MARYSIA MUCHA | AGNIESZKA GIERA
Wczoraj przerwałam okres dwuletniej abstynencji alkoholowej. Żeby być szczerą: w ciągu tych 24 miesięcy zdarzały mi się pojedyncze „wpadki”, o których pamięć samoistnie się zatarła. Wiecie, jak to jest. Jednak wytrwałam te dwa lata bez szalonych alkoholowych imprez ze znajomymi, bez sączenia krwawej mery w piątkowe wieczory z psiapsiółami, bez ginu z tonikiem na kolejnej randce w ciemno, bez wina domowej roboty z ciocią Anastazją, bez nalewek wiśniowych babci Zosi, bez piwa z Michałem i Wojtkiem, bez czystej na dwie nóżki… Wiecie zresztą, o czym piszę.
Oczywiście wcale tego nie zaplanowałam. Zaczęło się od zwykłej obietnicy przeplatanej soczystymi przekleństwami, którą każdy z nas składa w sobotę rano – o 14:00. Butelki po winie tańczyły mi przed oczami kankana. Kefir nie pomagał. Nie zrealizowałam swoich weekendowych planów.
Później podobną obietnicę składałam sobie może jeszcze ze trzy razy, ale w coraz większych odstępach czasowych. I nagle zrobiły się z tego niemal dwa lata.
Początkowo po prostu zamknęłam się w sobie i nie wychodziłam z domu, gdyż obawiałam się, że bez alkoholu nie będę potrafiła się dobrze bawić. Jednak człowiekowi pozbawionemu depresji takie siedzenie szybko się nudzi. W końcu odważyłam się wyjść na miasto taka trzeźwa i niewinna.
Pierwsze bezalkoholowe spotkania trochę mnie krępowały. Czułam dyskomfort psychiczny wiedząc, że moi znajomi mają świadomość, że doskonale pamiętam wszystkie żenujące sytuacje na imprezie. Okazywało się jednak, że w rzeczywistości moja trzeźwa obecność wcale ich nie irytowała. Niektórzy byli nawet wdzięczni za to, że jest ktoś, kto odwiezie ich do domu, porozmawia kulturalnie ze strażą miejską nasłaną przez sąsiada, zaparzy herbatę, posprząta itd. Co więcej, ja wcale nie oceniałam moich znajomych przez pryzmat ich dziwnych alkoholowych faz, gdyż też szybko o nich zapominałam. Może stan upojenia alkoholowego działa jakoś telepatycznie?
Kiedy stałam się bezalkoholową weteranką potrafiłam bawić się tak samo dobrze, a może nawet dużo lepiej, niż kiedy piłam. W znietrzeźwionym towarzystwie można mówić, co się człowiekowi żywnie podoba – i zawsze jest zabawnie. Warto też pamiętać, że na każdej imprezie znajdzie się jakiś abstynent: kobieta w ciąży, kierowca, alkoholik na odwyku, straight edge’owiec. Ale dla wprawionego abstynenta nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż potrafi bawić się z każdym.
O całkowitym efekcie synergii po bezalkoholowej imprezie można mówić dopiero kolejnego dnia, w sobotę o 9:00. Dokładnie – w sobotę o 9:00! Z łóżka wstaje się tak gładko i całkowicie prawą nogą. Nie ma mdłości, głowy wypełnionej ołowiem, pustyni w przełyku. Po prostu wstawałam i jadłam śniadanie. W konsekwencji nie było potem też fazy dziwnego zawieszenia i ekscytacji, pałętania się po domu czy parku w tym osobliwym poimprezowym zamyśleniu. Nie było też moralnego kaca, bo się nie narozrabiało. A przynajmniej nie tak, żeby mieć moralnego kaca. Albo żeby się teraz zastanawiać, czy on/ona jeszcze zadzwoni, czy może nic nie pamięta. Lub co gorsza – udaje, że nie pamięta. Nie, na trzeźwo po prostu wszystko się wie.
Nie muszę też pisać, że nie przestałam mieć problem z wieczorną depresją i obsesyjnymi niemal myślami o poniedziałkowym poranku. A w kolejny piątek nie nastąpiła ochota odreagowania, bo nie było czego. Wszystko toczyło się tak miło. Tzn. wiadomo, że nie wszystko, ale moja ambiwalencja emocjonalna gdzieś zniknęła, sinusoida na wykresie samopoczucia się rozprostowała, a znajomi buddyści mogli podziwiać moje zrównoważenie. Paradoksalnie życie stało się jakieś mniej męczące.
Ostatnio nie wypiłam nawet szampana na weselu kuzyna. Trochę mi było z tego powodu przykro, ale nie byłam w stanie się przemóc. Kiedy długo się nie pije, jeden kieliszek szampana jest w stanie załatwić cię na amen, a ja obsesyjnie zaczęłam bać się kaca. Miałam tyle planów na kolejny dzień... Cóż, abstynencja potrafi przyczepić się do człowieka zupełnie tak jak alkoholizm. Pomyślałam sobie wtedy, że popadanie w skrajności to pójście na łatwiznę. Kiedy coś staje się rutyną, przestaje nas cieszyć, ale jest za to wygodne. Tylko czasem staje się żałosne – jak w przypadku niewypicia szampana na weselu kuzyna. Przemyślałam to ponownie.
Siedzę dzisiaj pod kocem i dopijam kefir. Tak, tak, łatwo zgadnąć! Rano oczywiście składałam sobie obietnice przeplatane soczystymi przekleństwami, ale w porę się opamiętałam. Przecież wczoraj było fajnie! Już nawet zapomniałam, jak to fajnie może być, kiedy wracając z fajki, mylisz adres domówki i ładujesz się obcym ludziom do mieszkania, w dodatku z przyczepionym do czoła atrybutem uczestniczek wieczoru panieńskiego. Na trzeźwo nie da się tak bezbłędnie mylić adresów. I wiecie co? Budzik na poniedziałek rano nastawię lekką ręką.
MARYSIA MUCHA
Od ponad roku zaangażowana w działania na rzecz ofiar nadużyć seksualnych, członek zarządu organizacji na rzecz ofiar księży, współorganizator pierwszej w Polsce konferencji na temat pedofilii klerykalnej w Polsce, uczestniczka paneli dyskusyjnych na rzecz świeckiego państwa, obecnie jedna z liderek dwujęzycznej fundacji Ocaleni | Polish Survivors. Absolewentka UAM w Poznaniu. Prywatnie mama 5-letniego Olka.
AGNIESZKA GIERA
Absolwentka malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Interesuje się między innymi astronomią, surrealizmem i muzyką elektroniczną, w swoich pracach wykorzystuje motyw zarówno marzeń sennych, jak i temat współczesnych mediów czy gier komputerowych.