NUMER 26 (1) STYCZEŃ 2018 | "KULTURA (NIE)ZALEŻNA"
Mógłbym oczywiście napisać o tym, że nie ma czegoś takiego jak literatura niezależna. Że zarówno proza, jak i poezja zaplątane są w nieskończone sieci instytucjonalnych uwikłań, że wszystko jest polityczne. Uznaję to jednak za oczywistości, o których co prawda mówić warto i trzeba, ale mówią o nich inni. Mnie natomiast interesuje coś innego.
Pewnego dnia otrzymałem w darze od autorki tom poezji. Była to starsza pani, trochę zdziwaczała, której – szczerze mówiąc – zupełnie nie traktowałem poważnie. Do wierszy zajrzałem tylko po to, żeby odkryć, że są koszmarne, potworne – czysta, niczym niezmącona grafomania, w dodatku kiepsko wydana. W związku z tym swoim przykrym zwyczajem zacząłem się trochę z autorki podśmiechiwać w towarzystwie, czasem posuwając się do cytowania co gorszych kawałków arcydzieła ekspresywnego bełkotu. Do czasu, gdy dowiedziałem się, że rzeczona pani była chora na raka, a tomik opowiada o jej procesie leczenia.
Sztuka (nie)zależna to nie tylko taka zależna od kogoś, czegoś, ale również ta, na której komuś, czemuś zależy (albo nie), względnie której na czymś, kimś zależy. A nie ma chyba takiego twórcy, któremu nie zależy na swoim dziele, nawet jeśli jest to dzieło ułomne albo pożal-się-Boże, który to stosunek jest oczywiście odwrotny z pozycji czytelnika. W związku z tym zdarza się sytuacja jak powyżej, jedna z najprostszych: afekt nobilituje wiersz. Zapoznany klucz interpretacyjny nie sprawił, że wiersze starszej pani zrobiły się lepsze, faktem jest jednak, że empatia i zwykłe współczucie, które nie mają zazwyczaj (być może niesłusznie) zastosowania w procesie rozpoznawczo-krytycznym, sprawiły, że zacząłem inaczej do rzeczonej książeczki podchodzić, a w każdym razie więcej już się z niej nie naśmiewałem.
Na styku autorstwa i czytelnictwa zawsze pojawi się podobny problem: zazwyczaj autorowi będzie zależeć na swoim dziele bardziej. Sytuacja taka prowadzi do kłopotliwego konfliktu interesów. To autor wkłada w wiersze kawałek siebie, wystawia żywą treść swojego myślenia na widok publiczny i rzadko jest przygotowany na to, co odbiorcy mają na ten temat do powiedzenia; a mają często mniej, niż można by się spodziewać, ponieważ ludzi problemy innych generalnie nie obchodzą, tak samo jak nie obchodzą ich cudze wiersze.
Ta trudna do udowodnienia, ale jednak, jak mi się wydaje, trafna obserwacja, implikuje istnienie czegoś, co nazwać można „czytelnikiem, któremu nie zależy”, dla uproszczenia: czytelnikiem niezależącym (niezależnym). Takiego czytelnika nie interesuje treść emocjonalna wierszy, przeżycie autora czy liryczna szczerość: obchodzi go to tylko, co z siebie samego znajdzie w utworach, ewentualnie, w najlepszym wypadku, ich jakość formalna. Oczywiście, na tym de facto zasadzają się podstawowe idee krytyki literackiej, czyli ocena i interpretacja, jednak rażąca niesprawiedliwość tego układu jest nieco krępująca dla człowieka obdarzonego pewną dozą wrażliwości. Jakim prawem uważamy gościa, który zełgał sobie tom wierszy z wygodnego fotela, za lepszego poetę niż pani, która zdecydowała się w formie wiersza spisać swoją dramatyczną historię?
Oczywiście, proste: jest lepszym poetą, bo pisze lepsze wiersze, tak samo jak autor bestsellerowych książek fantasy, które wciągają jak odkurzacz, jest lepszym pisarzem niż twórca pseudofilozoficznego traktatu z błędami interpunkcyjnymi, może i wkładający weń więcej serca. Niemniej istnieje w tym problemie jakieś ziarno nieuczciwości, które często spędza mi sen z powiek, jakaś podłość, która każe się zastanowić nad istotnymi funkcjami literatury. Gdzie przebiega granica między talentem a szczerością?
Można też w drugą stronę, dlaczego nie? Mam przyjaciela, który pisze rewelacyjną poezję. Nie wiem, czy spotkałem poetę lepiej rokującego i szczerzej mówiącego w moim imieniu niż on. Uwielbiam jego utwory, części zdążyłem się nauczyć na pamięć, niejednokrotnie namawiałem go na publikację. Problem w tym, że on te same wiersze, które ja uważam za natchnione słowa prawdy i manifestacje piękna, ma za głupie zabawki, pisane wówczas, gdy nie zajmuje się akurat czymś lepszym. Za coś niewartego zawracania sobie w ogóle głowy, a co dopiero publikacji! Zdarzało się, że kiedy nalatałem się za nim z namowami, żeby gdzieś coś wysłał, bardziej cieszyłem się z sukcesu.
A więc sytuacja odwrotna: czytelnikowi bardziej zależy na wierszach niż autorowi.
Pora w tym miejscu wyprowadzić kolejny model teoretyczny, czyli „czytelnika, któremu zależy”, czytelnika zależącego. Taki czytelnik – dla odmiany – odnajdzie w wierszu wszystko, czego tam nie ma, dokona każdej możliwej nadinterpretacji i przeprowadzi dowolne wolty i ekwilibrystyki myślowe, żeby udowodnić, że wiersz jest warty uwagi i godny, nawet jeśli stanowi przykład śmiecia. Z kolei inna moja znajoma, krytyczka, gotowa jest chyba w każdym poemacie, jaki w życiu czytała, znaleźć coś ciekawego i wartościowego, do czego ja na przykład zupełnie nie jestem zdolny, ponieważ sądzę, że niektóre z przeczytanych przeze mnie w życiu wierszy nie są warte nawet naciśnięcia Shift+Delete.
Na podstawie tych dwóch ekstremów można się zastanowić, jaki właściwie powinien być stosunek czytelnika do tekstu? Za mało dokładnie – nie, zbyt dokładnie też nie, ani zbyt emocjonalnie, ani zbyt racjonalnie, to w końcu jak? Modelowym stosunkiem byłby taki, w którym zaangażowanie czytelnika w lekturę jest analogiczne do zaangażowania autora. Wypracowano w podobnym celu zresztą szereg zabiegów, od takich, które zamykają się w określonych konwencjach (widząc w tytule „fraszka”, nie nastawiamy się na lekturę rapsodycznego zaśpiewu o marności egzystencji), po najzupełniej formalne. To jednak najwyraźniej nie wystarcza; jeśli autorka tomu wspomnianego w pierwszych akapitach chciałaby coś takiego zrobić, musiałaby wypisać wielkimi wołami na okładce „UMIERAŁAM NA RAKA” (co zresztą zrobiła we wznowieniu książki). Należałoby iść zatem krok dalej: na przykład dodawać do wiersza rubryczki, w których autor opisywałby stopień swojego zaangażowania w utwór, np.: „Uczucia – 7, intelekt – 6, przekonania – 10”, a czytelnik dostosowywałby się do tych wytycznych i odbierał wiersz na tym samym poziomie psychoemocjonalnym.
Gdyby dalej w to brnąć, trzeba ustalić specjalną komisję mającą na podstawie badań życiorysowych przyznawać poetom przedziały, w których mogą wyznaczać swoje zaangażowanie: i tak facet, który stracił wszystko w pożarze, po czym stoczył się i zaczął ćpać, a potem wyszedł na prostą i przeżył wielką miłość, z którą objechał cały świat łącznie z Tuvalu, mógłby określać swoje utwory w skali 1‒14, natomiast jakiś młodociany frajer, któremu pies umarł, dostałby do dyspozycji najwyżej piątkę.
Tak spreparowany utwór byłby doskonale odbieralny: czytelnik zasiadając do lektury wiersza ocenionego na „8” w skali emocji wiedziałby, że kurde, skoro tak się facet nawzruszał, to ja też muszę się powzruszać, a jeśli odnalazłby „jedenastkę” w skali intelektu, wiedziałby, że będzie to wiersz erudycyjny, nad którym trzeba się będzie pogłowić. Rzecz jasna, skoro nie wszyscy autorzy mają takie same predyspozycje i skale, również nie wszyscy czytelnicy je mają, a więc konieczne okaże się powołanie kolejnej komisji, oceniającej kompetencje czytelnicze i decydującej, kto zdolny do odczytań wierszy Stanisława Barańczaka (EM 12, INT 10, PRZ 16), a kto Martyny Buliżańskiej (EM 5, INT 6, PRZ 3).
Ewentualnie, zamiast brnąc ad absurdum w tę konstrukcję rodem z Lema można po prostu rozważyć to zagadnienie: na ile uczciwi jesteśmy, odmawiając wartości utworom złym, ale szczerym? Jak często zapominamy, że po drugiej stronie strony też siedzi człowiek, tak samo jak my odczuwający, który usiłuje przekazać, być może czasem nieudolnie, coś istotnego i że zazwyczaj w książce chodzi o niego, a nie o czytelnika? A przede wszystkim warto zrobić rachunek sumienia za każdym razem, kiedy niedbale lub nieuważnie przeczyta się wiersz, w który ktoś włożył serce.
MARCIN ŚWIĄTKOWSKI
Mieszka w Krakowie i zajmuje się krytyką literacką. Prowadzi bloga o-poezji.pl oraz jest współzałożycielem Kwartalnika Literackiego KONTENT.
KRUCHE USTA
Kolaże Martyny Friedli, opolskiej teatrolożki i animatorki kultury.