NUMER 22 (2) MARZEC 2017 | "OLD BUT GOLD"
Wychowywałam się z babciami. Nie mam rodzeństwa, babcie więc, oprócz babciowania, zupełnie naturalnie weszły w rolę starszych sióstr, towarzyszek zabaw i sojuszniczek.
Od Marysi, babci-siostry, która mieszkała z nami przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, przejęłam lwowski akcent. Wschodni zaśpiew mogę włączyć na zawołanie, nie muszę się specjalnie starać, żeby zabałakać jak kresowiaczka spod Lwowa, i jestem ostatnią z rodu, której przychodzi to bez żadnego trudu. Babcia Marysia była pięknie pobożna i choć w podeszłym wieku zaczęła darzyć antypatią przedstawicieli Kościoła, uważając, że ich łasość na wpływy i dobra doczesne urąga naukom Biblii, to właśnie jej zawdzięczam swoje pierwsze duchowe i poetyckie epifanie. To ona nauczyła mnie modlitw, od Ojcze Nasz po Aniele Boży, stróżu mój, to ona odmawiała „na książeczce” litanię do Matki Boskiej, a ja razem z nią. Cóż to były za olśnienia, jakie odświętne, tajemnicze kombinacje słów! Arko Przymierza! Domie Złoty! Wieżo z kości słoniowej! Pamiętam z nabożeństw majowych kolorowe krajki zdobiące krzyż przed kościołem, słoiki pełne kwiatów przyniesionych przez panie, co doglądały ołtarza i wspólne śpiewanie: Chwalcie łąki umajone / Góry, doliny zielone / Chwalcie cieniste gaiki / Źródła i kręte strumyki!... Bernatka, dziewczynka, szła po drzewo w las / Anioł ją tam wiedzie, Bóg sam wybrał czas... Te kościelne panie, podobnie jak babcia Marysia, miały zazwyczaj wschodni akcent z przedniojęzykowo-zębowym, scenicznym „ł”. Osiedlowa parafia w przeciętnej wielkości mieście na Ziemiach Zachodnich, lata 80.
Do babci Marysi lubiła sobie czasem zajść pani, nazwijmy ją, Makartowa. Była prawdziwą babą ze wsi przeflancowaną do miasta, chodziła w kolorowej chustce zawiązanej pod brodą (podobnie jak przez długi czas i babcia Marysia) i bardzo lubiła mówić. I choć babcia nie pochwalała, że Makartowa jak dzień długi „chodzi po chałupach”, zawsze robiła jej herbatę i górę kanapek. W miarę jak ciurkało sobie powoli leniwe przedpołudnie kanapki jedna po drugiej znikały z talerza, a babcia niby to krzątała się po kuchni, ale tak naprawdę ze źle skrywanym zainteresowaniem wsłuchiwała się w opowieści gościa, nie chcąc z nich uronić ani krztyny. Bo też i archaiczne, nibelungowe, krwawe były to opowieści. O pijakach i mordercach – Makartowa mieszkała w szemranej dzielnicy – złodziejach, wariatach, chcianych i niechcianych ciążach, policji albo karetkach pogotowia wzywanych przez sąsiadów w środku nocy. Opowieści Makartowej na długo utrwaliły we mnie przeświadczenie, że zboczyć z drogi cnoty niezwykle łatwo, złe czyha bowiem na każdym kroku, a człowiek jest z natury słaby i ułomny. To od niej usłyszałam po raz pierwszy straszne słowo „konkubina”. Gdy chciałam dowiedzieć się, kto to taki, rezolutnie włączyła się do rozmowy babcia Marysia, zbywając mnie wyjaśnieniem, że to taka, co siedzi z chłopem. Potem, już po studiach, przez wiele lat siedziałam z pewnym chłopem, ale babcia Marysia ani słowem się nie zająknęła, że może jest w tym moim siedzeniu coś niestosownego. Mierzyła mnie inną, łaskawszą miarą niż resztę świata, jak to babcie.
Stefa, babcia-siostra, która odeszła na początku stycznia tego roku, była dla mnie bezpieczną przystanią. Udzielały mi się jej energia, zdecydowanie i rozbrajająca szczerość. Podziwiałam jej elegancję. Babcia Stefa przekazała na szczęście elegancję mojej mamie, a sama odziedziczyła ją po swojej mamie, która w niedziele chadzała do kościoła w szpilkach. Niby nic w tym takiego, gdyby nie fakt, że kościół oddalony był od wsi, w której mieszkała, bagatela, 5 kilometrów. Co niedziela 10 kilometrów „szpilkowania”, jak mawiali z przekąsem sąsiedzi. Stefa w szpilkach nie chodziła, bo „miała haluksy”, jak moja mama i ja, ale nawet pierogi robiła w „dobrej” bluzce. Jakże inaczej babcia Marysia, którą pamiętam najpierw w fartuchu, potem w polarze i która zakładała lepsze rzeczy tylko od wielkiego dzwonu, a i to z ociąganiem. Myślę, że w głębi duszy Marysia uważała, że na lepsze rzeczy nie zasługuje, choć może była w tej jej ostentacyjnej zgrzebności również chęć pokazania otoczeniu, jak bardzo się poświęca. Za to Stefa lubiła się dobrze ubrać i dotyczyło to wszystkich części garderoby („Bo ja zawsze miałam fioła na punkcie majtek”). Jakieś 3 miesiące przed jej śmiercią napisałam Koszulkę, tekst o ubraniach szykowanych na własny pogrzeb, tekst, do którego przymierzałam się, nomen omen, już od dłuższego czasu. Po jego napisaniu ogarnął mnie wielki niepokój, który próbowałam tłumić, pocieszając się, że Stefa dożyje przecież setki:
I na śmierć też sobie już wszystko przygotowałam. Bluzka biała wyprasowana w szafie wisi, do tego spódnica czarna i żakiet taki sam, też czarny, razem kupowane, żeby było pod kolor. Czarny zawsze elegancki, pani. Podkoszulka na podspód, pończochy i majtki też gotowe, syn z synową już wiedzą, gdzie położone, w jakiej szufladzie. Bo jak teraz byli, to im pokazałam, gdzie co leży, żeby potem nie musieli szukać jakby co. Majtki to mam takie fajne, nowiutkie, nienoszone, z koronką. Pokazać pani? Zaraz, o tu gdzieś miałam... Są! Prawda, że pierwszorzędne? Nie bardzo chcieli ze mną o tej mojej śmierci rozmawiać, ale mówię, dzieci kochane, jak umrę, to już wam nie pokażę, gdzie co jest i potem szukać będziecie, a mnie zależy, żeby w tej trumnie jak człowiek wyglądać. To jak te majtki wyjęłam, to oni wszyscy w śmiech, a wnuczek woła, że babciu, jak babcia w tych super majtkach przed świętym Piotrem stanie, to on już na pewno babcię do nieba wpuści! A ja mu na to, Dawidek, ty się śmiejesz, ale na śmierć trzeba mieć wszystko przygotowane. Tu taka jedna z klatki obok zmarła, jakiś miesiąc temu będzie, i nic na pogrzeb nie miała przygotowane, to ją w czerwonej bluzce pochowali. Wyobraża sobie pani coś takiego? W czerwonej bluzce!
W tym tekście jest cała Stefa, ale i trochę Marysi, i Makartowej, i po trochu wszystkich spotkanych przez mnie starszych pań, dam, bab i kobiecin, które opowiadały mi to i owo ze swojego życia. Mówię to z dumą, bo babcie czują, z kim mogą pogadać, i nie wybierają byle kogo. Niech to sobie spokojnie zabrzmi nieskromnie.
W ostatnich latach, kierowana pasją dokumentalistki, a może i przeczuciem odejścia Stefy, bez przerwy spisywałam jej powiedzonka („Ta bluzka to już taka stara, że Szweda pamięta”), czasem zupełnie nieoczekiwane („Zostanę w swoim domu, nawet jakbym pająki tu miała hodować”), wszystkie te sytuacje świadczące o jej, hm, asertywności (sąsiadce, niezbyt dbającej o czystość, kazała zabrać z powrotem pierogi, które ta przyniosła jej w prezencie: „Bo ja nie wiem, co w tych pani pierogach jest”), jej ukochaniu świata („Jak ja kocham las!”), jej entuzjazmie, jej, bywało, graniczącym z histerią przeżywaniu dopustów bożych i chorób wieku podeszłego („Panie doktorze, biodro mnie zaatakowało!”), jej humoru („Stefa, ale masz fajny beret!” – „No! Moherowy!”). Fragment o paprotkach, które pani Irenka, bohaterka mojego bloga, podlewa wodą z rozmrożonego mięsa, żeby lepiej rosły, to przecież też babcia Stefa z całym swoim praktycznym i pomysłowym nastawieniem do życia.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy zaczęłam spisywać powiedzonka Stefy, powstało opowiadanie U nas na Brodwinie. Chciałam spróbować, jak będzie mi się pisało nowelkę z wątkiem kryminalnym i z energiczną staruszką w roli głównej. Miało być w blokach, na parafii, swojsko, śmieszno i straszno. Brodwino, blokowa dzielnica Szczecina, wzięło się stąd, że tekst postanowiłam wysłać na konkurs na opowiadanie ze Szczecinem w tle. W miarę pisania zauważyłam, że największą radość sprawia mi nie tyle konstruowanie wątku kryminalnego, co majstrowanie przy charakterystyce głównej bohaterki i jej języku. Cała nowelka, od początku do końca, napisana jest w formie monologu:
I tak mi to spokoju nie dawało, że aż do syna zadzwoniłam i mówię, że teraz jeszcze Nowakowa nie żyje i podobnież podejrzenie jest przez policję, że ten młody ją zabił, ale też i nie jest, bo ponoć całkiem dobrze ze sobą żyli, poza tym ona podobnież zawał miała. I mówię, że mnie to zupełnie spokoju nie daje i że chyba nie zasnę, i znowu tabletkę na spanie będę musiała brać. Syn się zaraz zdenerwował i mówi: „Niech się mamusia przestanie mieszać. Mamusi sprawa czy policji? Mamusiu, ja teraz czasu nie mam, jak się mamusia w detektywa chce bawić, to proszę bardzo, ale niech mamusia nie zapomina, że ja teraz w wyborach kandyduję i że mnie nie bardzo pomoże, jak mamusia będzie wsadzała nos w nieswoje sprawy. Tu chodzi o mój wizerunek medialny, rozumie mamusia?”
*
No i mi Dawidek zaraz tego samego dnia tych łiskasów przyniósł. Znaczy takie same jak te, co reklamują, tylko tańsze. Sama tych puszek przecież ze sklepu nie zatacham, to Dawidek ma przykazane, żeby mi zawsze przyniósł, pieniążków mu daję, to jeszcze mu tam ździebko zostanie, na kino czy na co. I te kotki tutaj, proszę pani, dokarmiam. Takie, co tu chodzą, osiedlowe. Tośmy potem z Dawidkiem jeszcze na dół zeszli z tymi łiskasami, kotkiśmy nakarmili i tak przyglądamy się, jak jedzą, bo to, proszę pani, aż przyjemność popatrzeć. Wzięłabym nawet jakiego, ale tak strasznie kicham po ty sierści! Lekarz mówi, że to podobnież ta, alergia. Alergia, pani. Kiedyś tego nie było. Nowe choroby jakieś teraz wymyślają. Ale powiem pani, że miałam ja z sąsiadami za te kotki. Że niby na klatce sikają, że parszywe, że to, że tamto. Sikają, akurat. Wnuczek przecież wyłapywał i do tej, stylizacji woził, za moje pieniądze, pani, z emerytury, nikt z sąsiadów nie dołożył, a chodziłam pytałam. A jak kocur raz wystylizowany, to już nie zasikuje. A te w kółko Macieju, że sikają i że brudne. Ta Danka najgorsza. W końcu jej powiedziałam, mówię, pani to brudniejsza od tego kota, bo on to się codziennie porządnie umyje i to nie raz, a pani to tylko szminką buzię pomaza, perfumką pokropi i myśli, że umyta. Myć się trzeba, pani, mydłem! To aż purpurowa się zrobiła. No, ale w końcu ktoś jej powiedział, bo czas był najwyższy. Czasem w windzie, proszę pani, to koło niej po prostu wytrzymać nie można. Fuknęła tylko i zaraz zabrała się i poszła. I skończyło się. Kot jej brudny. No i tak patrzymy sobie z wnuczkiem na te kotki, aż nagle wnuczek odzywa się: „Babciu, a wyjaśniło się z tym, co go u was w piwnicy zabili?” Dawidek, mówię i aż podskoczyłam, gdzie tam zabili, przecież on na serce! A Dawidek tylko głową kręci i tak do mnie: „E babciu, babcia to każdą ściemę łyknie”. Że co ty mówisz? Ale zrozumiałam, że mu chodziło, że z tym sercem to i może nieprawda.
*
W kancelarii akurat ten młody wikary był. On taki pracowity bardzo księżyk, bo to i schola, i młodzież ta oazowa, a jak obraz święty Matki Boskiej wędrował, to też on przede wszystkim chodził, bo proboszcz nasz już mocno choruje. Wchodzę, drzwi otwarte, a on tak bokiem siedzi, w komputer patrzy. Ja, pani, wczorajsza nie jestem i od razu widzę, że to ten ich fej-zbuk. To szczerze tak pani powiem, że zdziwiłam się, bo sam przecież nawoływał w kościele, że młodzi na tych fej-zbukach siedzą, internetach, pornografiach i że to cywilizacja śmierci. Zaraz mi potem w domu Dawidek tego fej-zbuka pokazał i mówi: „Babciu, to nic takiego nie jest, fotki takie różne sobie wysyłamy z kolegami”. Ale mu powiedziałam: Dawidek, ty z tym fej-zbukiem lepiej uważaj i tak nie siedź wiecznie, bo w kościele mówili, że to cywilizacja śmierci i w ogóle nie dla porządnych ludzi.
*
Ale co się potem, proszę pani, działo, to nic nie wiem, bo tak się zdenerwowałam, że im tam w tym komisariacie całkiem zasłabłam. Tak, pani, ze starym zawsze kłopot! Na sygnale wieźć mnie musieli do szpitala. I tak kilka dni tam przeleżałam. Ale nic nie wiem, co, jak, nic a nic. Aż dopiero potem się na sali takiej białej ocknęłam, myślę sobie, no Irena, trudno, koniec, jak nic umarłaś, ale patrzę, a syn z synową nade mną stoją, synowa oczy takie wielkie, a syn w płacz, po rękach mnie całuje i mówi: „Mamusiu, niech się mamusia już nic nie denerwuje, policja wszystkim się zajęła, już tego mordercę mają. Nerwy mu puściły i do wszystkiego przyznał się. A co do tej świętej radiotelewizji, niech mamusię o to głowa nie boli, już my nagłośnimy sprawę. Jeszcze przed wyborami!” I zaraz Dawidek przyleciał, cieszy się, że babcia żywa, nie zgłupiała ani nie sparaliżowana, ani nic, i zaraz mi na takim małym komputerku pokazuje, że w Faktach o nas mówili. I patrzę, a ten przystojny dziennikarz, ten blondynek taki, u nas na Brodwinie na skwerku stoi i do kamery wszystko opowiada: że babcia z wnuczkiem wpadli na trop dwóch morderstw i że następne udaremnili.
Opowiadania nigdzie nie wydrukowano, ale przygotowało ono grunt pod monologi pani Irenki, które od lata 2016 zamieszczam na blogu irenkamowijakjest.blogspot.de. To moja próba zatrzymania świata, który odchodzi, i nabrania dystansu do spraw aktualnych poprzez intuicyjne przyjęcie perspektywy moich przodkiń. Babcie-siostry gadają przeze mnie i „napędzają mnie energetycznie”, mówiąc słowami Nadii Linek, ilustratorki i przyjaciółki, która od razu chwyciła klimat monologów, dała pani Irence twarz i z wrażliwością i humorem ilustruje babcine akcesoria. Koszyk na zakupy, herbata w szklance, kawałek kartki z ładnym kruchym pismem „Wziąść tabletki“, szlafrok z poliestru, książki Fleszarowej-Muskat, telewizor (turecki serial Wspaniałe stulecie, który oglądałam ze Stefą kiedyś przez dwa majowe tygodnie, niezliczone filmy i seriale, na które „patrzyłyśmy“ z babcią Marysią: „Patrz, to ta cholera, jego żona, a on w tamtej taki zakochany!”).
Metodycznie – ku przerażeniu męża – zapełniam nasze niezbyt wielkie mieszkanie babcinymi przedmiotami: plastikowe trzymadełko do szklanki z herbatą, Jasiek w różyczki, wytarty niemal do cna ręcznik z wytłaczanym kwiatowym wzorem – dziś już takich nie robią – święte obrazki, „kryształy” z Jabloneksu... i choć wiem, że nigdy mi babć nie zastąpią, to przynajmniej o nich przypominają.
Babcie zapamiętałam w śpiewie. Podczas ostatnich świąt z babcią Marysią mój tato zanucił nagle starą kolędę Nuż my bracia pastuszkowie, a babcia i ja podchwyciłyśmy i tak nas razem zapamiętałam, w tej kolędzie:
Nuż my, bracia pastuszkowie, kompanowie,
Wszyscy razem bieżmy, do Betleem spieszmy:
Anieli nam rozkazali,
Byśmy Boga oglądali
Narodzonego.
Rusin mówi „Pijdu i ja, pomohu ja
Z bratkami spiewaty, innych poprahaty,
By cichutko prychodyły,
Kaszy, perohy znosyły,
Panu dawały”.
Żydzi mówią: „Skąd Messyjasz, to Pan nie nasz,
Nie tak on przychodzi, jak to w Biblii chodzi:
My go czekamy wielkiego,
Wy go macie malyńkiego,
Kinder-Dzieciątko”...
W listopadzie zeszłego roku babcia Stefa, starannie ubrana, zadowolona z naszych odwiedzin, zaśpiewała nam tango z młodości, które jej się „na starość“ przypomniało. Chciałam sfilmować, jak śpiewa, a że nie miałam przy sobie aparatu, postanowiłam, że zrobię to następnym razem, w Wigilię. Nie zdążyłam. Zawsze z czymś nie zdążymy. Ale przynajmniej zapisałam słowa.
Zahuczał huragan na morzu, na morzu spieniła się fal,
Jak trudno jest samotnemu, jak smutno o miłości śnić...
Więc nie bądź zła na mnie, dzieweczko
I odejdź, jeśli masz żal.
Twarz twoja jest jak słoneczko
Z różową nadzieją patrz w dal.
***
KAROLINA KUSZYK
Pisarka i tłumaczka literatury niemieckiej. Inspirują ją opowieści starszych pań, poniemieckie dworce i pogranicza. Lubi pracować w pociągach. Współpracuje m.in. z warszawskim Instytutem Goethego i prowadzi zajęcia z tłumaczenia literackiego i krytyki literackiej na Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Mieszka w Berlinie. Prowadzi bloga irenkamowijakjest.blogspot.de .
NADIA LINEK
Debiutująca ilustratorka i graficzka, ze słabością do sitodruku i technik warsztatowych. Lubi piękne słowo i dobry obraz, a najbardziej kiedy występują razem. Mieszka w Berlinie, gdzie żyje i tworzy w małej pracowni sitodruku. Od pewnego czasu w tandemie słowo-obraz z Karoliną Kuszyk i niech tak zostanie.