DO GÓRY

 

fuss_o_wspolnotowym_aspekcie_kinofilii_jachym_cover.jpg

NUMER 12 (3) MAJ 2015 | "SPOŁEM"


O WSPÓLNOTOWYM ASPEKCIE KINOFILII, CZYLI ALTERNATYWNY PRZEWODNIK PO AMSTERDAMIE

KATARZYNA NOWACKA | JERZY JACHYM
kreska.jpg

W 1995 roku Susan Son­tag ogło­siła śmierć kina w arty­kule Wiek kina (gło­śny prze­druk z 1996 roku dla „The New York Times” pt. The Decay of Cinema); wokół sędzi­wej, stu­let­niej już X muzy zaczęły gro­ma­dzić się pesy­mi­styczne wizje. Son­tag opi­sała cykl życia kina, które w cza­sie publi­ko­wa­nej przez nią dia­gnozy miało chy­lić się już ku upad­kowi. Waż­nym aspek­tem poru­szo­nym przez autorkę był zanik doświad­cza­nia seansu w kinie – oglą­da­nie fil­mów w domu sta­nowi dla Son­tag zale­d­wie blady cień spo­tka­nia z kinem, wyklu­cza zupeł­nie moż­li­wość (koniecz­ność?) dania się „por­wać” fil­mowi (ang. being kid­nap­ped: „To be kid­nap­ped, you have to be in a movie the­ater, seated in the dark among ano­ny­mous stran­gers”). Może to jed­nak nie tyle samo kino, co kino­fi­lia umarła? – pyta Son­tag przy­wo­łu­jąc histo­rię szla­chet­nego kino­fil­skiego ruchu, zapo­cząt­ko­wa­nego w latach 50. we Fran­cji. Wydaje się, że to śmierć pew­nych inte­lek­tu­al­nych elit mia­łaby się prze­kła­dać na śmierć samego kina. W swej defe­ty­stycz­nej dia­gno­zie autorka nie pozo­sta­wia miej­sca na nie­do­mó­wie­nia: jeśli kino­fi­lia umarła, nie żyje rów­nież kino.

W ostat­nich latach zmie­niło się jed­nak poj­mo­wa­nie kino­fi­lii – mówi się, że wcale nie umarła, że ma się świet­nie, że po pro­stu wygląda zupeł­nie ina­czej. Że miło­śnicy fil­mów z całego świata w swym afek­cie do kina nie ustają, a kino­fi­lia żywi się po pro­stu innymi doświad­cze­niami i innymi nośni­kami zapisu danych, co nie zna­czy wcale, że ule­gła degra­da­cji – zmie­nia się po pro­stu razem z cza­sami. I tak współ­cze­śni kino­mani mają dzięki inter­ne­towi bły­ska­wiczny dostęp do obra­zów z całego świata, mogą budo­wać swoje kolek­cje na DVD i Blu-ray i eks­cy­to­wać się jako­ścią kopii fil­mo­wych w ide­al­nych warun­kach pro­fe­sjo­nal­nego kina domo­wego. Mniej kosz­towną i zapewne czę­ściej prak­ty­ko­waną opcję sta­nowi jed­nak oglą­da­nie fil­mów na kom­pu­te­rze (a nawet na ekra­nie smart­fona!) – zago­rzali fani X muzy cią­gle gro­ma­dzą tytuły na swo­ich dys­kach zewnętrz­nych, peł­nią­cych rolę domo­wej wide­oteki, ale naj­bar­dziej powszech­nym roz­wią­za­niem stają się stre­amingi inter­ne­towe. Ist­nieje dość wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że dużo mniej czasu zaj­mie nam obec­nie wyszu­ka­nie danego filmu w sieci niż meto­dyczne (albo nie) prze­grze­by­wa­nie wła­snych archi­wów.

Rów­nież ja na mar­gi­ne­sie tej dys­ku­sji chcia­ła­bym wtrą­cić swoje trzy gro­sze. Cho­ciaż oglą­dam mnó­stwo fil­mów na ekra­nie wła­snego lap­topa, to pra­gnę zauwa­żyć, że kino­fi­lia w tra­dy­cyj­nym rozu­mie­niu tego ter­minu wcale nie umarła, ludzie cią­gle potrze­bują emo­cji zwią­za­nych z wyprawą do kina, a filmy w gru­pie ogląda się po pro­stu faj­niej! W gigan­tycz­nym szu­mie infor­ma­cyj­nym i codzien­nym try­bie wie­lo­za­da­nio­wym coraz trud­niej jest się na czym­kol­wiek skoncentrować. Dla mnie oso­bi­ście wytrwa­nie w sku­pie­niu ok. 90 minut przed ekra­nem kom­pu­tera – bez kom­pul­syw­nego kli­ka­nia w milion otwar­tych zakła­dek prze­glą­darki inter­ne­to­wej i bez rów­no­cze­snego obsłu­gi­wa­nia kilku apli­ka­cji na smart­fo­nie – sta­nowi nie lada wyczyn, ba, jest pra­wie w ogóle nie­moż­liwe. Uwiel­biam za to cho­dzić do kina: zapaść się w ciem­no­ści w (nawet nie­wy­god­nym!) fotelu i, z czego na pewno ucie­szy­łaby się Son­tag, dać się por­wać fil­mowi. Czasy się zmie­niają, wia­domo, „w małym kinie nikt już dzi­siaj nie gra na pia­ni­nie” itd., ale ja chcia­ła­bym opo­wie­dzieć o miej­scu, gdzie ludzie spo­ty­kają się, by wspól­nie obco­wać z wiel­kim ekra­nem, a for­muła pre­lek­cja-pro­jek­cja-dys­ku­sja jest tak aktu­alna, jakby dys­ku­syjne kluby fil­mowe powstały zale­d­wie wczo­raj.

fuss_o_wspolnotowym_aspekcie_kinofilii_jachym1.jpgW sierp­niu 2012 roku, z solid­nie skrę­coną kostką i ponad 30-kilo­gra­mo­wym baga­żem, prze­pro­wa­dzi­łam się do Amster­damu, nie bar­dzo wie­dząc, co mnie tam czeka. Mia­sto kana­łów, rowe­rów i mari­hu­any nie koja­rzyło mi się spe­cjal­nie z kinem, ale jak szybko miało się oka­zać, roz­po­czy­nał się wła­śnie naj­bar­dziej nie­zwy­kły pod wzglę­dem oglą­da­nia fil­mów rok mojego życia. Pierw­szego wie­czoru, nie mając poję­cia, co ze sobą zro­bić, zalo­go­wa­łam się na swoje konto na couch­sur­fingu, zde­cy­do­wana pójść gdzie­kol­wiek, byle tylko poznać kilka osób, prze­spa­ce­ro­wać się po mie­ście i miło spę­dzić czas. Oka­zało się, że trwa wła­śnie festi­wal fil­mowy Pluk de Nacht (co, podob­nie do carpe diem, ozna­cza: chwy­taj noc), a grupka couch­sur­fe­rów uma­wia się tam, żeby obej­rzeć wie­czorny pro­gram.


Jak sama się póź­niej prze­ko­na­łam (i doczy­ta­łam), Pluk de Nacht to naj­więk­szy open-airowy festi­wal fil­mowy w Holan­dii, który oprócz Amster­damu odbywa się w Arn­hem i Hadze. Orga­ni­zo­wany jest przez fun­da­cję i opiera się na wolon­ta­ria­cie, a pro­jek­cje są dla widzów bez­płatne (sym­bo­liczna opłata jedy­nie w Hadze). Odbywa się corocz­nie od 2003, a w jego reper­tu­arze znaj­duje się mie­szanka fil­mów z całego świata, głów­nie nie­dy­stry­bu­owa­nych wcze­śniej w Holan­dii, czę­sto zna­nych z roz­ma­itych mię­dzy­na­ro­do­wych festi­wali – dłu­gie i krót­kie metraże, doku­menty, ani­ma­cje, żad­nych ogra­ni­czeń gatun­ko­wych. W Amster­da­mie na małym cyplu na rzece Ij, 10 minut od dworca głów­nego, powstaje let­nie mia­steczko festi­wa­lowe, pełne leża­ków, drew­nia­nych ławek, kocy i podu­szek, kolo­ro­wych cho­rą­gie­wek i lam­pio­nów, a nade wszystko nie­zra­żo­nych pogodą kino­fili. To miej­sce dla nie­za­leż­nej kul­tury wyjąt­kowe rów­nież z tego względu, że festi­wa­lowa loka­li­za­cja jest ostat­nim skraw­kiem nie­za­go­spo­da­ro­wa­nej ziemi, który oparł się zabu­do­wie i super­no­wo­cze­snej nad­rzecz­nej archi­tek­tu­rze, od dekady sku­tecz­nie domi­nu­ją­cej oko­liczny kra­jo­braz.

Pokaz tam­tego wie­czoru był bar­dzo udany; pamię­tam, że oglą­da­li­śmy jakiś kore­ań­ski film – począt­kowo wpra­wił on widow­nię w lekką kon­fu­zję, ale rów­nie szybko ją ocza­ro­wał; dzie­li­li­śmy się pola­ro­wymi kocami i bia­łym winem, a nowi zna­jomi nauczyli mnie kilku słów po holen­der­sku. Następ­nego dnia pod­czas pierw­szej wizyty na uczelni pozna­łam kilka osób, które tak jak ja dopiero przy­je­chały do Amster­damu, i od razu zapro­po­no­wa­łam im spę­dze­nie kolej­nego wie­czoru na festi­walu. Póź­niej z kolei to ja „dosta­łam cynk” – kole­żanka, którą zabra­łam na pro­jek­cję nad rzekę, powia­do­miła mnie o poka­zie fil­mo­wym w squ­acie nie­da­leko naszej uczelni; podobno można zapi­sać się na jakąś tajem­ni­czą listę mailin­gową, a filmy wyświe­tlane są w wielu cie­ka­wych miej­scach. I tak wokół kina zaczęły zawią­zy­wać się nowe przy­jaź­nie, a przed kino­fi­lami na rowe­rach powoli roz­po­ście­rała się alter­na­tywna mapa Amster­damu.

Kolejna pro­jek­cja, na którą tra­fi­łam, odby­wała się w Slan­gen­pad, czyli sław­nym w alter­na­tyw­nych krę­gach żół­tym budynku z wiel­kim wężem wyma­lo­wa­nym na fasa­dzie. Oka­zało się, że squat, który od ponad 30 lat był waż­nym cen­trum arty­stycz­nym i spo­łecz­no­ścio­wym (nie­stety w ubie­głym mie­siącu zamknięty, ale tego typu nie­po­we­to­wane straty, roz­bi­ja­nie wspól­not, eks­mi­sje i aresz­to­wa­nia to temat na osobny arty­kuł), we środy gości dar­mowe pro­jek­cje fil­mowe orga­ni­zo­wane przez Ame­ry­ka­nina, Jef­freya Bab­cocka. Do środka trzeba było dostać się przez mało widoczne, zama­lo­wane graf­fiti drzwi, a wewnątrz pano­wała bajeczna atmos­fera: skrzy­żo­wa­nie garażu z alter­na­tywną gale­rią sztuki, pro­jek­tor fil­mowy, rzut­nik i dro­binki kurzu w smu­dze świa­tła, ekran na pół ściany, mnó­stwo sta­rych krze­seł i kolo­ro­wych podu­szek, zaim­pro­wi­zo­wany bar, gdzie za sym­bo­liczną opłatę można było napić się piwa albo wina (z kolo­ro­wego pla­sti­ko­wego kubka!), pokaźna grupa ludzi – mówią­cych róż­nymi języ­kami, w naj­roz­ma­it­szych ubra­niach, zda­rzało się nawet, że ktoś przy­pro­wa­dzał psa. Wszyst­kich tych ludzi łączyło jedno – posta­no­wili spę­dzić wie­czór oglą­da­jąc film, w ciem­nej sali, dzie­ląc to doświad­cze­nie z innymi. To nie­za­po­mniane prze­ży­cie zmo­bi­li­zo­wało mnie do poszu­ki­wa­nia podob­nych spo­tkań i szybko zazna­jo­mi­łam się z sie­cią under­gro­un­do­wych kin Jef­freya (zosta­łam też włą­czona do jego tajem­ni­czego new­slet­tera) oraz z innymi ini­cja­ty­wami tego typu. Na kolejne pro­jek­cje zabie­ra­łam ze sobą coraz to nowych zna­jo­mych, cza­sami wda­wa­łam się w dys­ku­sje z przy­pad­ko­wymi widzami albo z samymi orga­ni­za­to­rami. Cho­ciaż takie wyda­rze­nia z zało­że­nia gar­dzą mediami spo­łecz­no­ścio­wymi i typo­wymi kana­łami dys­try­bu­cji infor­ma­cji (prak­ty­ku­jąc w zamian two­rze­nie np. nie­po­wta­rzal­nych, ręcz­nie pisa­nych i kse­ro­wa­nych ulo­tek), posta­no­wi­łam zało­żyć grupę na fejs­buku, zbie­ra­jącą w jed­nym miej­scu har­mo­no­gram alter­na­tyw­nych pro­jek­cji fil­mo­wych. Grupa ma sta­tus zamknię­tej i z zało­że­nia miała słu­żyć tylko i wyłącz­nie moim zna­jo­mym, czyli poten­cjal­nie kil­ku­na­stu-kil­ku­dzie­się­ciu oso­bom. W chwili pisa­nia tego arty­kułu liczy sobie ona bli­sko tysiąc człon­ków.

W Amster­da­mie ist­nieje mnó­stwo squ­atów i cał­kiem pokaźna ich liczba funk­cjo­nuje jako lokalne cen­tra spo­łecz­no­ściowe. Niek­tóre z nich chęt­nie wpusz­czają w swoje progi gości z zewnątrz - dzia­łają zwy­kle według tygo­dnio­wego gra­fiku, w któ­rym czę­sto znaj­dują się warsz­taty arty­styczne, joga, kon­certy muzyczne, kolek­tywne goto­wa­nie (prze­waż­nie wegań­ska kuch­nia), swap party, cza­sami jakaś dzia­łal­ność o cha­rak­te­rze poli­tycz­nym albo eko­lo­gicz­nym (miej­sca te czę­sto mają zabar­wie­nie kontr­kul­tu­rowe czy lewi­cowe). Są one też domem dla kina i więk­szość z nich raz w tygo­dniu orga­ni­zuje fil­mowy wie­czór. Reper­tuar bywa roz­ma­ity, fabuły, doku­menty, kino z całego świata, cza­sami zaan­ga­żo­wane, cza­sami mające po pro­stu zapew­nić dobrą zabawę. Z zasady unika się main­stre­amu, mile widziana jest towa­rzy­sząca fil­mowi „histo­ria” – zwy­kle przed pro­jek­cją poja­wia się pre­le­gent, który w kilku zda­niach wyja­śnia, dla­czego dany film wybrał, i dzieli się jaki­miś cie­ka­wost­kami na jego temat. Squ­aty czę­sto są otwarte na współ­pracę i do zor­ga­ni­zo­wa­nia takiej pro­jek­cji można się po pro­stu zgło­sić, w końcu cho­dzi o dzie­le­nie się kinem z innymi ludźmi i doświad­cze­nie wspól­nego oglą­da­nia filmu.

fuss_o_wspolnotowym_aspekcie_kinofilii_jachym2.jpgPoczątki bywają trudne; chyba nie­ła­two to wyja­śnić, ale cza­sami czło­wiek czuje się „nie dość alter­na­tywny”, nie potrafi prze­ła­mać lodów i poko­nać bariery mię­dzy „miej­sco­wymi” czy „regu­lar­sami” a przy­by­szami „z zewnątrz”. Szybko oka­zuje się jed­nak, że orga­ni­za­to­rzy i miesz­kańcy są bar­dzo mili, a under­gro­undu nie warto się bać. Pamię­tam, że pierw­sza fil­mowa wizyta w squ­acie Op de Val­reep mnie prze­ra­ziła: daleko od innych zabu­do­wań, egip­skie ciem­no­ści, błoto, skła­do­wi­sko sta­rych sprzę­tów, led­wie garstka ludzi w środ­ku… W momen­cie, kiedy ogar­nęła mnie lekka wewnętrzna panika, poczu­cie nie­do­pa­so­wa­nia oraz chęć obró­ce­nia się na pię­cie i ucieczki, zosta­łam przez kogoś posa­dzona przed ekra­nem, na super­wy­god­nym fotelu koło kominka, wepchnięto mi do rąk paczkę pysz­nych cia­ste­czek i butelkę piwa, po czym ktoś jesz­cze zapy­tał, czy nie potrze­buję koca. Szybko sta­łam się stałą bywal­czy­nią pro­jek­cji fil­mo­wych (i innych wyda­rzeń) orga­ni­zo­wa­nych w squ­atach, kawiar­niach i malut­kich zapo­mnia­nych kinach stu­dyj­nych, by wymie­nić miej­sca takie jak: Film­huis Cavia, De Nieuwe Anita, Joe’s Garage, OT301, Pakhuis Wil­hel­mina, Von­del­bun­ker, Vran­krijk etc. Można się było dowie­dzieć o nich wyłącz­nie od zna­jo­mych, z new­slet­te­rów (jeśli znało się orga­ni­za­to­rów) albo z ofi­cjal­nych stron inter­ne­to­wych tych miejsc (ergo: trzeba je było już wcze­śniej znać). Pro­jek­cje były albo bez­płatne (squ­aty) albo za nie­wielką opłatą w przy­padku kin stu­dyj­nych czy kawiarni (ok. 2€ – bar­dzo mało w porów­na­niu do nor­mal­nego biletu do kina w cenie kil­ku­na­stu euro). Tra­dy­cyj­nie do kupie­nia były bar­dzo tanie napoje, cza­sami zda­rzały się jakieś prze­ką­ski w pre­zen­cie od orga­ni­za­to­rów. Na miej­scu zawsze można było spo­tkać mię­dzy­na­ro­dową mie­sza­ninę bar­dzo cie­ka­wych ludzi, nie­któ­rych widy­wało się regu­lar­nie co kilka dni, inni tra­fiali tu przy­pad­kiem i jed­no­ra­zowo, zda­rzali się wśród nich i znawcy kina, i kom­pletni laicy. Pre­lek­cje były najczę­ściej krót­kie i pory­wa­jące; po fil­mie cza­sami wywią­zy­wała się roz­mowa, czę­ściej – mnó­stwo mikro­dia­lo­gów wśród zmie­rza­ją­cych w stronę domu albo naj­bliż­szego baru gru­pek kino­ma­nów. Ele­men­tem zabawy był zaska­ku­jący reper­tuar – już kilka dni wcze­śniej można było co prawda prze­czy­tać, jakie tytuły zostaną wyświe­tlone, ale cała frajda pole­gała wła­ści­wie na nie­przy­kła­da­niu wagi do tytu­łów i nie­ro­bie­niu rese­ar­chu przed pój­ściem do kina – w ten spo­sób można było rów­nie dobrze tra­fić na japoń­ski kla­syk, jak i na współ­cze­sny doku­ment o desko­rol­ko­wej kul­tu­rze NRD. Celem było wspólne prze­ży­cie i odna­le­zie­nie rado­ści z oglą­da­nia „faj­nych” fil­mów, bo fajny może być zarówno nowo­fa­lowe fran­cu­skie dzieło, jak i hor­ror z lat 80., któ­rego akcja roz­grywa się na uli­cach Amster­damu. Orga­ni­za­to­rzy ze swo­jej strony dbali o jakość pro­jek­cji – skoro już wycho­dzimy z domu i odry­wamy się od lap­to­pów, to obej­rzyjmy film w godzi­wych warun­kach.

kreska.jpg

cytat.jpg

Dodat­kową radość widzo­wie under­gro­un­do­wych pro­jek­cji czer­pią więc z ich loka­li­za­cji, zwłasz­cza kiedy muszą tam tra­fić po raz pierw­szy.


Kolej­nym waż­nym aspek­tem jest loka­li­za­cja – siatka alter­na­tyw­nych miejsc opla­ta­jąca całe mia­sto. Wspo­mniany już eks­cen­tryczny Ame­ry­ka­nin Jef­frey orga­ni­zuje swoje pro­jek­cje w wielu róż­nych miej­scach, bowiem obok misji sze­rze­nia kul­tury kino­wej i walki z komer­cją, liczy się akty­wi­za­cja ludzi poprzez uroz­ma­icone loka­li­za­cje wyświe­tla­nia fil­mów. Codzien­nie urzą­dza on pokazy fil­mowe w innym miej­scu, zwy­kle według tygo­dnio­wego roz­kładu jazdy, cho­ciaż poja­wiają się spe­cjal­nie wyda­rze­nia, festi­wale, pro­jek­cje połą­czone z muzyką na żywo albo – jak ostat­nio – wyświe­tla­nie fil­mów pod­czas demon­stra­cji w zaję­tych przez stu­den­tów budyn­kach uni­wer­sy­tec­kich. Jef­frey ofe­ruje też pokry­cie kosztu biletu, jeśli kogoś nie stać nawet na zapła­ce­nie 2€, dzie­le­nie się z innymi kinem trak­tu­jąc jako swoją życiową misję. Znana jest aneg­dota o przed­sta­wi­cielu wiel­kiego mul­ti­pleksu, który bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał od Ame­ry­ka­nina wycią­gnąć prze­pis na suk­ces czy jakiś sekret orga­ni­za­cyjny, po tym jak nie dostał się na ponie­dział­kową kawiar­nianą pro­jek­cję, ponie­waż wszyst­kie bilety były wyprze­dane – powszech­nie wia­domo, że ponie­dzia­łek jest w branży naj­gor­szym dniem tygo­dnia i sale dużych kin świecą wtedy pust­kami.

Dodat­kową radość widzo­wie under­gro­un­do­wych pro­jek­cji czer­pią więc z ich loka­li­za­cji, zwłasz­cza kiedy muszą tam tra­fić po raz pierw­szy. Gigan­tyczne wra­że­nie prak­tycz­nie na każ­dym wywiera np. auten­tyczny schron mili­tarny w samym środku wiel­kiego, nie­zwy­kle uczęsz­cza­nego parku. Pra­wie nikt o tym miej­scu nie wie i jest ono nor­mal­nie zamknięte, odsła­nia­jąc swoje tajem­nice tylko z oka­zji spe­cjal­nych even­tów – wtedy trzeba już znać odpo­wied­nią alejkę w Von­del­parku i potra­fić ziden­ty­fi­ko­wać krzaki, skry­wa­jące nie­ozna­czone drzwi w ścia­nie. Nie mniej cie­kawe będzie też impro­wi­zo­wane kino, do któ­rego wcho­dzi się po spe­cjal­nym pode­ście, przez okno, na tyłach wiel­kiego pomnika Buddy na mało uczęsz­cza­nym skwe­rze, pomię­dzy zwy­kłymi sza­rymi budyn­kami; klu­bo­ka­wiar­nia w pod­zie­miach daw­nych maga­zy­nów nad­rzecz­nych doków; albo spora sala pro­jek­cyjna, pełna dziw­nych insta­la­cji i wyglą­da­jąca tro­chę jak teatralne kulisy - trzeba się do niej dostać przez nie­wi­doczne drzwi, po meta­lo­wym pode­ście i bar­dzo stro­mych, krę­tych schod­kach, a to wszystko na tyłach uro­czej kawia­renki, która na pierw­szy rzut oka wydaje się koń­czyć na naj­bliż­szej ścia­nie. Obok tych wszyst­kich dzi­wacz­nych miejsc znaj­dziemy też wiele kame­ral­nych, kil­ku­dnio­wych festi­wali - czę­sto pod gołym nie­bem, rów­nież w odda­lo­nych od cen­trum dziel­ni­cach - czy bar­dzo popu­larny dar­mowy wariant IDFA (Inter­na­tio­nal Docu­men­tary Film Festi­val Amster­dam; bilety dla prze­cięt­nego widza nie­stety bar­dzo dro­gie), czyli cykl dar­mo­wych open-airo­wych pro­jek­cji kilka mie­sięcy po zakoń­cze­niu ofi­cjal­nego festi­walu.

Przez cały rok w Amster­da­mie tak wła­śnie wyglą­dało moje życie – sądzę, że udało mi się wiele dowie­dzieć i nauczyć, pozna­łam mnó­stwo cie­ka­wych ludzi (któ­rzy, tak jak ja i Susan Son­tag, lubią oglą­dać filmy w ciem­no­ści w gru­pie nie­zna­jo­mych). Mam też nadzieję, że przy­naj­mniej kilka osób zdo­ła­łam zara­zić pasją do kina poprzez wspólne eks­plo­ro­wa­nie under­gro­un­do­wych pro­jek­cji. Poza tym sama wygrze­ba­łam się z dołka, czy­niąc odkry­cie, że jed­nak cią­gle kocham kino, tylko widocz­nie nie dla mnie lap­top, bo ja jestem jak widać tra­dy­cyj­nym kino­fi­lem. I myślę, że nie tylko ja!musująca tabletka.png

 

kreska.jpg

KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, studentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.

JERZY JACHYM
Z wy­kształ­ce­nia eko­no­mi­sta, en­tu­zja­sta fo­to­grafii, za­pa­lo­ny fo­to­graf mo­bil­ny. Do edy­cji swo­ich prac, z pa­sją, uży­wa wy­łącz­nie smart­fo­na i ta­ble­tu. Słu­cha mu­zy­ki elek­tro­nicz­nej i pi­je du­żo ka­wy.

Leave a Reply



(Your email will not be publicly displayed.)


Captcha Code

Click the image to see another captcha.


Ta strona korzysta z plików cookie.