulsywnego klikania w milion otwartych zakładek przeglądarki internetowej i bez równoczesnego obsługiwania kilku aplikacji na smartfonie – stanowi nie lada wyczyn, ba, jest prawie w ogóle niemożliwe. Uwielbiam za to chodzić do kina: zapaść się w ciemności w (nawet niewygodnym!) fotelu i, z czego na pewno ucieszyłaby się Sontag, dać się porwać filmowi. Czasy się zmieniają, wiadomo, „w małym kinie nikt już dzisiaj nie gra na pianinie” itd., ale ja chciałabym opowiedzieć o miejscu, gdzie ludzie spotykają się, by wspólnie obcować z wielkim ekranem, a formuła prelekcja-projekcja-dyskusja jest tak aktualna, jakby dyskusyjne kluby filmowe powstały zaledwie wczoraj.
W sierpniu 2012 roku, z solidnie skręconą kostką i ponad 30-kilogramowym bagażem, przeprowadziłam się do Amsterdamu, nie bardzo wiedząc, co mnie tam czeka. Miasto kanałów, rowerów i marihuany nie kojarzyło mi się specjalnie z kinem, ale jak szybko miało się okazać, rozpoczynał się właśnie najbardziej niezwykły pod względem oglądania filmów rok mojego życia. Pierwszego wieczoru, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić, zalogowałam się na swoje konto na couchsurfingu, zdecydowana pójść gdziekolwiek, byle tylko poznać kilka osób, przespacerować się po mieście i miło spędzić czas. Okazało się, że trwa właśnie festiwal filmowy Pluk de Nacht (co, podobnie do carpe diem, oznacza: chwytaj noc), a grupka couchsurferów umawia się tam, żeby obejrzeć wieczorny program.
Jak sama się później przekonałam (i doczytałam), Pluk de Nacht to największy open-airowy festiwal filmowy w Holandii, który oprócz Amsterdamu odbywa się w Arnhem i Hadze. Organizowany jest przez fundację i opiera się na wolontariacie, a projekcje są dla widzów bezpłatne (symboliczna opłata jedynie w Hadze). Odbywa się corocznie od 2003, a w jego repertuarze znajduje się mieszanka filmów z całego świata, głównie niedystrybuowanych wcześniej w Holandii, często znanych z rozmaitych międzynarodowych festiwali – długie i krótkie metraże, dokumenty, animacje, żadnych ograniczeń gatunkowych. W Amsterdamie na małym cyplu na rzece Ij, 10 minut od dworca głównego, powstaje letnie miasteczko festiwalowe, pełne leżaków, drewnianych ławek, kocy i poduszek, kolorowych chorągiewek i lampionów, a nade wszystko niezrażonych pogodą kinofili. To miejsce dla niezależnej kultury wyjątkowe również z tego względu, że festiwalowa lokalizacja jest ostatnim skrawkiem niezagospodarowanej ziemi, który oparł się zabudowie i supernowoczesnej nadrzecznej architekturze, od dekady skutecznie dominującej okoliczny krajobraz.
Pokaz tamtego wieczoru był bardzo udany; pamiętam, że oglądaliśmy jakiś koreański film – początkowo wprawił on widownię w lekką konfuzję, ale równie szybko ją oczarował; dzieliliśmy się polarowymi kocami i białym winem, a nowi znajomi nauczyli mnie kilku słów po holendersku. Następnego dnia podczas pierwszej wizyty na uczelni poznałam kilka osób, które tak jak ja dopiero przyjechały do Amsterdamu, i od razu zaproponowałam im spędzenie kolejnego wieczoru na festiwalu. Później z kolei to ja „dostałam cynk” – koleżanka, którą zabrałam na projekcję nad rzekę, powiadomiła mnie o pokazie filmowym w squacie niedaleko naszej uczelni; podobno można zapisać się na jakąś tajemniczą listę mailingową, a filmy wyświetlane są w wielu ciekawych miejscach. I tak wokół kina zaczęły zawiązywać się nowe przyjaźnie, a przed kinofilami na rowerach powoli rozpościerała się alternatywna mapa Amsterdamu.
Kolejna projekcja, na którą trafiłam, odbywała się w Slangenpad, czyli sławnym w alternatywnych kręgach żółtym budynku z wielkim wężem wymalowanym na fasadzie. Okazało się, że squat, który od ponad 30 lat był ważnym centrum artystycznym i społecznościowym (niestety w ubiegłym miesiącu zamknięty, ale tego typu niepowetowane straty, rozbijanie wspólnot, eksmisje i aresztowania to temat na osobny artykuł), we środy gości darmowe projekcje filmowe organizowane przez Amerykanina, Jeffreya Babcocka. Do środka trzeba było dostać się przez mało widoczne, zamalowane graffiti drzwi, a wewnątrz panowała bajeczna atmosfera: skrzyżowanie garażu z alternatywną galerią sztuki, projektor filmowy, rzutnik i drobinki kurzu w smudze światła, ekran na pół ściany, mnóstwo starych krzeseł i kolorowych poduszek, zaimprowizowany bar, gdzie za symboliczną opłatę można było napić się piwa albo wina (z kolorowego plastikowego kubka!), pokaźna grupa ludzi – mówiących różnymi językami, w najrozmaitszych ubraniach, zdarzało się nawet, że ktoś przyprowadzał psa. Wszystkich tych ludzi łączyło jedno – postanowili spędzić wieczór oglądając film, w ciemnej sali, dzieląc to doświadczenie z innymi. To niezapomniane przeżycie zmobilizowało mnie do poszukiwania podobnych spotkań i szybko zaznajomiłam się z siecią undergroundowych kin Jeffreya (zostałam też włączona do jego tajemniczego newslettera) oraz z innymi inicjatywami tego typu. Na kolejne projekcje zabierałam ze sobą coraz to nowych znajomych, czasami wdawałam się w dyskusje z przypadkowymi widzami albo z samymi organizatorami. Chociaż takie wydarzenia z założenia gardzą mediami społecznościowymi i typowymi kanałami dystrybucji informacji (praktykując w zamian tworzenie np. niepowtarzalnych, ręcznie pisanych i kserowanych ulotek), postanowiłam założyć grupę na fejsbuku, zbierającą w jednym miejscu harmonogram alternatywnych projekcji filmowych. Grupa ma status zamkniętej i z założenia miała służyć tylko i wyłącznie moim znajomym, czyli potencjalnie kilkunastu-kilkudziesięciu osobom. W chwili pisania tego artykułu liczy sobie ona blisko tysiąc członków.
W Amsterdamie istnieje mnóstwo squatów i całkiem pokaźna ich liczba funkcjonuje jako lokalne centra społecznościowe. Niektóre z nich chętnie wpuszczają w swoje progi gości z zewnątrz - działają zwykle według tygodniowego grafiku, w którym często znajdują się warsztaty artystyczne, joga, koncerty muzyczne, kolektywne gotowanie (przeważnie wegańska kuchnia), swap party, czasami jakaś działalność o charakterze politycznym albo ekologicznym (miejsca te często mają zabarwienie kontrkulturowe czy lewicowe). Są one też domem dla kina i większość z nich raz w tygodniu organizuje filmowy wieczór. Repertuar bywa rozmaity, fabuły, dokumenty, kino z całego świata, czasami zaangażowane, czasami mające po prostu zapewnić dobrą zabawę. Z zasady unika się mainstreamu, mile widziana jest towarzysząca filmowi „historia” – zwykle przed projekcją pojawia się prelegent, który w kilku zdaniach wyjaśnia, dlaczego dany film wybrał, i dzieli się jakimiś ciekawostkami na jego temat. Squaty często są otwarte na współpracę i do zorganizowania takiej projekcji można się po prostu zgłosić, w końcu chodzi o dzielenie się kinem z innymi ludźmi i doświadczenie wspólnego oglądania filmu.
Początki bywają trudne; chyba niełatwo to wyjaśnić, ale czasami człowiek czuje się „nie dość alternatywny”, nie potrafi przełamać lodów i pokonać bariery między „miejscowymi” czy „regularsami” a przybyszami „z zewnątrz”. Szybko okazuje się jednak, że organizatorzy i mieszkańcy są bardzo mili, a undergroundu nie warto się bać. Pamiętam, że pierwsza filmowa wizyta w squacie Op de Valreep mnie przeraziła: daleko od innych zabudowań, egipskie ciemności, błoto, składowisko starych sprzętów, ledwie garstka ludzi w środku… W momencie, kiedy ogarnęła mnie lekka wewnętrzna panika, poczucie niedopasowania oraz chęć obrócenia się na pięcie i ucieczki, zostałam przez kogoś posadzona przed ekranem, na superwygodnym fotelu koło kominka, wepchnięto mi do rąk paczkę pysznych ciasteczek i butelkę piwa, po czym ktoś jeszcze zapytał, czy nie potrzebuję koca. Szybko stałam się stałą bywalczynią projekcji filmowych (i innych wydarzeń) organizowanych w squatach, kawiarniach i malutkich zapomnianych kinach studyjnych, by wymienić miejsca takie jak: Filmhuis Cavia, De Nieuwe Anita, Joe’s Garage, OT301, Pakhuis Wilhelmina, Vondelbunker, Vrankrijk etc. Można się było dowiedzieć o nich wyłącznie od znajomych, z newsletterów (jeśli znało się organizatorów) albo z oficjalnych stron internetowych tych miejsc (ergo: trzeba je było już wcześniej znać). Projekcje były albo bezpłatne (squaty) albo za niewielką opłatą w przypadku kin studyjnych czy kawiarni (ok. 2€ – bardzo mało w porównaniu do normalnego biletu do kina w cenie kilkunastu euro). Tradycyjnie do kupienia były bardzo tanie napoje, czasami zdarzały się jakieś przekąski w prezencie od organizatorów. Na miejscu zawsze można było spotkać międzynarodową mieszaninę bardzo ciekawych ludzi, niektórych widywało się regularnie co kilka dni, inni trafiali tu przypadkiem i jednorazowo, zdarzali się wśród nich i znawcy kina, i kompletni laicy. Prelekcje były najczęściej krótkie i porywające; po filmie czasami wywiązywała się rozmowa, częściej – mnóstwo mikrodialogów wśród zmierzających w stronę domu albo najbliższego baru grupek kinomanów. Elementem zabawy był zaskakujący repertuar – już kilka dni wcześniej można było co prawda przeczytać, jakie tytuły zostaną wyświetlone, ale cała frajda polegała właściwie na nieprzykładaniu wagi do tytułów i nierobieniu researchu przed pójściem do kina – w ten sposób można było równie dobrze trafić na japoński klasyk, jak i na współczesny dokument o deskorolkowej kulturze NRD. Celem było wspólne przeżycie i odnalezienie radości z oglądania „fajnych” filmów, bo fajny może być zarówno nowofalowe francuskie dzieło, jak i horror z lat 80., którego akcja rozgrywa się na ulicach Amsterdamu. Organizatorzy ze swojej strony dbali o jakość projekcji – skoro już wychodzimy z domu i odrywamy się od laptopów, to obejrzyjmy film w godziwych warunkach.
Dodatkową radość widzowie undergroundowych projekcji czerpią więc z ich lokalizacji, zwłaszcza kiedy muszą tam trafić po raz pierwszy.
Kolejnym ważnym aspektem jest lokalizacja – siatka alternatywnych miejsc oplatająca całe miasto. Wspomniany już ekscentryczny Amerykanin Jeffrey organizuje swoje projekcje w wielu różnych miejscach, bowiem obok misji szerzenia kultury kinowej i walki z komercją, liczy się aktywizacja ludzi poprzez urozmaicone lokalizacje wyświetlania filmów. Codziennie urządza on pokazy filmowe w innym miejscu, zwykle według tygodniowego rozkładu jazdy, chociaż pojawiają się specjalnie wydarzenia, festiwale, projekcje połączone z muzyką na żywo albo – jak ostatnio – wyświetlanie filmów podczas demonstracji w zajętych przez studentów budynkach uniwersyteckich. Jeffrey oferuje też pokrycie kosztu biletu, jeśli kogoś nie stać nawet na zapłacenie 2€, dzielenie się z innymi kinem traktując jako swoją życiową misję. Znana jest anegdota o przedstawicielu wielkiego multipleksu, który bezskutecznie próbował od Amerykanina wyciągnąć przepis na sukces czy jakiś sekret organizacyjny, po tym jak nie dostał się na poniedziałkową kawiarnianą projekcję, ponieważ wszystkie bilety były wyprzedane – powszechnie wiadomo, że poniedziałek jest w branży najgorszym dniem tygodnia i sale dużych kin świecą wtedy pustkami.
Dodatkową radość widzowie undergroundowych projekcji czerpią więc z ich lokalizacji, zwłaszcza kiedy muszą tam trafić po raz pierwszy. Gigantyczne wrażenie praktycznie na każdym wywiera np. autentyczny schron militarny w samym środku wielkiego, niezwykle uczęszczanego parku. Prawie nikt o tym miejscu nie wie i jest ono normalnie zamknięte, odsłaniając swoje tajemnice tylko z okazji specjalnych eventów – wtedy trzeba już znać odpowiednią alejkę w Vondelparku i potrafić zidentyfikować krzaki, skrywające nieoznaczone drzwi w ścianie. Nie mniej ciekawe będzie też improwizowane kino, do którego wchodzi się po specjalnym podeście, przez okno, na tyłach wielkiego pomnika Buddy na mało uczęszczanym skwerze, pomiędzy zwykłymi szarymi budynkami; klubokawiarnia w podziemiach dawnych magazynów nadrzecznych doków; albo spora sala projekcyjna, pełna dziwnych instalacji i wyglądająca trochę jak teatralne kulisy - trzeba się do niej dostać przez niewidoczne drzwi, po metalowym podeście i bardzo stromych, krętych schodkach, a to wszystko na tyłach uroczej kawiarenki, która na pierwszy rzut oka wydaje się kończyć na najbliższej ścianie. Obok tych wszystkich dziwacznych miejsc znajdziemy też wiele kameralnych, kilkudniowych festiwali - często pod gołym niebem, również w oddalonych od centrum dzielnicach - czy bardzo popularny darmowy wariant IDFA (International Documentary Film Festival Amsterdam; bilety dla przeciętnego widza niestety bardzo drogie), czyli cykl darmowych open-airowych projekcji kilka miesięcy po zakończeniu oficjalnego festiwalu.
Przez cały rok w Amsterdamie tak właśnie wyglądało moje życie – sądzę, że udało mi się wiele dowiedzieć i nauczyć, poznałam mnóstwo ciekawych ludzi (którzy, tak jak ja i Susan Sontag, lubią oglądać filmy w ciemności w grupie nieznajomych). Mam też nadzieję, że przynajmniej kilka osób zdołałam zarazić pasją do kina poprzez wspólne eksplorowanie undergroundowych projekcji. Poza tym sama wygrzebałam się z dołka, czyniąc odkrycie, że jednak ciągle kocham kino, tylko widocznie nie dla mnie laptop, bo ja jestem jak widać tradycyjnym kinofilem. I myślę, że nie tylko ja!
KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, studentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
JERZY JACHYM
Z wykształcenia ekonomista, entuzjasta fotografii, zapalony fotograf mobilny. Do edycji swoich prac, z pasją, używa wyłącznie smartfona i tabletu. Słucha muzyki elektronicznej i pije dużo kawy.