NUMER 22 (2) MARZEC 2017 | "OLD BUT GOLD"
Balkon. Der Balkon. Intuicja. Die Intuition. Odwaga. Der Mut. I historia – die Geschichte.
Kiedy ma się kilka lat, zadaje się dużo pytań i oczekuje jasnych odpowiedzi. Najlepiej krótkich i pasujących do wyobrażeń o świecie, które się wtedy ma. Potem sprawy się komplikują, traci się zaufanie do swoich sądów, widzi się większy horyzont i człowiek zaczyna rozumieć, że za tym horyzontem pewnie jest kolejny, a za nim być może następny. Mijają lata i przychodzi czas, w którym intuicja i wyobraźnia odzyskują utracone w młodości znaczenie. A że kolejne horyzonty okazują się dość przewidywalne, coraz częściej ma się ochotę przystanąć, by spojrzeć wstecz.
Pamiętam, jak intrygowały mnie obrazy świętych w domu babci, poniemieckiej kamienicy przy ulicy Świerczewskiego. A gdzie jest ten raj? – przerwałem barwną opowieść babci o metafizycznej strukturze świata. Odpowiedziała, że w niebie. Wyszedłem na balkon. To było moje ulubione miejsce w jej domu. Było bardzo wysoko. Podwórko na dnie otchłani. Widziane z góry korony drzew. Przepaść, od której przyjemnie kręciło się w głowie. Ale gdzie w niebie? Rozglądałem się po błękitnej, bezchmurnej przestrzeni, niedającej się ani dotknąć, ani zrozumieć, choć przecież byłem tak wysoko. Miękki, rozproszony błękit był jednak o niebo mniej groźny niż stroma czeluść pod 5-letnimi nóżkami, które wysuwałem przez balustradę. Tam w dole, na placku betonowej wylewki, parkowały czasem Warszawy lub Syreny, przypominające z tej wysokości spotykane na wakacjach nad morzem żuki. Balkon nie wychodził z pokoju, ale z obszernej kuchni z podłogą z lastriko, zdaje się pomalowaną w jakieś wzory, więc gdy patrzyłem na lśniące w słońcu stalowe pancerze, dolatywały do mnie zapachy potraw, które przygotowywała dla mnie babcia. Pałaszowałem je ciężkimi sztućcami przy stole obitym ceratą na talerzach ozdobionych brzmiącymi tajemniczo i groźnie sentencjami: „Beim Frühstück, thee und essen sollst du Käse nicht vergessen”. Kilkanaście lat później pisałem o tej ceracie jakieś chujowe wiersze. Ale na razie jestem na balkonie i dręczy mnie pytanie: „Gdzie w niebie?”
Z okna pokoju wujka, najmłodszego z trójki rodzeństwa, do balkonu było blisko, może metr. Fascynowała mnie opowieść o kocie, który wiele razy przeskakiwał stamtąd na balkon, aż kiedyś runął w dół i przeżył ten upadek. Ten brodaty wujek miał stylowy, ciągle zepsuty skuter, słuchał big-bitu z trzeszczących płyt i często mył włosy w emaliowanej miednicy. Z tych mokrych, namydlonych włosów lepił rogi i gonił mnie przez całe mieszkanie. Najpierw długi korytarz, z którego można było wejść zarówno do kuchni, jak i pachnącej suszonymi owocami spiżarni, potem dwa połączone w amfiladzie pokoje i znowu przez korytarz. Pamiętam skrzypienie podłogi w czasie tej galopady. Śmiałem się i darłem wniebogłosy. Byłem równie rozbawiony, co autentycznie przerażony. Każdy by się darł, gdyby gonił go diabeł. No właśnie, „diabeł”, ale gdzie jest raj? Olśnienie. No przecież w środku Słońca! Babciu, raj jest w środku Słońca! To jedyne miejsce, gdzie Bóg mógłby go ukryć! Tak myślisz? – uśmiechnęła się babcia. Ale ci dorośli są głupi. Tyle lat żyją i nie potrafili się domyślić.
Babcia, która była przybyszem ze Wschodu, jak prawie wszyscy w tym karkonoskim kurorcie w drugiej połowie lat 40., śpiewała mi różne wiejsko-podmiejskie piosenki. Najbardziej podobała mi się ta o Julku i Mańce, spacerujących w czasie deszczu po parku. „Co oni tam robili, że się nawet nie zmoczyli?” Kolejne głupie pytanie dorosłych. No przecież schowali się pod ławką! Tak też powiedziałem pani w przedszkolu, która, gdy usłyszała z moich ust tę wesołą pieśń, zaprowadziła mnie do dyrektorki. Jakiś czas później tę samą panią znokautowała moja mama. Pani dała mi klapsa albo pociągnęła za ucho, a ja nieopatrznie wspomniałem o tym mamie. Potem pani była przez jakiś czas nieobecna. Pewnie leczyła śliwkę. Wtedy zrozumiałem: światu trzeba stawiać opór, inaczej wchłonie nas, strawi, zabierze to, co ważne. Na przykład wolność śpiewania ulubionych piosenek.
W domu babci było super. W mieszkaniu obok strychu mieszkała „pani Kowalska”, u której mama załatwiła mi korepetycje z niemieckiego w połowie podstawówki. „Pani Kowalska” była pochodzącą z Breslau Niemką, żoną niemieckiego oficera, który zginął na wschodnim froncie. Po wojnie nie wróciła do Niemiec, przyjęła polskie nazwisko i posłała córkę do polskiej szkoły. Nie nauczyła mnie niemieckiego, ale fajnie było po lekcji pójść na dół do babci, siedzieć z nią przy piecu i słuchać, jak śpiewała, że „z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga”. Na popielniku strzelały iskry spadające z płonącego na ruszcie ognia. Pomalowane na bordowo deski podłogi obok pieca obite były blachą. Byłem senny, rozgrzany, schodził ze mnie stres po tych wszystkich „der-die-das”. Ta magiczna koincydencja czasu, sytuacji i bohatera gorąco zapewniała: „Świat został stworzony dla ciebie, to jedyny sens jego istnienia!” No oczywiście, że w to wierzyłem.
Wciąż zawracałem dorosłym głowę, żeby zaprowadzili mnie na strych. To było miejsce niezwykłe, działające na zmysły i wyobraźnię. Poczerniałe, drewniane belki, epickie pajęczyny, zastygły czas, przedmioty i zapachy po ludziach z obcego kraju, którzy kiedyś tam mieszkali. Pamiętam album z Afryką. Niemieckie dziecko wklejało tam obrazki z przedstawieniami afrykańskich zwierząt, murzyńskich wojowników, szamanów, zagubionych w buszu wiosek. Obrazki, powklejane w oznaczone ramkami miejsca na tle monochromatycznych, afrykańskich pejzaży, były barwne, wyglądały na ręcznie kolorowane (na pewno nie były). Strony rozdzielały cienkie jak mgła bibułkowe przekładki. Te albumy były pewnie rozdawane przez jakąś przedwojenną fabrykę słodyczy, a obrazki dzieci znajdowały pod sreberkami czekoladek. Jedyna podobna sytuacja, do której mogłem to wtedy porównać, to „historyjki” z disnejowskimi postaciami znajdywane w gumach Donald. Miałem ich tylko kilka i bardzo zazdrościłem starszemu koledze z podwórka, dumnemu posiadaczowi ich słodko pachnącego, grubego pliku spiętego recepturką.
„Afrykański” album na strychu to nie wszystko. Takiej niemieckiej egzotyki w domu babci było więcej. Pamiętam efektowne poroże wiszące na ścianie, bawoła, a może barana. W każdym razie nie była to czaszka europejskiego zwierzęcia. Wiele lat później dowiedziałem się, skąd się tam wzięła. Kiedy w ’45, późnym latem, rodzina babci przyjechała na „ziemie odzyskane” z okolic Zamościa, wujek, najstarszy z rodzeństwa mamy, wtedy 6-letni, włóczył się z kolegami po częściowo opuszczonym przez Niemców Hirshbergu (akcja przesiedleńcza trwała jeszcze co najmniej dwa lata; miasto oficjalnie zyskało polską nazwę dopiero rok później). Niedaleko ich pierwszego miejsca zamieszkania, czyli w okolicach rynku – a raczej „Placu Ratuszowego”, bo choć tablica Rathausplatz została szybko zdjęta, jej dosłowne tłumaczenie zostało w języku do dzisiaj – trafili, a właściwie wpadli przez źle założoną kratę nad oknem do wsypywania węgla do piwnicy, która okazała się magazynem różnych skarbów. Wujek przeszło 70 lat później wspominał, że były tam dwa rodzaje przedmiotów: ogromna ilość czarnych, szczerzących pożółkłe zęby klawiatur kas sklepowych oraz poroża i wypchane truchła zwierząt z całego świata, głównie z Afryki. Te lepiej lub gorzej zamaskowane skrytki, które ludzie odnajdywali jeszcze wiele lat po wojnie, sprawiały, że straszenie przez nową władzę niemieckim rewanżyzmem odnosiło w moich stronach pożądany efekt („oni” naprawdę zamierzali wrócić!). Wujek te bawole rogi przytargał do domu. Jego rodzice, moi dziadkowie, nie byli z tego powodu zachwyceni, ale doszli do wniosku, że odniesienie znaleziska wiązałoby się z jakimś ryzykiem, więc zostały (w przeciwieństwie do wujka, który później prysnął do Stanów).
Ten „amerykański” wujek to w ogóle było niezłe ziółko. Nie miał jeszcze dwudziestu lat, gdy nakręcony prozą Hłaski, postanowił zarabiać jako kierowca ciężarowego ZiŁa (podczas wojny na podwoziach poprzedniczki tej piekielnej, radzieckiej maszyny instalowano Katiusze). Jeździł w dalekie trasy, głównie do Gdańska i Warszawy, jako „drugi kierowca”. W praktyce to on prowadził większość czasu, bo pierwszy kierowca był wstawiony już po pierwszym postoju. Wujek był szczęśliwy, wielka ebonitowa kierownica, wysokie siedzenie, wijąca się droga i przyzwoity zarobek na przewożonym na lewo towarze. Stać go było na adapter i głośne imprezy w mieszkaniu rodziców podczas ich letnich wyjazdów w rodzinne strony, przeważnie w celu pomocy rodzinie przy żniwach. Imprezy były głośne nie tylko dzięki połączonej sile kilku radzieckich radioodbiorników, ale także bizantyjskiemu rozmachowi tych harców. O dzikich wybrykach, ogłuszającym jazzie i nagich dziewczętach palących papierosy w wysokich oknach na ostatnim piętrze kamienicy przy Świerczewskiego napisała raz nawet lokalna gazeta. Wujek przed przyjazdem rodziców wykupił cały jej nakład, żeby ich nie martwić.
Dziadkowie nie przyjechali na Dolny Śląsk razem. Zaraz po kapitulacji Niemiec, czyli późną wiosną lub w początkach lata ’45, dziadek, który nie cierpiał pracy na roli (jego ojciec, mój pradziadek, był kowalem, więc jego syn doskonale wiedział, że na świecie bywają ciekawsze zajęcia niż grzebanie w ziemi), wyruszył na wybrzeże w poszukiwaniu lepszego losu. W Gdańsku mu nie wyszło, dlatego pojechał na południe, do Wrocławia, do którego w końcu nie dotarł. Ktoś mu poradził, żeby zamiast pchać się do tego wielkiego, zniszczonego miasta, poszukać czegoś bardziej kameralnego na zachód od Odry. Po przyjeździe na miejsce dziadek zatrzymał się w Hotelu Europa (historia tego istniejącego do dzisiaj przybytku robi wrażenie, bo już w XIII wieku istniała tam karczma, udzielająca gościny tym, którzy nie zdążyli przekroczyć bram miasta przed ich zamknięciem) i przez jakiś czas prowadził intensywne poszukiwania domu i pracy. Babcia była nie w ciemię bita i doskonale wiedziała, co to za „poszukiwania”. Pewnego dnia napisała mu krótko, że właśnie się pakuje i za 2-3 dni przyjeżdża z dziećmi, więc lepiej, żeby mieszkanie już na nich czekało.
Czekało. Po przyjeździe mama nie miała jeszcze trzech lat, a że jej rodzice byli diablo zajęci organizowaniem sobie nowego życia w obcym miejscu, i ona spędzała dni na wędrówkach po jej nowym, wielkim podwórku otoczonym arkadami. Mówię o niespełna 3-letniej dziewczynce, która przyjechała z zamojskiej wsi, gdzie były pola, krowy i kryte strzechą chałupy, do europejskiego, nowoczesnego miasta, onieśmielającego nawet dorosłych osadników. Z dnia na dzień przychodźcy znaleźli się w świecie obcym, jeszcze niedawno należącym do innej kultury. Przybyli do miejsca, które w odróżnieniu od najbliższej metropolii, Wrocławia, czyli miasta-twierdzy Breslau, szczęśliwie ominął front, więc mogło pysznić się we wrześniowym słońcu niebotycznymi kościołami, imponującym budynkiem teatralnym, eleganckimi kamienicami, błyszczącym po deszczu równym brukiem, bajkowymi przedmieściami ze zbudowanymi w stylu pałacowym, zagubionymi wśród starych drzew i romantycznych ogrodów willami. „Pionierzy”, jak ich nazwała peerelowska propaganda, zostali wrzuceni w te efektowne scenografie, gdzie czekał na nich nieźle zorientowany i ideologicznie ukierunkowany „aparat” – urzędnicy, milicja, wojsko, ubecja (a pewnie i służby Wielkiego Brata). Treść, która miała się pojawić, już w przedakcji zaopatrzono w jasno określony wektor.
Dziadek umarł, gdy miałem kilka lat, więc pamiętam niewiele. Spacery w „alejkach”, czyli na jednym z głównych deptaków miasta, gdzie stał, jak go wtedy nazywano, „pomnik minety”, czyli dziewczynka wręczająca „radzieckiemu wyzwolicielowi” kwiaty, z głową na wysokości jego penisa. Mama opowiadała, że do dobrego tonu w latach 60. (a może jeszcze 50.?) należało rzucanie w pomnik z okien przejeżdżającego pod nim tramwaju wydmuszkami jajek napełnionymi czerwoną farbą. Lokalna opozycja próbowała przewrócić pomnik. Pewnej nocy opasano go linami, które przymocowano do tramwaju. Ale pomnik „nowych porządków” okazał się silniejszy, tramwaj się wykoleił, a władza na wszelki wypadek zlikwidowała tramwaje w całym mieście. Kiedyś na spacerze z dziadkiem pod drzewem w „alejkach” plastikową łopatką wykopałem z czarnej ziemi skarb: zielonego słonika na tombakowym łańcuszku. Dziadek był bardzo eleganckim mężczyzną, zawsze w płaszczu i kapeluszu. Nie okazał emocji z powodu tego fantastycznego znaleziska, choć mi mało nie wyskoczyło serce z piersi. Dzisiaj myślę, że pewnie czekał na wieczór, gdy pójdzie na wódkę do Teatralnej. Kilkanaście lat później też lubiłem tam przesiadywać. Może dlatego, że w Teatralnej, jej wystroju i prostym menu z królującymi w nim wódką i nóżkami w galarecie, czas zatrzymał się w latach akcji powieści Stachury, w których się wtedy zaczytywałem.
Gdy rodzina mamy przeprowadziła się na Świerczewskiego, wujek wieczorami wychodził do teatru. Należałoby raczej powiedzieć „na teatr”. Po prostu wstawał od stołu, szedł na strych, wychodził na dach, potem szczytami wysokich kamienic przemierzał kilkaset metrów na dach teatru, wkradał się na jego poddasze i przez jakąś szparę w suficie oglądał przedstawienia. 20 parę lat później też tam spędzałem wieczory. Kolega znał kogoś z aktorów, więc gdy jesienne chłody dały się już nam we znaki, kupowaliśmy kolejne wino i szliśmy się ogrzać na przedstawienie. Zwykle były to spektakle Lupy, które potrafiły trwać 5-6 godzin. Byliśmy pod wrażeniem, choć wtedy nie wiedzieliśmy, że oglądamy arcydzieła i jesteśmy świadkami historii. Maciej Korbowa i Bellatrix, Pragmatyści, Nadobnisie i koczkodany. Chyba miało to jakiś wpływ na moje przyszłe wybory. Musiałem tylko trochę przetrzeźwieć i pokonać nękające mnie demony.
Pamiętam opowieść mamy o jej pierwszej przygodzie w nowym miejscu (wrzesień lub październik ‘45), która nawet nie jest anegdotą, a tylko poruszonym zdjęciem, emocją tak silną, że została w jej pamięci na zawsze. Zajęta zabawą nie zauważyła szybko nadchodzącego zmierzchu, a ponieważ były jakieś problemy z prądem, latarnie nie działały albo ich elementy zostały rozkradzione, brama domu, w którym mieszkała, tonęła w ciemności. Wyobraźnia dziecka wpisywała w tę ciemność różne straszne stwory. Mama skryła się w kącie za kamiennym cokołem wieńczącym obramowanie schodów prowadzących do jednych z wrót ratusza. Widziała przechodzących ludzi w ciężkich butach i wojskowych szynelach. Po jej lewej stronie, pod arkadami, znajdował się jeden jedyny jasny punkt na rozległym prostokącie rynku – rzęsiście oświetlony sklep z mięsem. Za jego szklaną witryną pojawiały się obrazy równie straszne, co w jej wyobraźni, a przy tym okrutnie wyraźne. Mężczyźni w brudnych, białych fartuchach przenosili na plecach zwierzęce tusze, a potem dzielili je tasakiem na zakrwawionym pniu. Mama już wiedziała, co to wojna, więc myślała, że to ciała jakichś biednych ludzi. Puenty brak. Można się tylko domyślić, że po jakimś czasie zmarzła tak, że pokonała strach i w końcu udało jej się czmychnąć do domu. Może to, może szereg innych tego typu doświadczeń, o których nie wiem, dały jej siłę i pewność, żeby w latach 70. nie obcyndalać się z jakąś durną przedszkolanką, gdy jej dziecku działa się krzywda.
Plac Ratuszowy, który podwórkiem mamy i wujka był krótko, bo rodzina wkrótce przeniosła się do mieszkania z owym zawieszonym pod niebem balkonem, za sprawą przypadku stał się także moim podwórkiem. Ojciec, świeżo upieczony inżynier z Wrocławia, dostał tam w połowie lat 60. mieszkanie służbowe (30 lat później, za sprawą innego przypadku, już jako szef Zakładu Inwestycji Miejskich, kierował rewitalizacją śródmiejskich, zabytkowych elewacji, w tym także tej kamienicy). Mieszkałem tam krótko, ale zdążyłem zostać nierozumiejącym świadkiem dekonstrukcji niemieckiego sznytu tego miejsca. Kiedy miałem 4 lata i dostałem od ojca pierwszy rower, władze miasta, by nadążyć za gierkowskim pojmowaniem „nowoczesności”, postanowiły wymienić „na Placu” kamienny bruk na niepraktyczne, ale za to szpetne granitowe płyty. Na ich śliskich powierzchniach podczas mroźnych i długich zim, będących normą w latach 70., ludzie na potęgę łamali sobie nogi, więc przez wiele miesięcy każdego roku (aż do późnych lat 90.) leżał tam zbrylony śnieg skąpo przysypany piaskiem, tworząc tym bardziej niebezpieczne, śliskie wyboje. Nawierzchnię wymieniano sektorami, odgradzanymi płytami z niebieskiego plastiku. W ten sposób pod ratuszem powstał prawdziwy labirynt, w dodatku o zmieniającej się z biegiem czasu geometrii, idealny tor przeszkód dla mojego błękitnego „Harleya” (wysoka kierownica, długie siodełko). Upojony świeżo nabytą umiejętnością, mogłem brać dzikie wiraże i płoszyć przechodniów, na całe godziny zapominając o mojej wtedy największej trosce, że gdy lato dobiegnie końca, pójdę do przedszkola.
Z biegiem lat uroda miasta podupadała. Nieremontowane kamienice obracały się w ruiny. Parki, a właściwie efektownie zaplanowane ogrody miejskie z modrzewiowymi alejami, które już w latach 40. były „pomnikami przyrody”, i z altanami, w których przed ‘45 grały orkiestry, umilając sjestę spacerowiczom, dziczały. To zdziczenie dla mnie i moich kumpli miało jednak zalety, choć doceniliśmy je dopiero w wieku nastoletnim, gdy zapuszczone parki stały się wymarzonymi plenerami na randki z dziewczyną, wino z kumplem i emocjonujące wagary.
Dla odważnych były jeszcze istniejące do dzisiaj „lochy” pod Wzgórzem Kościuszki, czyli rozległym parkiem, którego częścią był miejski cmentarz. Jakieś podziemia w tym miejscu istniały już w XVIII wieku. W zimnych piwnicach przechowywano żywność i beczki z winem. Gdy w ‘44, w miarę cofania się frontu, powstało zagrożenie alianckimi nalotami, znacznie je rozbudowano (rękami rosyjskich jeńców) z myślą o zapewnieniu schronów dla mieszkańców miasta. Pod wzgórzem powstały 4 wysokie na 8 metrów hale z łukowymi sklepieniami, połączone niekończącymi się korytarzami i sztolniami, zaopatrzone w wodę, sieć telefoniczną, toalety oraz system wentylacyjny i zasilania awaryjnego. Bez problemu mogły pomieścić 6 tysięcy ludzi, ale inwestycja okazała się zbędna, miasta nie dosięgnęły alianckie bombardowania. Pod koniec podstawówki był to jeden z ulubionych celów mojej ówczesnej paczki. I nie odstraszały nas historie o dzieciakach, które zabłądziły w tunelach i zjadły je szczury. Najfajniej było się tam wybrać z histeryzującymi dziewczynami – cały czas trzeba było je przytulać, by ochronić przed „złem”. Po pomalowanych farbą z fosforem ścianach (kolejne zabezpieczenie przed utratą zasilania) pisaliśmy latarkami brzydkie wyrazy. Po zgaszeniu latarki napis długo płonął na ścianie zielonym, fosforyzującym światłem, a oszołomione dziewczyny w naszych bardzo męskich objęciach na przemian śmiały się i piszczały ze strachu.
W listopadzie ‘84 babcia zmarła. Wieczorem mama szyła sukienkę do trumny, w którą rano miała ją ubrać. Miałem 16 lat. Klęczeliśmy na dywanie z pobliskich Kowar w modne, geometryczne wzory. Próbowałem pomóc. Mama cięła materiał i fastrygowała kawałki. Pamiętam jej poważne skupienie. W następnym tygodniu napisałem dla babci piosenkę. Chodziłem do szkoły muzycznej, grałem na gitarze, od dwóch lat miałem kapelę punkową. To zresztą chyba był właśnie ten moment, kiedy punk mnie znudził. Zauważyłem, nie bez zdziwienia, że częściej słuchałem Grechuty niż Joy Division.
Pewnie kiedyś wszyscy spotkamy się w raju w środku Słońca. Będzie tam babcia, dziadek, kupę fajnych ludzi, może nawet Niemcy, którzy też na pewno mają mnóstwo własnych bemerkenswerte Errinerrungen, przecież nie mniej ważnych niż nasze, o utraconych miastach, kościołach, parkach, mieszkaniach (i wszystkim, co w nich ukryli, licząc na odmianę losu). Będzie nam ciepło i dobrze, będziemy machać nogami z niebotycznych balkonów i głaskać głupie koty, które chciały przeskoczyć niebo, gadać o dawnych czasach i rozlewać piwo na kwiaciastych ceratach. Ale póki co dzień jak co dzień, pamięć blaknie jak stare fotografie i w chwilach zwątpienia przychodzi myśl, że to, co wydarzyło się naprawdę, po latach ma niewiele większą wartość niż fikcja. Jeżeli coś zostaje, to dzięki intuicji i odwadze, chyba jedynych sił mogących przezwyciężyć czas, ocalić w nas dziecko i poprowadzić ku Słońcu.
Historia. Die Geschichte. Intuicja – die Intuition. Odwaga – der Mut. Und die Sonne: Słońce.
WOJCIECH PANASIUK
Teatrolog, absolwent UJ. Autor opowiadań, dramatów, artykułów o teatrze i reklamie oraz tekstów punkowych piosenek. Publikował m.in. w Didaskaliach, Fragile, Inter i Fabulariach. W wolnych chwilach strzela z łuku i wyobraża sobie bóg wie co.
KAMILLA CZERNEK
Art Director, magister sztuki. Tak samo jak design i renesansowe malarstwo kocha abstrakcyjną duszę kotów. Bywa, że w jej pracach dają o sobie znać jej rosyjskie korzenie. Rzadko, bo autorka sama nakłada na nie sankcje.