NUMER 11 (2) MARZEC 2015 | "DOM STRACHÓW"
ALICJA MESZCZYK, MARTA STAŃCZYK, MAGDALENA URBAŃSKA | MONIKA ŹRÓDŁOWSKA
Czas biegnie nieubłaganie. 20, 19, 18... Na dużym liczniku opadające sekundy wydają się wściekle czerwone. Ruchy stają się nerwowe, oddech płytki. 15, 14, 13... Spoconą ręką przesuwamy cyferki na kłódce. Szarpię za obudowę, ale pałąk ani drgnie. – To nie szóstka, to dziewiątka! – ktoś krzyczy. 10, 9, 8... Podejmujemy ostatnią próbę. 6, 5, 4...
Przepis na rozrywkę
Co można robić w mieście, jeśli nie chce się zwiedzać kościołów albo nieprzebranej ilości klubów karaoke? Jeśli pub i darty nieco się już znudziły, alternatywą jest Let Me Out. Cel tej gry jest pozornie bardzo łatwy – wyjść z pokoju w ciągu 45 minut. Wymaga nieco więcej finezji i większego wysiłku zwojów niż gra w bilard, ale daje nieporównanie więcej frajdy. Przepis na rozrywkę jest bardzo łatwy.
Krok pierwszy: zbierz drużynę. Niekoniecznie muszą to być członkowie MENSY (chociaż sugerowane IQ powinno być jednak odrobinę wyższe niż IQ termosu). Można wystartować w duecie, ale dużo łatwiej wygrać z czasem i wybrnąć z martwego – pozornie – punktu przy większej liczbie uczestników i – po prostu – większej liczbie pomysłów.
Krok drugi: rozpoznaj teren. Początek jest nieco dezorientujący – zwyczajny pokój, jedna podpowiedź: szukajcie, a znajdziecie, myślcie, a wydedukujecie. Od czego zacząć? Co tak naprawdę stanowi wskazówkę, co jest złośliwą „podpuchą”? Wystarczy jednak złapać pierwszy trop, a później konsekwentnie gromadzić wszystko, co podejrzane – i regularnie robić „burze mózgów”.
Krok trzeci: pamiętaj, że w każdym filmie o suberbohaterach drużyna zawsze przegrywa pierwsze starcie, ale potem ekipa konsoliduje się, zbiera siły i wygrywa (w międzyczasie ktoś też umiera, ale ten element schematu nie wchodzi w grę, jeśli nikt nie cierpi na klaustrofobię). W przypadku Let Me Out jest podobnie, czego dowiadujemy się na wstępie: przy pierwszej porażce (pierwszym zastoju) koniecznie zróbcie naradę, przeszukajcie wszystkie zakamarki ponownie i sprawdzajcie czasami jeszcze raz elementy, które zostały uznane za „nie do ruszenia!”
Krok czwarty, last but not least: bawcie się dobrze.
Klucz do sukcesu
Udało się, kolejna zagadka rozwiązana! Wystarczyło spojrzeć na kilka wskazówek z nieco innej, mniej oczywistej strony. Jacek Wąsowicz, manager Let Me Out w Krakowie, nie chce zdradzić po opuszczeniu pokoju, czy był to ten łatwiejszy, czy trudniejszy. W Krakowie od sierpnia ubiegłego roku dostępne są dwa pomieszczenia: jedno stylizowane na szlachecką (można powiedzieć mieszczańsko-krakowską) izbę, drugie na laboratorium. – Pokoje mają różną skalę trudności, ale około 40% grup znajduje klucz i je opuszcza. Są to grupy otrzymujące od nas w trakcie gry podpowiedź, co robić dalej, jaki jest właściwy trop gry. Tylko 10% kończy grę samodzielnie – opowiada Jacek. No cóż, niemało kosztowało nas wyjście przy skorzystaniu z dwóch wskazówek, do elitarnego grona samodzielnych zwycięzców mamy zamiar dostać się przy okazji gry w kolejnym pokoju. Z połechtaną ambicją, wzmożonym zainteresowaniem i większą wiedzą.
Z fikcji do realu
Idea escape room wywodzi się z Azji. Owładnięci pasją gier komputerowych Azjaci postanowili przenieść zabawę z ekranu komputera wprost do rzeczywistości. Genialny w swej prostocie koncept, by zamiast awatara sam gracz rozwiązywał zagadki, szybko rozprzestrzenił się po całym świecie. Do Polski dotarł za pośrednictwem kilku pasjonatów, którzy stworzyli pierwsze pokoje Let Me Out we Wrocławiu. – Wystartowaliśmy z dwoma pokojami na ul. Odrzańskiej. Pierwsze zagadki okazały się zbyt trudne dla szerokiego grona odbiorców, więc zapraszaliśmy znajomych jako grupy testowe. Dzięki temu mogliśmy dostosować grę do odpowiedniego poziomu: by mogli je rozwiązać uczestnicy, choć oczywiście nie wszyscy... – mówi Jacek, który przeniósł się z Wrocławia do Krakowa, by tu otworzyć siedzibę Let Me Out.
We Wrocławiu, polskim mieście kryminałów, gra pełna tajemnic i zagadek skazana była na sukces. Przyszła więc kolej na Warszawę, gdzie – jak na stolicę przystało – siedziba rozwijała się w dynamicznym tempie. W przeciągu zaledwie pół roku otwarto dwa nowe pokoje, które zaczęły przyciągać coraz większą liczbę uczestników. Dalej potoczyło się jak to zazwyczaj w Let Me Out – od jednego punktu do drugiego. Kolejne siedziby otwierały się na przestrzeni całego kraju – w Poznaniu i Lublinie, a wkrótce także w Gdańsku, Bydgoszczy i Łodzi. Łamigłówki i klucze (rozumiane dosłownie lub nie), które doprowadzają do rozwiązania zagadek, w każdym miejscu są różne, w żadnym mieście się nie dublują. Nad scenariuszem każdorazowo pracuje cały zespół. – Ze scenariuszami jest różnie, czasami rodzi się pomysł, który po kilku dniach czy tygodniach jest modyfikowany lub zastąpiony lepszym. Zagadki powstają na podstawie gotowej już aranżacji – zdradza Jacek.
Gdzieś ktoś coś…
Po wizycie w Let Me Out rozentuzjazmowane dzielimy się wrażeniami ze sobą. Z innymi nie możemy. Jak opisać wizytę w „pokoju tajemnic”, żeby nie ujawnić żadnej zagadki, żadnego klucza? Żeby nie zdradzić podpowiedzi, można opisać jedynie początek scenariusza: „Trzeba gdzieś znaleźć rzecz, która otworzy coś, i w tym czymś znajdziemy coś, co będzie wskazówką, gdzie szukać następnych przedmiotów, umożliwiających dotarcie do kolejnych”. Uff. Bardzo pomocne.
Przedmioty w pokojach nie są przypadkowe, nawet jeśli ich naczelnym zadaniem jest nas zmylić. Rekwizyty – wyszukane i zakupione na aukcjach i pchlich targach lub skonstruowane przez samych twórców – tworzą charakter tego miejsca. Uczestnik ma wrażenie przebywania w nieco innym wymiarze, nie tyle uczestniczenia w zabawie, co wejścia w grę, środek jakiegoś odmiennego uniwersum.
Na granicy podniecenia, związanego z klaustrofobicznym napięciem, presją czasu, rywalizacją (mimo wszystko), głupimi wpadkami i chwilami zwątpienia, wywiązuje się naturalna dramaturgia, poczucie wspólnie spędzonego czasu i intelektualnej stymulacji. Zamiast oglądać zatem żarty Karola Strasburgera czy chichoty Tadeusza Sznuka, możemy naprawdę stać się częścią quizu-łamigłówki. Gdyby nie to, że zaprzecza to głównej idei, chciałoby się powiedzieć: don’t let me out.
3, 2, 1…
MONIKA ŹRÓDŁOWSKA
Studentka Grafiki. Wychodzi z założenia, że człowiek nic nie musi, ale wszystko może. W wolnych chwilach śmieje się z głupich i starych jak świat kawałów.