NUMER 11 (2) MARZEC 2015 | "DOM STRACHÓW"
KATARZYNA NOWACKA | MAGDALENA KOŹLICKA
Gdyby zapytać przeciętnego widza albo nawet takiego mieniącego się fanem sportu, w worku „absurdalnie głupie/ekstremalnie niebezpieczne” wylądowałoby najpewniej bardzo dużo konkurencji. Jakże łatwo przychodzi nam przecież ferowanie tego typu wyroków! Siatkówka, piłka nożna, pływanie, snowboard, może lekkoatletyka – nietrudno wyliczyć całkiem sporo dyscyplin sportu, które zarówno chętnie uprawiamy (lub uprawialiśmy, gdy byliśmy jeszcze piękni i młodzi), jak i oglądamy. Istnieje jednak jeszcze inny, równoległy świat pełen konkurencji, które egzystują dla nas tylko i wyłącznie w wymiarze telewizyjnym. Przyczyny mogą być rozmaite – pewne sporty wydają się być dla nas za trudne, zbyt drogie, w najbliższej okolicy może też brakować warunków do zabawy.
Na odbiór sytuacji bez wątpienia wpływa miejsce zamieszkania. Co innego przejechać na drugą stronę miasta, żeby powspinać się na indoorowej ściance (chociaż odległości są oczywiście relatywne i nawet to może stać się przeszkodą nie do przebycia), a co innego wyruszyć, dajmy na to, z Krakowa w poszukiwaniu dobrego spotu surfingowego. Surfing, chociaż świetnie znany z filmów i telewizji, często pobrzmiewający w hawajskiej muzyce oraz oswojony przez szczęściarzy, którzy bywają w dalekich podróżach, ciągle wydaje się egzotyczny o tyle, że bardzo niewielu naszych znajomych czy w ogóle Polaków ten sport uprawia. Rzecz trochę inaczej przedstawia się w Portugalii: po kilku miesiącach spędzonych w Lizbonie absolutnie nie dziwi mnie już widok deski surfingowej w metrze, wręcz przeciwnie – w mieście, oddalonym o mniej więcej kwadrans jazdy pociągiem od najbliższej plaży nad oceanem, stanowi to najnormalniejszy w świecie widok. Zwłaszcza że sezon letni trwa tu przez, lekko licząc, 2/3 roku. Surfing nabiera więc znamion zwyczajności, staje się czymś równie naturalnym jak dla nas wyjście „na piłkę”, na basen czy na siłownię. W Polsce ewolucje na wysokich falach wciąż łatwiej nam będzie znaleźć na Extreme Sports Channel.
Przełączając kanały telewizyjne z perspektywy bezpiecznego miejsca w wysiedzianym fotelu we własnym mieszkaniu, możemy też natknąć się na sporty tak dla nas kuriozalne i niezrozumiałe, iż z trudem przychodzi nam w ogóle uwierzyć, że ktoś naprawdę coś takiego emituje. I tak zdarzyło mi się trafić np. na wyścigi wielbłądów na kanale Abu Dhabi Sports Channel. Oniemiała obserwowałam garbate zwierzątka biegnące po torze i emocjonujących się na trybunach szejków. Kwestia kulturowa – nie są to dla nas zrozumiałe standardy, wychowaliśmy się w innym klimacie, dorastaliśmy wśród kompletnie odmiennych wartości. I tak koszykówka jawi się jako coś najbardziej naturalnego pod słońcem, podczas gdy wyścigi wielbłądów to już czysta egzotyka. Przecież po dromadera to do zoo, a taki szejk może się najwyżej przewinąć przez jakiś luksusowy hotel w naszym zasięgu. Nasuwa się tutaj oczywiście stary jak świat dylemat antropologiczny i kwestia obserwowania innych kultur z perspektywy naszej własnej. Pewnie w internecie trudno byłoby przypadkowo trafić na galopujące wielbłądy, bo i kto ze znajomych miałby coś takiego tagować i linkować. W sukurs przychodzi stara dobra telewizja – wystarczy, że interesujemy się sportem i korzystamy czasami z tematycznych kanałów, a egzotyczne dyscypliny prędzej czy później same zapukają w nasze okno.
Z drugiej strony pełno w telewizji konkurencji, które znamy i akceptujemy, ale w wersji rozrywkowej czy barowej. Wystarczy spojrzeć na przykład na snookera czy karambol. To przecież taki bilard, też w to gramy przy piwie. Chociaż… Chwileczkę. Świat zawodowego snookera to niezwykłe umiejętności, wielki prestiż i niebotyczne pieniądze. W telewizji oglądamy tę dyscyplinę stosunkowo chętnie, a kanały typu Eurosport poświęcają jej wiele czasu antenowego. Znacznie dziwniej robi się, kiedy trafiamy na przykład na zawodowy turniej gry w papier-kamień-nożyczki. Eleganccy sędziowie w białych rękawiczkach, wielkie zakłady, gigantyczne emocje – tak, to się dzieje naprawdę! Okazuje się, że ta prosta (a przynajmniej taka może nam się wydawać) zabawa o azjatyckiej proweniencji, którą znamy z dzieciństwa i którą ostatnio kojarzymy głownie z jej telewizyjną modyfikacją (w końcu kto nie próbował grać w Rock-Paper-Scissors-Lizard-Spock, starając się podążać za instrukcjami Sheldona Coopera z The Big Bang Theory?), ma swój profesjonalny wymiar. W telewizji nietrudno trafić też na przykład na zawody drwali, wokół których również powstają oficjalne organizacje i gromadzą się profesjonalni zawodnicy oraz fani dyscypliny. Ciekawe zresztą, czy w dobie popularności lumberseksualnego modelu męskości doczekamy się rozkwitu medialnego tego typu konkurencji.
Jakiś czas temu dowiedziałam się z kolei, że mój znajomy gra w polo i trudno było mi w to, rzecz jasna, uwierzyć. „Świetnie, to co słychać u księcia Karola?” – skwitował od razu ktoś z obecnych. Co więcej, nie jest to historia z odległych Wysp Brytyjskich, bowiem mamy w pobliżu Cracow Royal Polo Club. Może jestem niedouczoną ignorantką, ale nigdy nie sądziłam, że takie nietypowe dyscypliny rozwijają się w moim sąsiedztwie. Z drugiej jednak strony skoro sama jestem fanką curlingu, który z pewnością nie należy do typowo polskich rozrywek, i zupełnie nie stanowi dla mnie novum istnienie Krakowskiego Klubu Curlingowego, to pewnie powinnam odpuścić miłośnikom polo. Ale to jeszcze nic przy fakcie, że w niektórych krajach całkiem popularną rozrywkę stanowi polo na słoniach! W Nepalu dyscyplina ta uznawana jest wręcz za sport narodowy (Tiger Tops jest jednym z najważniejszych ośrodków gry w polo na słoniach i często odbywają się tam mistrzostwa świata). Sport cieszy się też sporą popularnością w Indiach, Birmie, na Sri Lance, w RPA, Mozambiku, Namibii i Tanzanii, przy czym warto wspomnieć, że obecnie wykorzystywany jest też w charakterze atrakcji turystycznej. Międzynarodowe Stowarzyszenie Polo na Słoniach (WEPA) zostało ufundowane dopiero w 1982, łatwo więc stwierdzić, że jest to sport – przynajmniej w sformalizowanej formie – stosunkowo młody. Egzotycznie brzmiąca konkurencja jest praktycznie w zasięgu naszej ręki dzięki Anglii i Szkocji, które regularnie formują swoje drużyny.
Zostańmy jednak przy polityce nieoceniania innych swoją miarą i uznawszy galopujące wielbłądy, kamień bijący nożyczki oraz uderzanie piłki z grzbietu słonia za coś zupełnie normalnego, przenieśmy się do świata rowerów. Po wcześniejszej wyliczance ciekawych dyscyplin, niespodzianki zapewne nie będzie stanowić fakt, że istnieje również polo rowerowe. A nawet dwa rodzaje: polo na trawie oraz hardcourt bike polo – ten drugi, nowszy typ staje się dość popularny w Polsce; przybywa zawodników a i coraz łatwiej wybrać się na mecz albo trafić na jakiś pokaz. Tradycyjne polo rowerowe powstało w Irlandii pod koniec XIX wieku i co prawda tylko w charakterze sportu pokazowego, ale otarło się nawet o igrzyska olimpijskie w 1908 roku w Londynie. Popularna dzisiaj miejska wersja tego sportu wywodzi się prawdopodobnie z Seattle, gdzie została rozpowszechniona nie więcej niż 15 lat temu, przy czym pierwsze oficjalne mistrzostwa świata odbyły się dopiero w 2008 roku w Kanadzie. Może ktoś jeszcze pamięta, że w 2013 Kraków gościł rozgrywki mistrzostw Europy w bike polo. Zaciekawionych tym sportem odsyłam do wspólnej zabawy z Bike Polo Club Kraków.
Zostać przy wątku rowerów można by jeszcze bardzo długo, śledząc rozmaite, ciągle rosnące dyscypliny w obrębie tej grupy, by wymienić np. dirt jumping czy trial rowerowy. Przy tym ostatnim chciałabym się na chwilę zatrzymać ze względu na niezwykłe zjawisko sportowo-medialne w postaci Danny’ego MacAskilla. Szkocki zawodnik specjalizuje się w trialu miejskim, a na zdobycie ogólnoświatowej popularności złożyły się w jego przypadku nie tylko talent, odwaga i godziny ciężkich treningów, ale również zrozumienie roli mediów. MacAskill przeniósł kategorię stunt video na zupełnie nowy poziom.
Głośno zrobiło się o nim 5 lat temu, kiedy opublikował w serwisie YouTube ponad 5-minutowy film ze swoimi popisami (oraz upadkami) – April 2009 z muzyką Band of Horses zebrało do dzisiaj ponad 35 milionów wyświetleń. Idąc za ciosem zawodnik pojawił się również w klipie do Winter Hill zespołu Doves.
Od 2010 roku zaczęła się współpraca MacAskilla ze znaczącymi firmami, by wymienić Red Bull Media House, Cut Media czy Leica Camera. Zdjęcia odbywały się w rozmaitych lokalizacjach na całym świecie – od rodzinnej Szkocji, przez Kapsztad, aż po Tajwan. Przez kolejne lata powstało wiele podobnych projektów medialnych, a świat rowerowego trialu zaczął trafiać do szerokich kręgów odbiorców ze względu nie tylko na wyczyny MacAskilla, ale również na atrakcyjną formę, popularną muzykę oraz zaangażowanie w projekty dużych firm, czyli dużych pieniędzy.
Obecnie MacAskill współpracuje ciągle z Red Bull Media House, a także z tym samym reżyserem – Stu Thomsonem. W lecie 2013 swoją premierę miał tworzony przez kilkanaście miesięcy projekt Imaginate. Przepiękny film, w którym Szkot, niczym ożywiona plastikowa figurka, wykonuje tricki wśród powiększonych do jego skali zabawek i przyborów papierniczych, podbił serca nie tylko fanów dyscyplin rowerowych, w ponad 2 tygodnie zaliczając 4 miliony wyświetleń na YouTube’ie. W maju tego roku pojawiło się z kolei wideo pt. Epecuén, zarejestrowane w mieście o tej nazwie w Argentynie. Obok rowerowych wyczynów MacAskilla, film przybliża ciekawą historię regionu kompletnie zatopionego w 1985 roku i do tej pory trwającego w formie zapomnianego przez czas i ludzi cmentarzyska.
Obecnie świat szaleje na punkcie szkockiego sportowca i sukces każdego kolejnego przedsięwzięcia, w które się on angażuje, jest z góry przesądzony. Najnowsze dokonanie, The Ridge, miało swoją premierę w październiku. Było ono nie tylko jak zwykle produkowane przez Cut Media, ale również dokumentowane dla BBC Scotland. Film nakręcony został na magicznej Isle of Skye, rodzinnej wyspie MacAskilla, co dodało jeszcze produkcji osobistego wymiaru. W ciągu pierwszych 5 dni od premiery twórcy mogli się pochwalić ponad 10 milionami wyświetleń na YouTube’ie. Przeciętny widz przypuszczalnie nie ma najmniejszego pojęcia o różnych odmianach trialu rowerowego ani o zasadach punktacji odcinków z przeszkodami pokonywanymi przez zawodników, nie mniej jednak dzięki niezwykłym filmom z udziałem MacAskilla dyscyplina ta, przynajmniej w popularnej wersji, zaistniała w świadomości milionów ludzi.
W okolicach 2005 roku, czyli w czasach, kiedy powstawał YouTube, a oglądanie viralowych filmików i przeglądanie tysięcy postów dotyczących wydarzeń w naszym regionie nie pochłaniało jeszcze większości z nas tylu godzin życia, dużo łatwiej było przeoczyć nawet wydarzenia rozgrywające się tuż pod naszym nosem. By nie szukać przykładu daleko, sama byłam przez lata fanką mototrialu i liczne weekendy upływały mi na przedzieraniu się przez zarośla i błoto celem znalezienia sobie odpowiedniego miejsca do obserwacji przejeżdżanych przez zawodników na motocyklach odcinków. Mimo że 10 lat temu mieliśmy w światowej czołówce Tadeusza Błażusiaka (zanim przeniósł się do klasy enduro, równie łatwo miażdżąc rywali i w tej konkurencji), to dyscyplina ta pozostawała w kompletnej niszy, co zresztą nie zmieniło się do dzisiaj. Mało kto wiedział o tym, że podkrakowskie skałki i lasy gościły zawody z cyklu mistrzostw świata i Europy, podczas których bezpłatnie można było obserwować wyczyny zawodników stanowiących crème de la crème światowego mototrialu. Bez najmniejszego problemu, kultywując nastoletnią pasję, zbierałam autografy i zdjęcia oraz rozmawiałam z zawodnikami, którzy nie mieli raczej problemu z nadmiarem kibiców. Sytuacja wygląda pewnie nieco inaczej np. w Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii, gdzie dyscyplina ta jest dużo bardziej popularna – nawet pojęcie niszy wydaje się relatywizować w zależności od lokalizacji.
Dobrze jest pamiętać, że piłka nożna (chociaż emocjonująca!) to nie jedyna dyscyplina na świecie, a sport może być nie tylko ciekawą rozrywką, ale i pożytecznym narzędziem komunikacji, także w kulturze. „Gratuluję złotego medalu, a Holendrzy są Wam wdzięczni za Bródkę! Dzięki temu, że ktoś nam odebrał chociaż jeden złoty medal, możemy dalej traktować łyżwiarstwo szybkie poważnie!” – śmiał się Paul Spies, dyrektor Amsterdam Museum podczas gościnnego wykładu w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie zaraz po Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Soczi.
KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, studentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
MAGDALENA KOŹLICKA
Absolwentka projektowania graficznego na katowickiej ASP, ilustruje, animuje, robi internety. Miłośniczka sportów deskowych, podróży i dietetycznej coli.