DO GÓRY

 

fuss_komu_zawdzięczam_panią_Irenkę_cover.jpg

NUMER 22 (2) MARZEC 2017 | "OLD BUT GOLD"


KOMU ZAWDZIĘCZAM PANIĄ IRENKĘ. NA MARGINESIE BLOGA „IRENKA MÓWI JAK JEST”

KAROLINA KUSZYK | NADIA LINEK

Wycho­wy­wa­łam się z bab­ciami. Nie mam rodzeń­stwa, bab­cie więc, oprócz bab­cio­wa­nia, zupeł­nie natu­ral­nie weszły w rolę star­szych sióstr, towa­rzy­szek zabaw i sojusz­ni­czek.

Od Marysi, babci-sio­stry, która miesz­kała z nami przez całe moje dzie­ciń­stwo i wcze­sną mło­dość, prze­ję­łam lwow­ski akcent. Wschodni zaśpiew mogę włą­czyć na zawo­ła­nie, nie muszę się spe­cjal­nie sta­rać, żeby zaba­ła­kać jak kre­so­wiaczka spod Lwowa, i jestem ostat­nią z rodu, któ­rej przycho­dzi to bez żad­nego trudu. Bab­cia Mary­sia była pięk­nie pobożna i choć w pode­szłym wieku zaczęła darzyć anty­pa­tią przed­sta­wi­cieli Kościoła, uwa­żając, że ich łasość na wpływy i dobra docze­sne urąga naukom Biblii, to wła­śnie jej zawdzię­czam swoje pierw­sze duchowe i poetyc­kie epi­fa­nie. To ona nauczyła mnie modlitw, od Ojcze Nasz po Aniele Boży, stróżu mój, to ona odma­wiała „na ksią­żeczce” lita­nię do Matki Boskiej, a ja razem z nią. Cóż to były za olśnie­nia, jakie odświętne, tajem­ni­cze kom­bi­na­cje słów! Arko Przy­mie­rza! Domie Złoty! Wieżo z kości sło­nio­wej! Pamię­tam z nabo­żeństw majo­wych kolo­rowe krajki zdo­biące krzyż przed kościo­łem, sło­iki pełne kwia­tów przy­nie­sio­nych przez panie, co doglą­dały ołta­rza i wspólne śpie­wa­nie: Chwal­cie łąki uma­jone / Góry, doliny zie­lone / Chwal­cie cie­ni­ste gaiki / Źró­dła i kręte stru­myki!... Ber­natka, dziew­czynka, szła po drzewo w las / Anioł ją tam wie­dzie, Bóg sam wybrał czas... Te kościelne panie, podob­nie jak bab­cia Mary­sia, miały zazwy­czaj wschodni akcent z przed­nio­ję­zy­kowo-zębo­wym, sce­nicz­nym „ł”. Osie­dlowa para­fia w prze­cięt­nej wiel­ko­ści mie­ście na Zie­miach Zachod­nich, lata 80.

Do babci Marysi lubiła sobie cza­sem zajść pani, nazwijmy ją, Makar­towa. Była praw­dziwą babą ze wsi prze­flan­co­waną do mia­sta, cho­dziła w kolo­rowej chu­stce zawią­za­nej pod brodą (podob­nie jak przez długi czas i bab­cia Mary­sia) i bar­dzo lubiła mówić. I choć bab­cia nie pochwa­lała, że Makar­towa jak dzień długi „cho­dzi po cha­łu­pach”, zawsze robiła jej her­batę i górę kana­pek. W miarę jak ciur­kało sobie powoli leniwe przed­po­łu­dnie kanapki jedna po dru­giej zni­kały z tale­rza, a bab­cia niby to krzą­tała się po kuchni, ale tak naprawdę ze źle skry­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem wsłu­chi­wała się w opo­wie­ści gościa, nie chcąc z nich uro­nić ani krztyny. Bo też i archa­iczne, nibe­lun­gowe, krwawe były to opo­wie­ści. O pija­kach i mor­der­cach – Makar­towa miesz­kała w szem­ra­nej dziel­nicy – zło­dzie­jach, waria­tach, chcia­nych i nie­chcia­nych cią­żach, poli­cji albo karet­kach pogo­to­wia wzy­wa­nych przez sąsia­dów w środku nocy. Opo­wie­ści Makar­to­wej na długo utrwa­liły we mnie prze­świad­cze­nie, że zbo­czyć z drogi cnoty nie­zwy­kle łatwo, złe czyha bowiem na każ­dym kroku, a czło­wiek jest z natury słaby i ułomny. To od niej usły­sza­łam po raz pierw­szy straszne słowo „kon­ku­bina”. Gdy chcia­łam dowie­dzieć się, kto to taki, rezo­lut­nie włą­czyła się do roz­mowy bab­cia Mary­sia, zby­wa­jąc mnie wyja­śnie­niem, że to taka, co sie­dzi z chło­pem. Potem, już po stu­diach, przez wiele lat sie­działam z pew­nym chło­pem, ale bab­cia Mary­sia ani sło­wem się nie zająk­nęła, że może jest w tym moim sie­dze­niu coś nie­sto­sow­nego. Mie­rzyła mnie inną, łaskaw­szą miarą niż resztę świata, jak to bab­cie.

Stefa, bab­cia-sio­stra, która ode­szła na początku stycz­nia tego roku, była dla mnie bez­pieczną przy­sta­nią. Udzie­lały mi się jej ener­gia, zde­cy­do­wa­nie i roz­bra­ja­jąca szcze­rość. Podzi­wia­łam jej ele­gan­cję. Bab­cia Stefa prze­ka­zała na szczę­ście ele­gan­cję mojej mamie, a sama odzie­dzi­czyła ją po swo­jej mamie, która w nie­dziele cha­dzała do kościoła w szpil­kach. Niby nic w tym takiego, gdyby nie fakt, że kościół odda­lony był od wsi, w któ­rej miesz­kała, baga­tela, 5 kilo­me­trów. Co nie­dziela 10 kilo­me­trów „szpil­ko­wa­nia”, jak mawiali z prze­ką­sem sąsie­dzi. Stefa w szpil­kach nie cho­dziła, bo „miała haluksy”, jak moja mama i ja, ale nawet pie­rogi robiła w „dobrej” bluzce. Jakże ina­czej bab­cia Mary­sia, którą pamię­tam naj­pierw w far­tu­chu, potem w pola­rze i która zakła­dała lep­sze rze­czy tylko od wiel­kiego dzwonu, a i to z ocią­ga­niem. Myślę, że w głębi duszy Mary­sia uwa­żała, że na lep­sze rze­czy nie zasłu­guje, choć może była w tej jej osten­ta­cyj­nej zgrzeb­no­ści rów­nież chęć poka­za­nia oto­cze­niu, jak bar­dzo się poświęca. Za to Stefa lubiła się dobrze ubrać i doty­czyło to wszyst­kich czę­ści gar­de­roby („Bo ja zawsze mia­łam fioła na punk­cie maj­tek”). Jakieś 3 mie­siące przed jej śmier­cią napi­sa­łam Koszulkę, tekst o ubra­niach szy­ko­wa­nych na wła­sny pogrzeb, tekst, do któ­rego przy­mie­rzałam się, nomen omen, już od dłuż­szego czasu. Po jego napi­sa­niu ogar­nął mnie wielki nie­po­kój, który pró­bo­wa­łam tłu­mić, pocie­sza­jąc się, że Stefa dożyje prze­cież setki:

fuss_komu_zawdzięczam_panią_Irenkę.jpgI na śmierć też sobie już wszystko przy­go­to­wa­łam. Bluzka biała wypra­so­wana w sza­fie wisi, do tego spód­nica czarna i żakiet taki sam, też czarny, razem kupo­wane, żeby było pod kolor. Czarny zawsze ele­gancki, pani. Pod­ko­szulka na pod­spód, poń­czo­chy i majtki też gotowe, syn z synową już wie­dzą, gdzie poło­żone, w jakiej szu­fla­dzie. Bo jak teraz byli, to im poka­za­łam, gdzie co leży, żeby potem nie musieli szu­kać jakby co. Majtki to mam takie fajne, nowiut­kie, nie­no­szone, z koronką. Poka­zać pani? Zaraz, o tu gdzieś mia­łam... Są! Prawda, że pierw­szo­rzędne? Nie bar­dzo chcieli ze mną o tej mojej śmierci roz­ma­wiać, ale mówię, dzieci kochane, jak umrę, to już wam nie pokażę, gdzie co jest i potem szu­kać będzie­cie, a mnie zależy, żeby w tej trum­nie jak czło­wiek wyglą­dać. To jak te majtki wyję­łam, to oni wszy­scy w śmiech, a wnu­czek woła, że bab­ciu, jak bab­cia w tych super majt­kach przed świę­tym Pio­trem sta­nie, to on już na pewno bab­cię do nieba wpu­ści! A ja mu na to, Dawi­dek, ty się śmie­jesz, ale na śmierć trzeba mieć wszystko przy­go­to­wane. Tu taka jedna z klatki obok zmarła, jakiś mie­siąc temu będzie, i nic na pogrzeb nie miała przy­go­to­wane, to ją w czer­wo­nej bluzce pocho­wali. Wyobraża sobie pani coś takiego? W czer­wo­nej bluzce!

W tym tek­ście jest cała Stefa, ale i tro­chę Marysi, i Makar­to­wej, i po tro­chu wszyst­kich spo­tka­nych przez mnie star­szych pań, dam, bab i kobie­cin, które opo­wiadały mi to i owo ze swo­jego życia. Mówię to z dumą, bo bab­cie czują, z kim mogą poga­dać, i nie wybie­rają byle kogo. Niech to sobie spo­koj­nie zabrzmi nie­skrom­nie.

W ostat­nich latach, kie­ro­wana pasją doku­men­ta­listki, a może i prze­czu­ciem odej­ścia Stefy, bez prze­rwy spi­sy­wa­łam jej powie­dzonka („Ta bluzka to już taka stara, że Szweda pamięta”), cza­sem zupeł­nie nie­ocze­ki­wane („Zostanę w swoim domu, nawet jak­bym pająki tu miała hodo­wać”), wszyst­kie te sytu­acje świad­czące o jej, hm, aser­tyw­no­ści (sąsiadce, nie­zbyt dba­ją­cej o czy­stość, kazała zabrać z powro­tem pie­rogi, które ta przy­nio­sła jej w pre­zen­cie: „Bo ja nie wiem, co w tych pani pie­ro­gach jest”), jej uko­cha­niu świata („Jak ja kocham las!”), jej entu­zja­zmie, jej, bywało, gra­ni­czą­cym z histe­rią prze­ży­wa­niu dopu­stów bożych i cho­rób wieku pode­szłego („Panie dok­to­rze, bio­dro mnie zaata­ko­wało!”), jej humoru („Stefa, ale masz fajny beret!” – „No! Mohe­rowy!”). Frag­ment o paprot­kach, które pani Irenka, boha­terka mojego bloga, pod­lewa wodą z roz­mro­żo­nego mięsa, żeby lepiej rosły, to prze­cież też bab­cia Stefa z całym swoim prak­tycz­nym i pomy­sło­wym nasta­wie­niem do życia.

Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy zaczę­łam spi­sy­wać powie­dzonka Stefy, powstało opo­wia­da­nie U nas na Bro­dwi­nie. Chcia­łam spró­bo­wać, jak będzie mi się pisało nowelkę z wąt­kiem kry­mi­nal­nym i z ener­giczną sta­ruszką w roli głów­nej. Miało być w blo­kach, na para­fii, swoj­sko, śmieszno i straszno. Bro­dwino, blo­kowa dziel­nica Szcze­cina, wzięło się stąd, że tekst posta­no­wi­łam wysłać na kon­kurs na opo­wia­da­nie ze Szcze­ci­nem w tle. W miarę pisa­nia zauwa­ży­łam, że naj­więk­szą radość spra­wia mi nie tyle kon­stru­owa­nie wątku kry­mi­nal­nego, co maj­stro­wa­nie przy cha­rak­te­ry­styce głów­nej boha­terki i jej języku. Cała nowelka, od początku do końca, napi­sana jest w for­mie mono­logu:

I tak mi to spo­koju nie dawało, że aż do syna zadzwo­ni­łam i mówię, że teraz jesz­cze Nowa­kowa nie żyje i podob­nież podej­rze­nie jest przez poli­cję, że ten młody ją zabił, ale też i nie jest, bo ponoć cał­kiem dobrze ze sobą żyli, poza tym ona podob­nież zawał miała. I mówię, że mnie to zupeł­nie spo­koju nie daje i że chyba nie zasnę, i znowu tabletkę na spa­nie będę musiała brać. Syn się zaraz zde­ner­wo­wał i mówi: „Niech się mamu­sia prze­sta­nie mie­szać. Mamusi sprawa czy poli­cji? Mamu­siu, ja teraz czasu nie mam, jak się mamu­sia w detek­tywa chce bawić, to pro­szę bar­dzo, ale niech mamu­sia nie zapo­mina, że ja teraz w wybo­rach kan­dy­duję i że mnie nie bar­dzo pomoże, jak mamu­sia będzie wsa­dzała nos w nie­swoje sprawy. Tu cho­dzi o mój wize­ru­nek medialny, rozu­mie mamu­sia?”

*

No i mi Dawi­dek zaraz tego samego dnia tych łiska­sów przy­niósł. Zna­czy takie same jak te, co rekla­mują, tylko tań­sze. Sama tych puszek prze­cież ze sklepu nie zata­cham, to Dawi­dek ma przy­ka­zane, żeby mi zawsze przy­niósł, pie­niąż­ków mu daję, to jesz­cze mu tam ździebko zosta­nie, na kino czy na co. I te kotki tutaj, pro­szę pani, dokar­miam. Takie, co tu cho­dzą, osie­dlowe. Tośmy potem z Dawid­kiem jesz­cze na dół zeszli z tymi łiska­sami, kot­ki­śmy nakar­mili i tak przy­glą­damy się, jak jedzą, bo to, pro­szę pani, aż przy­jem­ność popa­trzeć. Wzię­ła­bym nawet jakiego, ale tak strasz­nie kicham po ty sier­ści! Lekarz mówi, że to podob­nież ta, aler­gia. Aler­gia, pani. Kie­dyś tego nie było. Nowe cho­roby jakieś teraz wymy­ślają. Ale powiem pani, że mia­łam ja z sąsia­dami za te kotki. Że niby na klatce sikają, że par­szywe, że to, że tamto. Sikają, aku­rat. Wnu­czek prze­cież wyła­py­wał i do tej, sty­li­za­cji woził, za moje pie­nią­dze, pani, z eme­ry­tury, nikt z sąsia­dów nie doło­żył, a cho­dziłam pyta­łam. A jak kocur raz wysty­li­zo­wany, to już nie zasi­kuje. A te w kółko Macieju, że sikają i że brudne. Ta Danka naj­gor­sza. W końcu jej powie­dzia­łam, mówię, pani to brud­niej­sza od tego kota, bo on to się codzien­nie porząd­nie umyje i to nie raz, a pani to tylko szminką buzię pomaza, per­fumką pokropi i myśli, że umyta. Myć się trzeba, pani, mydłem! To aż pur­pu­rowa się zro­biła. No, ale w końcu ktoś jej powie­dział, bo czas był naj­wyż­szy. Cza­sem w win­dzie, pro­szę pani, to koło niej po pro­stu wytrzy­mać nie można. Fuk­nęła tylko i zaraz zabrała się i poszła. I skoń­czyło się. Kot jej brudny. No i tak patrzymy sobie z wnucz­kiem na te kotki, aż nagle wnu­czek odzywa się: „Bab­ciu, a wyja­śniło się z tym, co go u was w piw­nicy zabili?” Dawi­dek, mówię i aż pod­sko­czy­łam, gdzie tam zabili, prze­cież on na serce! A Dawi­dek tylko głową kręci i tak do mnie: „E bab­ciu, bab­cia to każdą ściemę łyk­nie”. Że co ty mówisz? Ale zrozumia­łam, że mu cho­dziło, że z tym ser­cem to i może nie­prawda.

*

W kan­ce­la­rii aku­rat ten młody wikary był. On taki pra­co­wity bar­dzo księ­żyk, bo to i schola, i mło­dzież ta oazowa, a jak obraz święty Matki Boskiej wędro­wał, to też on przede wszyst­kim cho­dził, bo pro­boszcz nasz już mocno cho­ruje. Wcho­dzę, drzwi otwarte, a on tak bokiem sie­dzi, w kom­pu­ter patrzy. Ja, pani, wczo­raj­sza nie jestem i od razu widzę, że to ten ich fej-zbuk. To szcze­rze tak pani powiem, że zdzi­wi­łam się, bo sam prze­cież nawo­ły­wał w kościele, że mło­dzi na tych fej-zbu­kach sie­dzą, inter­ne­tach, por­no­gra­fiach i że to cywi­li­za­cja śmierci. Zaraz mi potem w domu Dawi­dek tego fej-zbuka poka­zał i mówi: „Bab­ciu, to nic takiego nie jest, fotki takie różne sobie wysy­łamy z kole­gami”. Ale mu powie­dzia­łam: Dawi­dek, ty z tym fej-zbu­kiem lepiej uwa­żaj i tak nie siedź wiecz­nie, bo w kościele mówili, że to cywi­li­za­cja śmierci i w ogóle nie dla porząd­nych ludzi.

*

Ale co się potem, pro­szę pani, działo, to nic nie wiem, bo tak się zde­ner­wo­wałam, że im tam w tym komi­sa­ria­cie cał­kiem zasła­błam. Tak, pani, ze sta­rym zawsze kło­pot! Na sygnale wieźć mnie musieli do szpi­tala. I tak kilka dni tam prze­le­ża­łam. Ale nic nie wiem, co, jak, nic a nic. Aż dopiero potem się na sali takiej bia­łej ock­nę­łam, myślę sobie, no Irena, trudno, koniec, jak nic umar­łaś, ale patrzę, a syn z synową nade mną stoją, synowa oczy takie wiel­kie, a syn w płacz, po rękach mnie całuje i mówi: „Mamu­siu, niech się mamu­sia już nic nie dener­wuje, poli­cja wszyst­kim się zajęła, już tego mor­dercę mają. Nerwy mu puściły i do wszyst­kiego przy­znał się. A co do tej świę­tej radio­te­le­wi­zji, niech mamu­się o to głowa nie boli, już my nagło­śnimy sprawę. Jesz­cze przed wybo­rami!” I zaraz Dawi­dek przy­le­ciał, cie­szy się, że bab­cia żywa, nie zgłu­piała ani nie spa­ra­li­żo­wana, ani nic, i zaraz mi na takim małym kom­pu­terku poka­zuje, że w Fak­tach o nas mówili. I patrzę, a ten przy­stojny dzien­ni­karz, ten blon­dy­nek taki, u nas na Bro­dwi­nie na skwerku stoi i do kamery wszystko opo­wiada: że bab­cia z wnucz­kiem wpa­dli na trop dwóch mor­derstw i że następne uda­rem­nili.

 

Opo­wia­da­nia ni­gdzie nie wydru­ko­wano, ale przy­go­to­wało ono grunt pod mono­logi pani Irenki, które od lata 2016 zamiesz­czam na blogu iren­ka­mo­wi­ja­kjest.blog­spot.de. To moja próba zatrzy­ma­nia świata, który odcho­dzi, i nabra­nia dystansu do spraw aktu­al­nych poprzez intu­icyjne przy­ję­cie per­spek­tywy moich przod­kiń. Bab­cie-sio­stry gadają przeze mnie i „napę­dzają mnie ener­ge­tycz­nie”, mówiąc sło­wami Nadii Linek, ilu­stra­torki i przy­ja­ciółki, która od razu chwy­ciła kli­mat mono­lo­gów, dała pani Irence twarz i z wraż­li­wo­ścią i humo­rem ilu­struje bab­cine akce­so­ria. Koszyk na zakupy, her­bata w szklance, kawa­łek kartki z ład­nym kru­chym pismem „Wziąść tablet­ki“, szla­frok z polie­stru, książki Fle­sza­ro­wej-Muskat, tele­wi­zor (turecki serial Wspa­niałe stu­le­cie, który oglą­da­łam ze Stefą kie­dyś przez dwa majowe tygo­dnie, nie­zli­czone filmy i seriale, na które „patrzy­ły­śmy“ z bab­cią Mary­sią: „Patrz, to ta cho­lera, jego żona, a on w tam­tej taki zako­chany!”).

Meto­dycz­nie – ku prze­ra­że­niu męża – zapeł­niam nasze nie­zbyt wiel­kie miesz­ka­nie bab­ci­nymi przedmio­tami: pla­sti­kowe trzy­ma­dełko do szklanki z her­batą, Jasiek w różyczki, wytarty nie­mal do cna ręcz­nik z wytła­cza­nym kwia­to­wym wzo­rem – dziś już takich nie robią – święte obrazki, „krysz­tały” z Jablo­neksu... i choć wiem, że ni­gdy mi babć nie zastą­pią, to przy­naj­mniej o nich przy­po­mi­nają.

Bab­cie zapa­mię­ta­łam w śpie­wie. Pod­czas ostat­nich świąt z bab­cią Mary­sią mój tato zanu­cił nagle starą kolędę Nuż my bra­cia pastusz­ko­wie, a bab­cia i ja pod­chwy­ci­ły­śmy i tak nas razem zapa­mię­ta­łam, w tej kolę­dzie:

Nuż my, bra­cia pastusz­ko­wie, kom­pa­no­wie,
Wszy­scy razem bieżmy, do Betleem spieszmy:
Anieli nam roz­ka­zali,
Byśmy Boga oglą­dali
Naro­dzo­nego.

Rusin mówi „Pijdu i ja, pomohu ja
Z brat­kami spie­waty, innych popra­haty,
By cichutko pry­cho­dyły,
Kaszy, perohy zno­syły,
Panu dawały”.

Żydzi mówią: „Skąd Mes­sy­jasz, to Pan nie nasz,
Nie tak on przycho­dzi, jak to w Biblii cho­dzi:
My go cze­kamy wiel­kiego,
Wy go macie malyń­kiego,
Kin­der-Dzie­ciątko”... 

W listo­pa­dzie zeszłego roku bab­cia Stefa, sta­ran­nie ubrana, zado­wo­lona z naszych odwie­dzin, zaśpie­wała nam tango z mło­do­ści, które jej się „na sta­ro­ść“ przy­po­mniało. Chcia­łam sfil­mo­wać, jak śpiewa, a że nie mia­łam przy sobie apa­ratu, posta­no­wi­łam, że zro­bię to następ­nym razem, w Wigi­lię. Nie zdą­ży­łam. Zaw­sze z czymś nie zdą­żymy. Ale przy­naj­mniej zapi­sa­łam słowa.

Zahu­czał hura­gan na morzu, na morzu spie­niła się fal,
Jak trudno jest samot­nemu, jak smutno o miło­ści śnić...

Więc nie bądź zła na mnie, dzie­weczko
I odejdź, jeśli masz żal.
Twarz twoja jest jak sło­neczko
Z różową nadzieją patrz w dal.

***

 

kreska.jpg

KAROLINA KUSZYK
Pisarka i tłu­maczka lite­ra­tury nie­miec­kiej. Inspi­rują ją opo­wie­ści star­szych pań, ponie­miec­kie dworce i pogra­ni­cza. Lubi pra­co­wać w pocią­gach. Współ­pra­cuje m.in. z war­szaw­skim Insty­tu­tem Goethego i pro­wa­dzi zaję­cia z tłu­ma­cze­nia lite­rac­kiego i kry­tyki lite­rac­kiej na Uni­wer­sy­te­cie Euro­pej­skim Via­drina we Frank­fur­cie nad Odrą. Mieszka w Ber­li­nie. Prowadzi bloga iren­ka­mo­wi­ja­kjest.blog­spot.de .

NADIA LINEK
Debiu­tu­jąca ilu­stra­torka i gra­ficzka, ze sła­bo­ścią do sito­druku i tech­nik warsz­ta­to­wych. Lubi piękne słowo i dobry obraz, a naj­bar­dziej kiedy wystę­pują razem. Mieszka w Ber­li­nie, gdzie żyje i two­rzy w małej pra­cowni sito­druku. Od pew­nego czasu w tan­de­mie słowo-obraz z Karo­liną Kuszyk i niech tak zosta­nie.


Ta strona korzysta z plików cookie.