NUMER 21 (1) STYCZEŃ 2017 | "CZY ROZMIAR MA ZNACZENIE?"
„Nie można nauczyć wzrostu” – miał powiedzieć Red Auerbach, legendarny trener, generalny menadżer, a potem prezes Boston Celtics. Chociaż nie da się jednoznacznie stwierdzić, czy to on był ich autorem, trudno o lepsze uzasadnienie ciągłego pokładania nadziei w wysokich zawodnikach przez drużyny NBA. Co jak co, ale facet znał się na wygrywaniu jak nikt w historii ligi: 16 mistrzowskich pierścieni miłośnika cygar i chińszczyzny było przeważającym argumentem w każdej dyskusji.
Co sezon sześćdziesięciu szczęściarzy trafia do ligi w tak zwanym „drafcie” – wszystkie drużyny z NBA w dwóch rundach wybierają najbardziej obiecujących graczy z lig akademickich i światowych. Najgorsze wybierają pierwsze, dzięki czemu mogą najbardziej się wzmocnić – im wyższy numer w drafcie, tym lepiej. Wskutek przeświadczenia o prawdziwości maksymy Auerbacha z pierwszym numerem trafili do NBA tacy gracze jak LaRue Martin (1972; 211 cm), Pervis Ellison (1989; 206 cm), Michael Olowokandi (1998; 213 cm) czy Kwame Brown (2001; 211 cm) – czwórka, która pojawia się praktycznie w każdym rankingu najgorszych „jedynek” w historii draftu. Jednak jeśli już kogoś trzeba brzydko wskazać palcem, powinni to być menadżerowie dokonujący wyboru. Wyposażeni w odpowiednio duży palec moglibyśmy zaś oskarżyć o zaistniałą sytuację całą koszykarską kulturę, która wyniosła centra na piedestał, choć wyższy nie zawsze znaczy lepszy.
Center, jak sama nazwa wskazuje, powinien być centralnym punktem drużyny, jej ostoją nie tylko w defensywie, lecz także w ataku. Dobry środkowy blokuje i zbiera, a wybitny potrafi jeszcze zdobyć po kilkanaście punktów na mecz, dysponując arsenałem wsadów, lay-upów, haków, floaterów czy rzutów z odchylenia. W słynnym przemówieniu w filmie Męska gra (1999, Oliver Stone) grany przez Ala Pacino Tony D'Amato wyjaśnia istotę futbolu amerykańskiego i życia w ogóle: chodzi o cale. Podobnie rzecz się ma z koszykówką – im więcej cali, tym większa szansa na profesjonalną karierę. Nawet podczas podwórkowych meczów kapitanowie wybierający składy szybko sięgają po wysokiego, mimo że często gamoniowatego gracza, a biedny Muggsy Bouges (158 cm, najniższy gracz w historii NBA) musi czekać na swoją kolej.
O ile na podwórku sam wzrost wystarcza, w profesjonalnej koszykówce center musi mieć jeszcze masę. Bo cóż z tego, że Shawn Bradley mierzył 229 centymetrów, jeśli niższy od niego o ponad 20 centymetrów Alonzo Mourning w pojedynkach z nim notował o 5 punktów więcej, zaliczając tyle samo bloków i asyst. Bradley miał zresztą szczególnego pecha – jego wysoki wzrost i równie wysoki wybór w drafcie (drugi w 1993 roku) uczyniły z niego obiekt żartów, a także cel w nieformalnej konkurencji, którą można podsumować słowami: „kto nie zapakuje na Bradleyu, ten trąba”. Wysoki środkowy zdołał jednak utrzymać się w lidze przez dwanaście sezonów, co przy ilości meczów i minut spędzonych na parkiecie można uznać za jego największy sukces. Drugim była rola w filmie Kosmiczny mecz (1997, Joe Pytka). Innych nie odnotowano.
Zdrowie to czynnik, którego szczególnie brakuje środkowym. Mierzący 2 centymetry więcej niż Bradley Rumun Gheorghe Mureşan musiał przedwcześnie zakończyć karierę z powodu kłopotów z przysadką mózgową. Uciskający przysadkę guz przyczynił się do ogromnego wzrostu koszykarza. Poza tym center przyznał, że jednym z najtrudniejszych rywali, z którymi musiał się mierzyć, był Shaquille O'Neal (216 cm). Środkowy Orlando Magic i Los Angeles Lakers sprawiał, że barki Mureşana były obolałe jeszcze 2 dni po meczu. To właśnie masa pozwalała Mourningowi i O'Nealowi dominować pod koszem nad wyższymi zawodnikami. Nie każdy szkielet i nie każdy organizm jest przystosowany do noszenia tylu kilogramów, tak jak nie każdy przystosowany jest do rozgrywania co sezon 82 meczów na najwyższym poziomie.
Przykładem niech będzie kolega O’Neala z czasów uniwersyteckich, Stanley Roberts (213 cm), znany jako „Big Garbage”. To przykład utalentowanego koszykarza, który roztrwonił swój potencjał. Lenistwo, rozrzutność i problemy z używkami to jednak tylko jedna strona medalu. W Orlando Magic problemy ze ścięgnem Achillesa ograniczyły go do 55 meczów. 10 punktów i 6 zbiórek przez 20 minut to średnie, które obecnie pozwoliłyby Robertsowi załapać się do pierwszej piętnastki najlepszych środkowych w lidze, ale wtedy od centrów oczekiwano więcej. Po jednym sezonie – i wyborze O'Neala w drafcie – Magic pozbyli się gracza. W trakcie drugiego sezonu w NBA znów złapał kontuzję i do pełnego zdrowia wrócił dopiero po dwóch latach, w 1995 roku.
Były środkowy Magic i Clippers nie prowadził się najlepiej, ale nawet bycie okazem zdrowia nie chroni przed urazami, czego dobrym przykładem jest Greg Oden (213 cm). W sezonie zasadniczym każda drużyna rozgrywa 82 mecze. Właśnie tyle w barwach Portland Trail Blazers rozegrał Oden. Problem polegał na tym, że potrzebował na to czterech sezonów. Ze względu na kontuzje kolan dobrze zapowiadający się środkowy od paru lat jest poza poważną koszykówką. Blazers nie mają zresztą szczęścia do środkowych wybieranych z wysokimi numerami w drafcie. LaRue Martin nigdy nie zaliczał więcej niż 7 punktów na mecz. Wybranego w 1974 Billa Waltona (211 cm) trudno nazwać chybioną decyzją – zdominował NCAA, trzykrotnie zdobywając tytuł najlepszego gracza uniwersyteckiego na UCLA, a po dwóch pierwszych sezonach (naznaczonych przez kontuzje) doprowadził Blazers do jedynego w historii klubu mistrzostwa NBA (1977). Potem jednak znów dały o sobie znać kłopoty ze zdrowiem – złamana stopa, problemy z kostkami i kręgosłupem. Doszło do tego, że przez 3 lata nie grał profesjonalnie w koszykówkę. Odrodził się dopiero jako rezerwowy Boston Celtics.
10 lat później, w drafcie 1984 roku, drużyna wybierała jako druga. Wybierający przed nimi Houston Rockets sięgnęli po gwiazdę lokalnego uniwersytetu, Hakeema Olajuwona (213 cm). Blazers zaryzykowali, wybierając Sama Bowiego (216 cm), którego przedłożyli ponad Michaela Jordana (198 cm, wybrany z trzecim numerem draftu przez Chicago Bulls). Świetnie zapowiadający się jako gracz szkoły średniej, na uczelni musiał zmagać się z kontuzjami – do tego stopnia, że przez 2 sezony nie grał w drużynie uniwersytetu Kentucky. Jednak w sezonie 1983-84 Bowie wrócił i doprowadził Wildcats do Final Four. Podczas badania klubowy lekarz ostukał piszczele gracza. Ten skłamał, że nie bolały. Po latach, w dokumencie Going Big (2012, Jon Fish, Tom Friend), przyznał się do kłamstwa: „Zrobiłem to, co zrobiłby każdy inny atleta, spróbowałem się sprzedać, żeby trafić do NBA. Każdy chce się sprzedać nie tylko jako potencjalny gracz, ale nawet jako pierwszy wybór w drafcie. Podczas badań moja chora noga bolała jak cholera. Naprawdę”. Bowie trafił do NBA z drugim numerem w drafcie i skończył karierę po dziesięciu przyzwoitych, ale jednak naznaczonych kontuzjami sezonach.
Nie powinno zatem dziwić, że do pewnego czasu dobrzy, zdrowi środkowi byli dla drużyn na wagę złota. Wiele z nich było skłonnych sporo zapłacić za kilkaset centymetrów w środku. Niechlubnym przykładem stosowania taktyki Auerbacha była decyzja Wally’ego Walkera, menadżera Seattle SuperSonics. W sezonie 1995-96 wygrali 64 spotkania i wreszcie, po dwóch latach upokorzeń w pierwszej rundzie, awansowali do finałów. Tam jednak musieli uznać wyższość jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej drużyny w historii ligi – Chicago Bulls. Graczem, którego zdaniem Walkera brakowało Sonics, był Jim McIlvaine (216 cm), rezerwowy Washington Bullets. Po dwóch anonimowych latach w stolicy Stanów Zjednoczonych McIlvaine eksplodował na 6 ostatnich meczów sezonu zasadniczego, urastając do rangi specjalisty od bloków, sprawdzając się przede wszystkim w ostatnim meczu sezonu, w którym Bullets grali przeciwko Chicago Bulls. Walker wycenił wartość tych ostatnich sześciu spotkań na siedmioletniletni kontrakt wart 33 miliony dolarów. Tym sposobem środkowy miał zarabiać więcej niż Karl Malone, Scottie Pippen czy Shawn Kemp, najlepszy obok Gary’ego Paytona gracz Sonics. Połowa drużyny, w tym Payton, podpisała po sezonie nowe kontrakty. Kemp (208 cm) natomiast związany był z klubem umową do sezonu 2002-2003, za który miał zarobić prawie 15 milionów dolarów. Do tego czasu musiał się jednak zadowolić 3-4 milionami za sezon. Ponieważ klub nie mógł renegocjować jego kontraktu, Kemp zdecydował się zniechęcić do siebie pracodawcę. Po roku był już w Cleveland, gdzie podpisał nową umowę. Podczas pierwszego poważnego lockoutu (1999, drugi nastąpił w 2011) – przerwy w rozgrywkach spowodowanej konfliktem między ligą i związkiem zawodników – Kemp przytył, ale nadal był przyzwoitym graczem, został nawet uznany najlepszym silnym skrzydłowym w historii klubu. W trzecim sezonie grający z musu na pozycji centra Kemp był liderem ligi w faulach i w pierwszej trójce pod względem strat. Przez nadwagę zatracił wybuchowość, z której słynął, i został oddany do Portland, gdzie zatracił się w alkoholu i narkotykach. Biedny McIlvaine sam w sobie nie był nic winien – przeciętni środkowi podpisują obecnie dużo wyższe kontrakty. Był jedynie kamyczkiem, który rozpoczął lawinę.
Zresztą lato 1996 wywindowało płace do niespotykanego dotąd poziomu. Alonzo Mourning został pierwszym graczem w historii NBA, który podpisał kontrakt za ponad 100 milionów dolarów. Po tym, jak Charlotte Hornets nie chcieli przedłużyć z nim umowy na jego warunkach, w trakcie sezonu wymusił transfer do Miami Heat. Pat Riley, zwykle budujący zespoły wokół środkowych, obiecał uczynić z niego centralną postać zespołu, a na potwierdzenie tych słów dał mu 7-letni kontrakt wart 105 milionów dolarów. Najwyższy kontrakt tego lata podpisał „zainspirowany” Mourningiem Shaquille O’Neal – ponieważ zwykł dominować nad centrem Miami Heat, uznał, że powinien zarabiać więcej niż rywal. Jego poprzednia drużyna, Orlando Magic, nie chciała zaoferować mu tak wysokiego kontraktu, więc zdecydował się odejść do Los Angeles Lakers, która po pozbyciu się trzech ważnych graczy była w stanie zaoferować mu 121 milionów za 7 lat gry.
Blednie przy tym kontrakt Jona Koncaka (213 cm), znanego jako Jon Contract po tym, jak w 1989 podpisał umowę na 6 lat za 13 milionów dolarów. Miał zatem rocznie zarabiać więcej niż Jordan, Magic Johnson czy Larry Bird. I to po sezonie, w którym zaliczał ledwie 6.2 punktu i 6.1 zbiórki na mecz. Sam Koncak po podpisaniu kontraktu mówił: „Nie mogę uzasadnić, czemu mi tyle zaoferowali, ale co miałem zrobić? Odmówić?”. Mający wówczas 26 lat koszykarz stał się symbolem zmian finansowych w NBA, podobnie jak potem McIlvaine. Stan Kasten, ówczesny generalny menadżer Atlanta Hawks, wierzył, że za kilkadziesiąt lat w lidze będą rządzić wysocy, a jakaś drużyna wystawi pierwszą piątkę ze średnią wzrostu 213 centymetrów.
Czas pokazał, jak bardzo się mylił. Obecnie drużyny wystawiają trzech obrońców w podstawowym składzie, czasem kompletnie rezygnując ze środkowych. W ciągu ostatnich pięciu sezonów tylko jedna drużyna zdobyła mistrzostwo przy sporym udziale centra – San Antonio Spurs w sezonie 2013-14. Inne drużyny wystawiały na tej pozycji nominalnych skrzydłowych, takich jak wysoki (211 cm), ale raczej stroniący od twardej, fizycznej gry Chris Bosh czy mierzący ledwie 201 centymetrów Draymond Green. Doszło do tego, że podczas wyborów uczestników meczu gwiazd centrzy przestali stanowić oddzielną kategorię – obecnie kibice wybierają dwóch graczy obwodowych i trzech podkoszowych, a nie dwóch obrońców, dwóch skrzydłowych i centra, jak bywało wcześniej. Sukces niskiej koszykówki (small ball) pokazuje, że w tym sporcie wzrost nie zawsze ma znaczenie. Choć warunki fizyczne predysponują graczy do bycia lepszymi w niektórych aspektach tej dyscypliny, to talent i ciężka praca zawsze będą znaczyć więcej.
ŁUKASZ MUNIOWSKI
Autor scenariuszy do komiksów: „Uowca”, „Leniuch”, „Kolęda” i kilkunastu shortów. Doktorant w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
MARIUSZ HOŁOD
Student Wydziału Architektury na Politechnice Wrocławskiej. W wolnych chwilach zajmuje się tworzeniem komiksów i ilustracji.