MARCIN PLUSKOTA | KAROLINA KOŚCIELNIAK
I.
Czekałem do pocztowego okienka. Przede mną chrząkający sąsiedzi i sąsiadki. Rozcierałem ręce, na dworze zimno, połowa grudnia, szron na trawnikach, niebo ciemne, ponure. – Dzień dobry – mówię w stronę sąsiadów i sąsiadek. – Dzień dobry – odpowiadają. Pani za szybką klika zapamiętale.
– Zawsze staram się zachodzić wcześniej – zagaja sąsiad od jamnika, poczekamy chwilę, to zagaja, dzieli się przemyśleniami. – Nie mogę zrozumieć ludzi, którzy na ostatnią chwilę zobowiązania regulują. To, że mają płacić „do dnia”, nie znaczy, że mają płacić „w tym dniu”. Należy być rozsądnym. W terminie, a nawet przed terminem zobowiązania regulować. Przyznałem sąsiadowi od jamnika rację.
– Maciejewski ostatnio za telefon nie zapłacił – powiedziała kobieta, która stała przed sąsiadem od jamnika, nie wiedziałem, jak się zwała, chociaż często ją w markecie, na poczcie albo na przystanku widziałem. Była sąsiadką z widzenia. – „Nie pali się” mówił. I spóźnił się. Operator numer odłączył. Potem problemy były. Dziś bez telefonu to jak bez ręki. Po co nerwy psuć? Wystarczało zapłacić w terminie. Zgodnie z zasadami. – Prawda – powiedział sąsiad od jamnika. – Prawda – powiedziałem.– Zapraszam, proszę! – zawołała pani zza szyby. Sąsiadka z widzenia poszła załatwiać sprawę. – Do widzenia – powiedziała. Jakąś chwilę później swoją sprawę też załatwiłem, list odebrałem, wyszedłem.
Przed pocztą stała sąsiadka z widzenia, zobaczyła mnie, ręką przywołała. – Pan patrzy na to! – powiedziała. Popatrzyłem, gdzie pokazała. Na osiedlowym trawniku pasły się dwa niewielkie koniki.
II.
W bramie na schodku siedziała młodzież. – Przepraszam – powiedziałem; byłem kulturalny, ale też odrobinę nieuprzejmy. Wracałem z pracy umęczony, zmordowany, głodny, a oni mi tu tak przeszkadzają. – Przepraszam – mówię raz jeszcze. Oni się nie ruszają, nawet na mnie nie patrzą. Coś tam między sobą załatwiają. – Przepraszam – po raz trzeci mówię. Nareszcie pomiędzy siedzącymi pojawiła się mała szparka, akurat na stopę. Pełen złości, nienawiści do siedzących, zrobiłem krok. – Dziękuję – powiedziałem i otworzyłem drzwi.
III.
Stałem w kolejce. Pani ekspedientka przekładała towary, wydawała jednorazówki, pobierała należności. – Zawsze mówił, że chce być jak tata. A teraz, że „zobaczymy”, jeszcze pomyśli nad swoją przyszłością… – żalił się za mną potężny, barczysty mężczyzna, zerkam, spore zakupy w wózku, dużo delikatnego i drogiego papieru toaletowego.
– Tydzień temu jeszcze wiedział, co i jak. Są piątki z matematyki, z chemii, miała być bioinżynieria, mocny, techniczny fach, dobra praca, dobry kredyt. Wczoraj powiedział, że na studia nie chce. Że inaczej sobie życie urządzi. Lepiej. Jak lepiej?! Przecież nauka to potęgi klucz! – teraz płakała jakaś kobieta. Gestykulowała pęczkiem pietruszki. W koszyku trzymała resztę składników na rosół.
– Próbowałem z nim rozmawiać. Mówię mu: synu, to jest trudny okres, też miałem taki okres, ale synu, trzeba dorosnąć – powiedział tęgi, wąsaty mężczyzna, wspierał się ciężko na wózku sklepowym. W wózku ser feta, oliwki, czerwona cebula, będzie sałatka grecka na kolację, dieta.
Kolejka kiwała ze współczuciem głowami, ja też kiwałem. – Nie udawajmy, że nie wiemy, skąd to się bierze! Trzeba problem rozwiązać! – powiedziała sąsiadka z widzenia.– A co my możemy? – zapytał ponuro tęgi i wąsaty. – Nazwiska, miejsca zameldowania brak. Ten człowiek nie istnieje. Nie mamy na kogo skargi złożyć… – kontynuowała kobieta od rosołu.– Konie mu zabrać! – zawołała wojowniczo sąsiadka z widzenia. – Zabierzesz konie, a człowiek zostanie. Jeszcze gotów się mścić! – studził zapał potężny od papieru. – Trzeba się więc z tym człowiekiem rozmówić osobiście! – nie rezygnowała sąsiadka z widzenia. – Kto pójdzie?! – zapytała.
– Mamy ważne spotkania, codziennie. Wymęczeni wracamy z pracy. Jesteśmy poważni i stateczni, a on mieszka w tym dyskusyjnym miejscu – wykręcali się przez chwilę kolejkowicze. Następnie oddali się refleksji i zadumie. Ostatecznie spojrzeli na mnie.
IV.
Wyskoczyłem z supermarketu. – Pan poczeka – wołali za mną. Szedłem szybkim krokiem. Siatka szeleściła. – Pan poczeka – wołali. – Pan jesteś młody! Pan tam wejdziesz bez kontrowersji! – Nie – zawołałem. – Niech pan solidarność okaże! – Dziękuję – zawołałem. – Prosimy! – Dziękuję, dziękuję!
Przede mną na trawniku stały te dwa koniki. Właściwie nie stały, prosto na mnie biegły, gnały. Byłem strachem sparaliżowany, z miejsca się ruszyć nie mogłem.
Nagle gwizd usłyszałem, patrzę, jakiś facet. Koniki zwolniły, z galopu w kłus, z kłusu w stęp przeszły. Zatrzymały się bardzo blisko, prychały, chrapały. Ten facet, co gwizdał, podszedł, klepie to jednego, to drugiego po łbie. Nawet się nie obrócił, nawet słowem się nie odezwał. Poszedł ulicą, znów gwizdnął, koniki ruszyły za nim. Podkowy stukały po asfalcie. Facet szedł boso.
V.
Sąsiadka z widzenia powiedziała, że tamten mieszkał na poddaszu klubu „Zygota”. Kiedyś wzięła L4 i śledziła go z ukrycia. Stałem na chodniku z rezerwą i niesmakiem, przede mną ciemne drzwi. Nie miałem ochoty wchodzić, zmęczony po ciężkim dniu, wolałem pójść do domu. Parówki zjeść. Piwa się napić. Popatrzyć na youtube’a.
W środku ciemno, to tu, to tam ktoś siedział, alkohole popijano, rozmawiano. Podszedłem do baru, położyłem dłoń na blacie, lepił się, zabrałem dłoń. – Przepraszam – powiedziałem. – No? – powiedziała barmanka, kobieta śliczna, młoda, otwarta i pewna siebie, w tatuażach i kolczykach. – Ja szukam tego człowieka od koni. – Tam trzeba – powiedziała, palcem pokazała. – Dziękuję. – Nie ma sprawy, proszę pana.
VI.
Nie było przedpokoju, komódki, buty leżały pokotem. – Dzień dobry! – krzyknąłem stojąc w drzwiach. Cisza. – Czy mam ściągnąć buty? – krzyknąłem. Cisza. Zrobiłem kilka kroków, buty lepiły się do podłogi. Nie było kuchni, nie było łazienki. Minąłem śmierdzącą stertę ubrań. Nie było szaf, wieszaków. – Dzień dobry – powiedziałem raz jeszcze. Dalej cisza.
Leżał na łóżku… leżał na posłaniu, w niezłożonej, rozrzuconej, szarawej pościeli. Coś jadł, gmerał palcami w plastikowym pojemniku, mlaskał, ciamkał. – Dzień dobry – powiedziałem. Nie odpowiedział, tylko jadł, był mocno zarośnięty, brodę miał całą brudną, pełną resztek. Leżał w kurtce. Frustracja i złość rosły. Powinien się przecież przywitać, zaproponować siedzisko, herbatę, ciasto. On leżał-siedział na tym łóżku-posłaniu i jadł. Czarne od brudu podeszwy stóp wycelowane były prosto we mnie.
Oblizał palce, styropianowy pojemnik rzucił w kąt, podniósł się trochę, spojrzał na mnie. – Dzień dobry – powiedziałem ponownie. Tamten nic. – Ja muszę podziękować za pana interwencję. Mogło mi się coś stać. Dziękuję – mówiłem. Tamten dalej nic. – Ja tu przychodzę w imieniu… – Pan mów tylko za siebie – powiedział.
Coś tam dojrzał pod paznokciem, paluch do gęby wepchnął. Zadrżałem w obliczu takiego braku kultury. – No?! – powiedział, z jakiegoś powodu zniecierpliwiony; dalej majstrował przy paznokciu. – Pan podobno młodzież demoralizuje, rodzice się przejmują i… – Te dzieciaki same tu przychodzą – stwierdził i pokazał palcem. W rogu pokoju, także na barłożku, siedziało kilku młodych. – Ja im nic nie mówię. – Rodzice się przejmują. Mówili, że pan coś dzieciom mówił i… – Ja?! Mówię?! – prychnął. – Ja nic nie mówię. Ja tylko odpowiadam, jak mnie kto zapyta.
Popatrzyłem na tamtych w rogu. Siedzieli, patrzyli na ekrany smartphone’ów, coś tam pili, palili, zdarzało im się zaśmiać. – Podobno pan im mówi, że mają nie studiować – powiedziałem. Tamten milczał. – Podobno pan mówi, że można być, kim się chce – powiedziałem. Tamten milczał. Chrząknąłem. – Czy mogę być, kimkolwiek chcę? – zapytałem. – To od pana zależy. – Pan sobie żartuje? – Nie.
VII.
Przekręciłem klucz, wszedłem do bramy. Na schodku siedziała sędziwa sąsiadka. Siedziała zgarbiona, obok reklamówki, zakupy rozsypane, pomarańcze pokulały się aż pod skrzynki na listy. – Spokojnie, spokojnie – sapnęła. – Odsapnąć tylko muszę.
Powiedziałem, że poczekam. Na wszelki wypadek, razem pójdziemy. – Tyle lat już mam. Od początku porządna byłam, z porządnego gospodarstwa i rodziców – powiedziała sąsiadka.
– Porządnego chłopa miałam, który porządną pracę w porządnym mieście dostoł. Było porządne, porządnie urządzone mieszkanie. Żyliśmy porządnie. Potem chłop, mój porządny chłop, zachorował, oczywiście porządnie i umarło mu się. Ja zostałam. Samemu to łatwo już tak nie było. I człowiek pomyślał sobie, że jak porządne życie miał i porządnie podchodził do obowiązków, to go porządnie potraktują, kiedy nagle sił zabraknie – powiedziała. – Lek mi z refundacji cofnęli – powiedziała, głowę pochyliła, w dłonie starcze schowała. – Pan sobie pójdzie, ja zaraz wstanę. Chciałem chociaż zakupy pozbierać, zabrać. – Pan zostawi. Bo jeszcze się przyzwyczaję do pomocy i po mnie – powiedziała, a ja poszedłem.
VIII.
– Pan tu płaci czynsz? – Ja tu mieszkam. – Panu nie jest zimno w stopy? – To zależy. – Co pan jada? – Jedzenie. – A jak tak bez toalety? – Sprawy załatwiam w ustronnym miejscu. – Czy bycie porządnym popłaca? – Czasami popłaca. – Czy bez pracy nie ma kołaczy? – Bywa różnie. – Czy nauka to potęgi klucz? – Jest to jedna z możliwości. – Dojdę swego? – Może. – Pan jest mądry. – To pana zdanie. Pan rób sobie, co uważasz, ja nikogo do niczego nie przymuszam. Ja po swojemu żyję i pan też tak masz żyć. – Dlaczego pan trzymasz konie? – Ja ich nie trzymam. Chcą tu być, to tu są. – A co z…
IX.
Otworzyłem puszkę coli jeszcze zanim za nią zapłaciłem. Wiedziałem, że to niekulturalnie, ale chciało mi się pić. Kolejka długa, ekspedientka daleko. – Dzień dobry – usłyszałem za sobą, zerknąłem, to sąsiadka z widzenia. Nie odpowiedziałem. – Dzień dobry – powtórzyła, ja dalej milczący, trochę się zmieszała. – Pan nie odpowiada mi na smsy – powiedziała bez wyrzutu, licząc, że się rozsądnie wytłumaczę. Kiedyś może bym tak zrobił. – E – powiedziałem. – Pan się porozumiał z tym człowiekiem? – nie rezygnowała.– Rozmawialiśmy – powiedziałem. – Nie będzie się zachowywał tak, jak się zachowuje? – dopytywała. – Ciężko powiedzieć.
X.
Zimno. Bardzo zimno. Szedłem chodnikiem. Szalik, czapka na głowie. Ciepły płaszcz i kozaki. W oknach bloków ciemno. Późna pora. Powinienem być już w domu. Jutro powinienem wcześnie wstać, iść do pracy. Zatrzymałem się i schyliłem. Rozwiązałem sznurówki.
XI.
– To było nierozsądne z pana strony. Siedziałem na krześle zmięty, zmęczony. Kaszlałem, siąpałem nosem. – Jest grypa – powiedział lekarz, sięgnął po bloczek, wypisywał receptę.– Będzie antybiotyk, mocny. Trzeba podziałać porządnie. Pan kupi coś osłonowego do tego. I ma pan LB. Leżenie bezwzględne, leżenie bykiem, hehe – zaśmiał się. Siedziałem zgięty, siąpający.
XII.
Popatrzyła na mnie uważnie, podejrzliwie. – Dzień dobry – powtórzyłem. – Dzień dobry – powiedziała sąsiadka z widzenia. – Proszę. Zapraszam – powiedziała. Przedpokój był ładny, gustowny. Rozsznurowane kozaki postawiłem pod ścianą, obok innych butów. Reszta już przyszła. Płaszcze i okrycia wierzchnie wisiały na wieszakach. Sąsiadka z widzenia podała mi kapcie i poprowadziła do stołowego.
Na fotelach, kanapie i pufach siedzieli sąsiedzi i sąsiadki. Każdy wyposażony w kawę, ciasto na talerzyku. Centralne miejsce zajmowała ława. Na ławie odświętny obrus. Na obrusie talerz z wędlinami, obok niewielkie kromeczki i masło zawczasu rozmrożone.
– Pan przyszedł się podzielić ważną informacją, tak? – zapytała sąsiadka z widzenia. Kiwnąłem głową, kaszlnąłem, dzióbnąłem sałatki. – On jest z Oławy – powiedziałem. Towarzystwo bardzo się ucieszyło. – Trzeba tam dzwonić! W urzędach, instytucjach się popytać! Znajdziemy go. Imię, nazwisko, nawet jego PESEL będzie nasz! – powiedziała sąsiadka z widzenia. Wszyscy kiwnęli głową. Ja też.
XIII.
Zobaczyłem go za późno, już zrobiłem krok, nie mogłem nie zrobić następnego, więc szedłem przez ulicę, w jego kierunku. Było zimno, bardzo zimno, a on stał boso na chodniku. Koniki skubały oszronioną trawę. Para buchała im z nozdrzy. W dłoni ściskałem siatkę. W siatce nie tylko parówki, niosłem też syrop, pastylki na gardło, kolejną paczkę antybiotyków. Już nie dało się udawać, nie dało się uciec. – Dzień dobry – powiedziałem w czapce, w płaszczu, w szaliku, w ciepłych kozakach. Tamten milczał. Na bosaka.
XIV.
Sąsiedzi i sąsiadki znów wypełniali fotele i kanapę, podjadali z małych talerzyków, popijali kawę, herbatę. – Okazało się, że żona kuzyna obecnego tu pana Michała jest zaznajomiona z kimś z Biura Ewidencji w Oławie! – oznajmiła triumfalnie sąsiadka z widzenia. Pan Michał, w pulowerze, w dżinsach, w fotelu delikatnie skinął głową. – Udało nam się bardzo dużo ustalić. A nawet… Dramatycznie zadzwonił dzwonek do drzwi. – O wilku mowa! – zawołała sąsiadka i dała susa do przedpokoju.
– Szanowni państwo, oto jego żona – powiedziała sąsiadka z widzenia. Do salonu weszła tęższa, dostatnie odziana kobieta. Panowie wstali, zabrali się za całowanie dłoni, pierścionków, przedstawianie się, ja też stanąłem na wysokości zadania.
Sąsiadka z widzenia podsunęła tęższej krzesło. Ta usiadła, chrząknęła, chwyciła papierową serwetkę. – Karol zniknął kilka miesięcy temu. To było bardzo straszne. Zdruzgotało mnie to kompletnie – powiedziała spokojnie, miętosiła serwetkę w dłoniach– Ja… przepraszam. Rozklejam się. On przecież miał… ma wszystko. Własna firma. Piękny dom. Wspaniały samochód. Zdrowe dzieci. I mnie miał… ma – powiedziała spokojnie, przyłożyła serwetkę do kącika prawego oka. Zrobiła to ostrożnie, bo makijaż. – Porządne życie miał… ma. Nic nie powiedział. Nic. Jak kamień w wodę przepadł. Tak bardzo się cieszę – powiedziała spokojnie, przyłożyła na chwilę serwetkę do nosa, ostrożnie, szminka. – Po prostu brak mi słów. Bardzo państwu dziękuję, że wykazaliście się inicjatywą. Państwo jesteście porządnymi ludźmi. Teraz wszystko będzie już dobrze.
XVII.
Poznałem go tylko po kurtce. Nie było brody, długich włosów. Miał małą głowę i twarz, czerwoną od zimna, pełną zadrapań po goleniu.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Dzień dobry – odpowiedział. – Co u pana? – zapytałem.– Wszystko w najlepszym porządku! – odpowiedział. – A u pana? – zapytał. – U mnie też wszystko dobrze – odpowiedziałem. Pod lokal zajechał samochód. – Przepraszam pana bardzo, ale muszę iść – powiedział.
XVIII.
– Już, już – wołał rozochocony pan Michał – Przecież jutro praca! Hihi, no może jeszcze ociupinkę! – Służę uprzejmie – powiedziała wesoło sąsiadka z widzenia i przechyliła butelkę. Siedzieliśmy w salonie, na ławie sałatka, wędliny, warzywa w occie.
Syte, leciutko podpite towarzystwo dowcipkowało. Pan Michał, prawdziwa dusza towarzystwa, raz jeszcze streszczał historię łącznika oławskiego.
W salonowych drzwiach pojawił się młody, ponury chłopak. Nie spojrzał na nikogo, nie powiedział „dzień dobry”. – Kurtkę zostawia się na wieszaku – zwróciła mu uwagę sąsiadka z widzenia. Chłopak nie zareagował, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
XIX.
Było zimno, wietrzno, śnieżnie. Koniak rozgrzewał. Szedłem szybko, chciałem już spać. Jutro miałem dużo do zrobienia. Usłyszałem stukanie. Zza bloku wybiegły dwa koniki. Galopowały ulicą pomiędzy zaparkowanymi samochodami.
Sięgnąłem po telefon komórkowy, wykręciłem numer. Streściłem sytuację dyspozytorce.– Nie żartuję – powiedziałem stanowczo. – Proszę uruchomić odpowiednie służby i zająć się sprawą. Kto to widział, żeby trzymać koniki w mieście? Kto to widział, żeby błąkały się po porządnym osiedlu?
MARCIN PLUSKOTA
ur. 1987 w Wałbrzychu. Kształcony we Wrocławiu. Mieszka w Krakowie, gdzie pracuje w firmie marketingowej. Publikował w „Tyglu Kultury” i na stronie fundacja-karpowicz.org. Laureat konkursu na opowiadanie podczas Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu (2012). Felietonista „Kontrastu”.
KAROLINA KOŚCIELNIAK
Studentka zarządzania firmą na UJ, maluje odkąd pamięta.