NUMER 20 (5) LISTOPAD 2016 | "100% NATURAL"
„Królowa polskiego kryminału” – taki tytuł zasłużenie przylgnął już do Katarzyny Bondy, autorki serii o profilerce zmagającej się z kolejnymi śledztwami i własnymi demonami. Na tydzień przed premierą trzeciej części historii o Saszy Załuskiej i jej czterech żywiołach Barbara Rusinek rozmawiała z pisarką, dzięki której Polacy nie chcą czytać już tylko o skandynawskich zbrodniach.
Im bliżej premiery Lampionów, tym więcej dzieje się na Pani oficjalnym profilu na Facebooku. Sama go Pani prowadzi?
Oczywiście! Wszystko robię sama.
Dobrze, że wydawnictwo trochę pomaga i nie musi Pani zajmować się organizowaniem wywiadów czy koncepcją marketingową.
Jasne, nie sprzedaję swoich książek samodzielnie, ale na listy i komentarze czytelników odpowiadam osobiście. To taka wisienka na torcie. Pisząc, siedzę w swojej norze przez rok czy dwa, więc jak już idę do ludzi i mogę na żywo zobaczyć mojego czytelnika, słuchać tych wszystkich miłych, a czasem też niemiłych rzeczy, to jest to dla mnie informacja zwrotna, której bardzo potrzebuję, żeby się rozwijać.
Te mniej przychylne komentarze to konstruktywna krytyka czy coś bliżej hejtu?
Skala jest szeroka. Niektórzy mnie nie lubią tylko dlatego, że jestem popularna. Denerwuje ich, że wyskakuję z każdej gazety. Podczas pracy nad książką: dokumentacji i samego pisania, nie spotykam się ani z czytelnikami, ani z mediami. Potem jednak przychodzi moment taki jak teraz. Lampiony trafiają do księgarni więc gwarantuję, że będę wyskakiwać z każdego telewizora i każdej gazety. Uważam, że to potrzebne. Niektórzy czują się rozdrażnieni, bo ileż można słuchać, że jest jakaś Bonda i napisała kolejną książkę. Będą narzekać, no ale cóż, „zazdrość cieniem sławy jest”.
Jeśli chodzi o merytoryczną krytykę, to jest ona jak najbardziej pożądana. Przed każdą książką robię gruntowny research, kiedy już jest napisana, analizuje ją i sprawdza cały sztab ludzi. Samych korektorek jest pięć. Dział promocji też musi zapoznać się z książką, aby przygotować właściwą kampanię. Poza pracownikami Muzy moją książkę sprawdzają konsultanci, którzy tłumaczą mi wiele rzeczy na etapie przygotowań. Mimo to czasem czytelnik wyłapie coś, na co nikt z tej całej grupy ludzi nie zwrócił uwagi. To często są drobne, a nawet zabawne rzeczy. Sasza jest suchą alkoholiczką, przez co w „Żywiołach” pojawiają się elementy składające się na funkcjonowanie człowieka, który wyszedł z nałogu. Dostałam kiedyś wiadomość od czytelnika, który nawet podejrzewał, że sama jestem suchą alkoholiczką, bo tak prawdziwie opisałam odczucia i zachowania bohaterki. Zdemaskował mnie drobiazg, o którym ten pan mi napisał. Małpki orzechówki mają pojemność 0,2 a nie 0,25. Szczegół w morzu danych, które zbieram do książek, ale dla czytelnika był istotny, bo wpłynął na postrzeganie mnie samej. Korekta przed dodrukiem i dzięki uwagom czytelników moje książki są jeszcze lepsze!
Spodziewałam się, że szczególnie po Okularniku krytyka mogła być ostrzejsza. W drugim tomie odsłoniła Pani okrutne oblicze historii Hajnówki, eksponując wątek żołnierzy wyklętych i to, co niesie ze sobą nacjonalizm.
Zaskoczę Panią! Piszą do mnie ludzie mocno prawicowi, również narodowcy, tacy, dla których żołnierze wyklęci są autentycznymi bohaterami, a nie tylko awatarami na podkoszulkach. Maile od nich bywają przemiłe, ponieważ często zaczynają się od słów: „Odradzano mi czytanie Pani książki i właśnie dlatego ją przeczytałem”. Co więcej, ci czytelnicy doceniają, że przedstawiłam „Burego” jako prawdziwego człowieka. Odmitologizowałam pomnik ze spiżu, a oni tego właśnie potrzebowali. To jest siła literatury. Powieść może z wielu różnych stron przedstawić jedno konkretne zdarzenie i dać w ten sposób szansę na wyrobienie sobie własnej opinii.
Historia to jedno, ale pisała Pani również o współczesnych nacjonalistach. W tej kwestii też nie było głosów oburzenia?
Jestem teraz w trasie promocyjnej Lampionów i ani Białystok, ani Hajnówka nie zaprosiły mnie na spotkanie autorskie, mimo iż pochodzę z tamtych okolic. Dla mnie to jest czytelny komunikat.
Lampiony to już historia całkowicie współczesna.
Tak, nie chciałam łatki pisarki, która znajduje jakąś plamę na kartach historii Polski i przekuwa ją w kryminał. Dlatego świadomie postanowiłam, że Lampiony będą zupełnie inne. To awanturnicza opowieść, której czytelnicy na pewno nie powinni brać w całości na serio. Starałam się, aby było w niej trochę zabawy. Miejscem akcji jest Łódź, którą podpalam, więc trzeba zdać sobie sprawę, że w tej książce wiele rzeczy jest umownych. Jednocześnie, jako łodzianka pewnie Pani wie, że to miasto w rzeczywistości faktycznie płonie. Częste pożary tamtejszych kamienic przekonały mnie, że w tym miejscu ogień się sprawdzi.
Jak dobrze znała Pani wcześniej Łódź?
Studiowałam tam scenopisarstwo, więc znałam Łódź jako świetne miejsce do działań artystycznych. Czas spędzony w filmówce otworzył mi głowę. To nie są typowe studia, skoro Filip Bajon zamiast w sali wykładowej witał nas o 9 rano w knajpie, odpalał whisky i rozmawiał z nami o dramaturgii, strukturze, postaciach. Poza studiami dawno temu miałam w Łodzi chłopaka. Poznałam klimat wpadania na kolejnych znajomych podczas spaceru po Piotrkowskiej i spontanicznego lądowania w knajpie. Łódź jest chyba największą imprezownią na tle innych polskich miast. Te wszystkie wspomnienia składają się na sympatyczny obraz, nie stereotypowo ponury i szary, tym bardziej że Łódź wbrew powszechnej opinii nie jest szara, tylko ceglastoczerwona. Zresztą to przykład miasta, w które się wpada i wsiąka. Wydawca wręcz wymusił na mnie skrócenie wyjazdu dokumentacyjnego, bo gdyby nie to, prawdopodobnie mogłabym penetrować Łódź jeszcze bardzo długo. Tak szkatułkowych, wsobnych miast nie ma. Czuje się w nim rodzaj charakterystycznego nerwu. Dlatego buntowałam się, słysząc narzekania, że osadzam akcję powieści w tak brzydkim miejscu.
Za Łodzią, która od kilku lat przechodzi naprawdę wielką przemianą, cały czas ciągnie się zła sława. Dzieci w beczkach, pawulon i łowcy skór…
Pozwalam sobie w Lampionach na żarciki na ten temat. Nie mogłabym tego pominąć. Faktem jest, że w Łodzi dochodzi do makabrycznych, spektakularnych medialnie zdarzeń. W książce pokazuję, że nie jest to przypadkowe, ale każde miasto ma takie swoje historie. Łódź ma ten problem, że komunałki znajdują się w samym centrum, przez co ludzie w nich mieszkający są bardzo widoczni. Elita mieszka w blokasach, na obrzeżach miasta. Ten odwrócony schemat rzutuje na ocenę miasta. Ale nigdzie nie widziałam tak uroczych meneli jak tam. Jeden mówił do mnie po francusku, co wykorzystałam w Lampionach.
Łódź w mojej książce jest prawdziwa, nie podkolorowuję jej. Pokazuję jej różnorodność: Bałuty, Piotrkowską, lofty u Scheiblera, wspaniale eksponujące pofabryczny klimat miasta, czy kontrowersyjną Stajnię Jednorożców. Przeprowadzam moich bohaterów i czytelników przez wszystkie te miejsca, ale nie tworzę laurki ani folderku dla turystów. Mieszkańcy, którzy pomagali mi poznać ich miasto, po przeczytaniu książki wysłali mi wiele ciepłych słów. Łodzi brakowało takiego literackiego odbicia chyba od czasów Ziemi obiecanej.
Wspomniała Pani o awanturniczym charakterze Lampionów – to określenie pasuje również do miejsca akcji. Czy wykorzystała Pani w swojej książce jakieś legendy miejskie?
Mogę tylko zapewnić, że Lampiony nie są opowieścią o dzieciach z beczki czy pawulonie. Mimo to zawsze zakotwiczam historię w takich zdarzeniach, które potencjalnie mogłyby się wydarzyć w danym miejscu. Chcę żeby książka miała realistyczny fundament. Przed przystąpieniem do pracy spędzam kilka dni w archiwum, sprawdzam, co w danym mieście zdarzyło się w przeciągu ostatnich 5-10 lat. Czytelnik musi mieć szansę na zmysłowe odczucie przestrzeni powieści, którą mu serwuję. To, że akurat w takim miejscu dochodzi do zbrodni, ma swoje podłoże praktyczne, muszę je poznać. Nie przekładam rzeczywistości jeden do jednego, bo piszę jednak powieść, a nie książkę dokumentalną, ale zabawiłam się kilkoma elementami, które dla łodzian pewnie będą czytelne.
Research, który Pani robi przed stworzeniem książki, jest imponujący. Często opowiada Pani, jak dużo czasu i energii on pochłania. Nie miała Pani nigdy ochoty z niego zrezygnować i dać się ponieść fantazji?
Zawsze ją mam. Nienawidzę tego. Wie Pani, jakie to jest męczące?
Sprawia Pani wrażenie, jakby to była superfrajda.
Jak już znajdę te wszystkie elementy, to jest frajda. Ale zanim do tego dojdzie, trzeba się naszukać, nałazić. Niestety taki już sobie wyrobiłam modus operandi. Już przy pierwszej książce wypracowałam pewne określone mechanizmy i nie mogę się od nich uwolnić. I to do takiego stopnia, że kiedy piszę, muszę palić, muszę pisać nocą i muszę pisać w kółko. Muszę przejść tą wybraną ulicą o każdej porze dnia i nocy, bo inaczej nie mogę o niej napisać. Notuję, nagrywam, robię zdjęcia – nasycam się przestrzenią. Zbieram pewną masę krytyczną, a kiedy siadam do pisania, nie przeglądam nawet notatek, bo to, co najważniejsze, zostaje mi gdzieś w brzuchu. Ciarki na plecach, radość, najistotniejsze elementy i odczucia wracają w odpowiednich momentach. Tak to działa.
Raz chciałam uniknąć dokumentacji. Przed Florystką stwierdziłam, że przecież jestem z Białegostoku, tam się urodziłam, więc wiem, jak to miasto wygląda. Efekt był taki, że w trakcie zapisu, na ostatnim etapie pracy, musiałam przerwać i jednak zacząć dokumentację. Wszystko przewaliłam jeszcze raz, to co zdążyłam napisać, wylądowało w koszu, spóźniłam tę książkę dwa lata. Zamiast sobie ulżyć, pogorszyłam sprawę.
A oderwanie się od realiów zupełnie nie wchodzi w grę?
To wynika z ram gatunku. Powieść kryminalna jest powieścią realistyczną i psychologiczną. Nie można osadzić akcji kryminału w alternatywnym świecie, wtedy to już jest zabawa gatunkiem, zupełnie inny typ narracji. Chociaż i tak bardzo mocno odchodzę od ram gatunkowych, są pewne rzeczy, których muszę się trzymać. Nie mogę bawić się językiem, nie mogę tworzyć jakichś skomplikowanych konstrukcji, chociaż bym chciała. Wtedy mogłabym być nominowana do Nike (śmiech).
Zepchnięcie J.K. Rowling z pierwszego miejsca na liście bestsellerów Empiku to też niezłe wyróżnienie.
To jest bardzo miłe. Wszystko dzięki moim wiernym czytelnikom. Jeżdżę do Zagórowa, Konina, Koszalina, Lwówka Śląskiego i generalnie staram się być wszędzie właśnie dla tych, dzięki którym Lampiony są na szczycie tej listy. A przecież książki jeszcze nie ma w księgarniach, ja jej nawet nie mam, a już jest na tak wysokim miejscu, bo ludzie na nią czekają i rozchwytują w przedsprzedaży.
Skłamałabym, mówiąc, że wcale nie chcę, żeby moje książki były w każdym domu, a popularność mnie żenuje. Uprawiam literaturę popularną, która winna być popularna. Gdybym chciała opowiadać historie dla kilku osób, to posadziłabym ich przy stole, a nie męczyła się w dresie w mojej norze przez 2 lata.
Trudno wyobrazić sobie Panią w dresie.
Ale ja spędzam tak życie. Nie można pisać będąc wypindrzonym. Nurzanie się w fikcji jest czymś bardzo intymnym. Odklejenie się od rzeczywistości jest niezwykle przyjemne, dlatego ludzie piszą książki.
Chciałabym porozmawiać z Panią również o filmie.
Świeża rana.
Dlaczego?
To jest tak, że oddałam całą wolność filmowcom… bo mówimy o adaptacji, tak?
Tak, prace nad adaptacją Pochłaniacza zostały już rozpoczęte. Ciekawi mnie, czy nie kusił Pani udział we współtworzeniu scenariusza. Z wykształcenia jest Pani scenarzystką i ma Pani na koncie scenariusz do dokumentu Punktu wyjścia (2014, Michał Szcześniak).
Napisałam ich o wiele więcej, ale jak na razie tylko ten jeden został zrealizowany. I taki właśnie jest los scenarzysty. Dzięki Bogu nie związałam się z tym zawodem. Jeśli chodzi o adaptację, producenci chcieli, żebym ja to pisała, ale uważam, że to nie jest dobra sytuacja, kiedy autor, który już raz napisał książkę, znów ją przepisuje na potrzeby filmu. Przy adaptacji jest potrzebne świeże spojrzenie. Ktoś z zewnątrz rozbierze książkę na czynniki pierwsze i dokona wyboru, możliwe, że nawet położy nacisk na zupełnie inne elementy. Powstaje zupełnie nowe dzieło, więc dla mnie oczywiste było, że nie mogę w nie wejść.
Skłamałabym, mówiąc, że wcale nie chcę, żeby moje książki były w każdym domu, a popularność mnie żenuje. Uprawiam literaturę popularną, która winna być popularna. Gdybym chciała opowiadać historie dla kilku osób, to posadziłabym ich przy stole, a nie męczyła się w dresie w mojej norze przez 2 lata.
Czytała Pani scenariusz?
Nie, dostanę dopiero ostateczny draft. Nie chcę ingerować w ten proces. Po prostu czekam na premierę. Czytelnicy często zastanawiają się, jak to będzie wyglądać, kto zagra główną rolę. Ja nie mam ciśnienia. Każda adaptacja niesie za sobą ryzyko, że ktoś będzie niezadowolony.
A co jest tą raną, skoro nie czytała Pani jeszcze scenariusza?
Fakt, że na razie produkcja stoi pod znakiem zapytania. Scenariusz już powstał, ale PISF nie dał póki co kasy na realizację. Zresztą prawa do serii o Meyerze sprzedałam już dwa razy. Polskie morderczynie trzy razy. Zbrodnię niedoskonałą sprzedałam na serial, dokument i też na fabułę. Moje książki są atrakcyjne dla filmowców, bo to bestsellery. Z marszu mogą liczyć na zainteresowanie. Były różne pomysły, za każdym razem brałam za to pieniądze i za każdym razem mówiono, że już jest blisko, a efektów nie widać. Za tym, że film czy serial nie powstaje, często stoją różne obiektywne czynniki, zmieniają się okoliczności, brakuje pieniędzy. Z książką jest o wiele łatwiej: piszę, wysyłam do wydawcy i już jest efekt. Póki go nie widać, wolę podchodzić do sprawy pesymistycznie. W ogóle jestem taką optymistyczną pesymistką.
Fani książki na pewno pobiegliby do kin, chociaż zazwyczaj, niezależnie od jakości filmu, bardziej się docenia literacki pierwowzór.
Poza Grą o tron! Wydaje mi się, że moje książki mogłyby być adaptowane na podobnej zasadzie. Są grube, mają wiele wątków i postaci, więc przy filmie cięcia byłyby nieuniknione. A tak, jeden tom – jeden sezon. Tak to powinno wyglądać, ale co ja tam będę wchodzić producentom w paradę. Ale poza objętością pewną trudność stanowi już sama główna bohaterka – profilerka. Jej praca jest trudniejsza do pokazania niż detektywa.
Ale alkoholizm, burzliwa przeszłość czy gwałtowne relacje damsko-męskie są już filmowo efektowne. Zapowiadała Pani, że w Lampionach Sasza będzie głównie uciekać od przeszłości w pracę. Jej historia zdominuje za to czwartą część.
Chociaż zasadniczo cała tetralogia jest o Saszy, kobiecie która weszła na konkretną ścieżkę wojowniczki, z rozmysłem podrzuciłam czytelnikom w pierwszych trzech tomach jedynie pewne skrawki informacji o jej przeszłości. Kiedy planowałam opowieść o Saszy, wiedziałam, że to muszą być 4 tomy i 4 żywioły. Nie mogłabym zamknąć jej historii w jednej książce, bo proces powracania z traumy musi trwać. Ogień jest żywiołem, który daje jej siłę, niezbędną, żeby w czwartej części, Czerwonym pająku, zmierzyć się ze swoim własnym złem.
Nawiązuje Pani do legendarnego mordercy wymyślonego w czasach PRL-u, Lucjana Staniaka.
To jest żart, teraz już mogę to powiedzieć. Co ciekawe, to jedyny polski zabójca wpisany przez FBI na listę najgroźniejszych przestępców, chociaż nigdy nie istniał, został stworzony przez komunistyczną propagandę, typowa urban legend. Kiedy trafiłam na jego historię, było dla mnie arcyciekawe wykorzystanie jej dramaturgicznie. Zapewniam Panią, że nie jest tak, jak Pani się wydaje.
Legenda Czerwonego pająka rozwija się i komplikuje coraz bardziej. Marcin Koszałka zmiksował ten kryptonim z historią Karola Kota.
Koszałka też się nią zabawił, przedstawił inaczej, niż faktycznie mogło być. To zupełnie nowa opowieść, bardzo w stylu reżysera. Scena zabójstwa jest potworna. Trzeba być gotowym, żeby ją zobaczyć i zanurzać się w przedstawionym świecie.
To prawda – odbiorca jest w o wiele bardziej komfortowej sytuacji, jeśli śledzi historię z perspektywy „tego dobrego”. Czytając Pani Czerwonego pająka nadal będziemy po tej lepszej stronie czy komfort zostanie złamany?
Nie mogę tego zdradzić. Seryjni mordercy mnie nie fascynują. Mam zestaw książek dotyczących tych najsłynniejszych, ale to trochę nudne. Modus operandi zwykle jest taki sam. Bardziej fascynuje mnie, kiedy normalny człowiek przechodzi w strefę cienia. Czytelnicy już wiedzą, że Sasza ma swoje za uszami i nie jest kryształową postacią.
Ma Pani już sprecyzowany plan na to, czym zajmie się Pani po rozstaniu z Saszą? Co pojawi się po Czerwonym pająku?
Jestem dość zorganizowanym przestępcą. Mam bardzo precyzyjnie zaplanowany czas aż do 2021 roku. Postawiłam przed sobą konkretne wyzwania, mam określoną wizję siebie i plan, który daje mi poczucie bezpieczeństwa. Są w nim również książki inne niż kryminały. To ryzykowna ścieżka, bo mam konkretną etykietkę, i ja, i moi czytelnicy wiemy, na jakiej półce w księgarni stoją moje książki. Przeskoczenie na inną nie jest łatwe. Przykładem jest choćby J.K. Rowling – zjechana po pierwszej „dorosłej” książce po Potterze, została na nowo doceniona po wydaniu kryminałów pod pseudonimem. Może być trudno, ale pisarz musi stawiać sobie wyzwania, inaczej się nie rozwija, tylko zwija i zjada własny ogon.
KATARZYNA BONDA
Była dziennikarką, bywała scenarzystką. Na szczęście wybrała drogę pisarki i od 2007 roku w polskich (i nie tylko!) księgarniach regularnie serwuje kryminalne bestsellery. Na głównego bohatera swoich książek wybrała niespotykanego dotąd w polskiej prozie profilera, rozpracowującego zbrodniarzy przy pomocy intelektu, intuicji i zdolności widzenia tego, co umyka klasycznym detektywom. W pierwszych częściach [Sprawa Niny Frank, 2007; Tylko martwi nie kłamią, 2010; Florystka, 2012] był nim Hubert Meyer, w najnowszej serii [Pochłaniacz, 2014; Okularnik, 2015; Lampiony, 2016] – Sasza Załuska. Tajną bronią Katarzyny Bondy jest gruntowna dokumentacja i przywiązanie do rzeczywistości. Tym, za co uwielbiają ją czytelnicy – zdolność splatania psychologicznego śledztwa z portretem najmniej spodziewanych zakamarków polskich wsi i miast, w których tle nieśpiesznie odkrywa historię głównych bohaterów: kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach.
BARBARA RUSINEK
Prawie filmoznawczyni, bardziej zainteresowana przesiadywaniem w kinie oraz śledzeniem zbrodni literackich i filmowych niż rozwojem kariery naukowej. Wariuje, jeśli chociaż przez chwilę nie pracuje produkcyjnie-festiwalowo-planowo-teoretycznie-jakkolwiek nad filmem.
ANNA ŁAZOWSKA
Absolwentka kierunku Grafika Warsztatowa na ASP w Łodzi. Na co dzień zajmuje się ilustracją i projektowaniem graficznym, w wolnym czasie tworzy smutne kolaże. Wiecznie poszukuje własnego, charakterystycznego stylu, ale wciąż nie może się zdecydować na jeden. Interesuje ją związek człowieka z naturą i ludzka psychika – jej najciemniejsze zakamarki, niedoskonałości, sprzeczności i walka z samym sobą. Marzy o napisaniu i zilustrowaniu własnej książki.