MARTA STAŃCZYK| JERZY JACHYM
Pod krakowską Bagatelą przypominają mi się ironiczne porównania tego przyteatralnego skrzyżowania do Times Square. Nawet Kraków z jego zacietrzewionymi obrońcami murów na Wawelu poddaje się porównaniom z Nowym Jorkiem: miastem-wzorem, które chociaż stosunkowo młode, zawłaszczyło sobie prawa do symbolicznej reprezentacji metropolii jako takiej. I doczekało się własnej biografii.
Nowy Jork znam przede wszystkim z popkulturowych pocztówek. Z Dziewczynami zwiedziłam szeregowe kamienice na Harlemie, z Przyjaciółmi piłam kawę przy Central Parku, a w przerwach opowieści o tym, Jak poznałem waszą matkę, Ted oprowadził mnie po Empire State Building. Tylko pierwszy z tych seriali powstawał faktycznie w NYC, plany pozostałych zlokalizowane były na Zachodnim Wybrzeżu, co dobitnie pokazuje, że „Miasto, które nie śpi”, funkcjonuje niekoniecznie w swej konkretności, a staje się metaforą wstrzykniętą całemu światu w umysły. Nierealność metropolii jest jednym z głównych założeń Delirycznego Nowego Jorku Rema Koolhaasa, książki, która została przetłumaczona na język polski po ponad 30 latach od wydania. Już pisząc o pomysłach zabudowy Coney Island – półwyspu słynącego do dzisiaj z lunaparków – wprowadził termin „Technologii Fantastyczności”, w której nienaturalność wypierała rzekomą przyziemność i pospolitość. Zapoczątkowało to zainfekowanie urbanistyki „Niedoborem Rzeczywistości”, będącego wypadkową działań megalomańskich architektów i wielkiej finansjery. Nowy Jork, a zwłaszcza jego serce – Manhattan, rozwijał się w sposób schizofreniczny, łącząc, według autora, wizyjność z czystym pragmatyzmem.
Koolhaas opisuje działania kolejnych Frankensteinów, jak sam nazywa nowojorskich urbanistów, mnożących sztuczne rzeczywistości w imię urbanistycznej ideologii: manhattanizmu. Zakładała ona życie w świecie od początku do końca stworzonym przez człowieka – wewnątrz fantazji. Ta wypreparowana „ekstaza architektoniczna” znalazła na terenie dawnego Nowego Amsterdamu – jaką nazwę osadzie nadali holenderscy handlarze futrami – odpowiedni plac budowy. Niemożliwy na wyspie naturalny rozrost miasta powodował powstanie planu nie horyzontalnego, a pionowego, który umożliwiał testowanie najbardziej nawet fantasmagorycznych projektów. Wytworzona „Kultura Zagęszczenia” wiązała się również z megalomanią – z góry patrzono nie tylko na wymazaną z mitycznej niemalże Siatki naturę, ale również na resztę świata. To na Manhattanie stworzono „laboratorium nowoczesności”, fascynujące artystów już w początkowej fazie trwania eksperymentu nowojorskiego. Powstało centrum krwiobiegu kulturowego. Pępek świata.
„Ikony budowlane zastąpiły ikony religijne. Architektura to nowa religia Manhattanu” – dlatego na 34. Ulicy ma miejsce nie tylko bożonarodzeniowy cud. Przede wszystkim powstaje tam Empire State Building, „orgazm Manhattanu nieświadomego”, którego wertykalny przyrost miał doprowadzić do „masowego wniebowstąpienia”. Wyspa w uniesieniu pokrywa się kolejnymi iglicami, przeszywającymi niebo. Ale w tym gwałtownym pięciu się w górę zapominano zwykle o człowieku, architektura przestała być humanistyczna, zaczęła być hedonistyczna. Gmachy funkcjonowały jako pojemniki, dokonano „architektonicznej lobotomii”, odcinając wnętrza obiektów od ich zewnętrza i skazując człowieka na upadek tym cięższy, że z wysoka, co prezentuje dość dosłownie chociażby czołówka Mad Menów. Cytując dla odmiany L.U.Ca, porównanie Ojczyzny do „mięsnego jeża” można odnieść do Nowego Jorku, w którym obfitość czasami staje kością w gardle. Opisany przez Koolhaasa emocjonalny splot można podsumować słowami: „Oj dusisz mi duszę, a ja się w Tobie durzę…”
Manhattan otrzymał liczne walentynki od Woody’ego Allena czy od twórców złączonych przy projekcie o znaczącym tytule: New York, I Love You (2009), stając się mocną konkurencją dla europejskich stolic miłości po rom-comach Nory Ephron czy musicalach, których akcja toczyła się na Broadwayu. Jednak ten wizerunek posiada również swój mniej turystyczny rewers. Popkultura niczym sejsmograf wykryła podskórne drżenia, których historię nakreślił Rem Koolhaas. Poczynając od mitologizowaniu początków miasta, gdzie eksterminację przedstawia się jako „ustępowanie barbarzyństwa wyrafinowaniu”, rozpoczął się cykl nierozerwalnie połączonych aktów tworzenia i niszczenia. „Jedynym źródłem suspensu w tym spektaklu jest eskalacja intensywności przedstawienia”. Choć autor uważa, że hedonizm i generowanie ciągłych rozrywek wykpiwa możliwość apokalipsy, a Manhattan przedstawia „jako zagęszczenie możliwych katastrof, do których nigdy nie dochodzi”, często inne obrazy oglądamy na ekranie kin czy telewizorów.
Mroczną stronę miasta i bardzo konkretne katastrofy ukazują filmy o Chłopcach z ferajny (1990) walczących z innymi Gangami Nowego Jorku (2002) na Ulicach nędzy (1973). Tutaj za źródło antagonizmów można uznać symboliczne piętra – miejsca w hierarchii społecznej. Kiedy opuści się wzrok na ulice, idealizm i zachwyty ustępują realizmowi. Miasto Po godzinach (1985) zastępuje Słodki smak sukcesu (1957) – Wstydem (2011). Nagie miasto (1948) to nie tylko życie Wilków z Wall Street (2013), ale również ludzi, którzy mają czasami Pieskie popołudnie (1975) lub modlą się, jak Taksówkarz (1976), o „deszcz, który zmyje z chodników cały brud i śmieci”. Słowem: jest to miasto, w którym stratyfikacja społeczna przyjęła wizualny odpowiednik, co zdaje się tym bardziej potęgować destrukcyjne ruchy oddolne.
Jednak to nie w takich „subtelnościach” realizuje się nowojorska poetyka niszczenia. Manhattan przez swoją hipergęstość zdaje się prowokować los – kosmitów, potwory, demony (nawet jeśli przybierają kształt Stay Puft Marshmallow Mana, z którym walczyli Pogromcy duchów, 1984) i meteory. Jest to sceneria idealna do tego, by przedstawić zjawiskową „rozpierduchę”, przed którą próbują bronić zastępy przemieszczających się między drapaczami chmur Spider-Manów i Supermanów. I choć Marvelowskim Avengersom (2012) wciąż udaje się defensywa, to Watchmeni (2009) z ekranizacji komiksu Alana Moore’a poruszają się już po przestrzeni postapokaliptycznej. Bo jeśli już niszczyć, to w epicki sposób – na biblijną skalę. Nie da się inaczej, skoro atakuje się serce świata. W 1933 roku małpa na dachu ESB była traktowana jako zagrożenie (King Kong), ale w roku 1968 – czy raczej w 3978 – szczątki Statuy Wolności znajdują się już na Planecie małp. W Ucieczce z Nowego Jorku (1981) „Duże Jabłko” zamienia się w więzienie, w dystopijnej wizji obrazując eskalację przemocy sprzed kadencji Giulianiego, choć na ścianach widnieją wciąż graffiti typu „I love New York”, a w czasie podróży po mieście (obowiązkowo – żółtą taksówką) widać obiekty z listy must-see – Broadway, Central Park czy gmach Biblioteki Publicznej. Ważną rolę fabularną odgrywa tym razem inny wieżowiec – World Trade Center..
To właśnie wyrwa po Twin Towers dopisuje interesującą glosę do książki Koolhaasa o „mieście sci-fi”. Architekt schyłek manhattanizmu wyznaczył na niespokojny koniec lat 30. Tym razem również następuje zwrot w stronę skali mikro – prowincji, przedmieść, domków parterowych, małych społeczności. Filmy jak 25. godzina (2002) pokazują bardzo emocjonalnie, że miejsce po wieżach wciąż zieje pustką – niezależnie od budowy „zastępczego” kompleksu budynków. Dokonano zamachu nie tylko na Amerykanach, ale i na Nowym Jorku, uświadamiając „deliryczność” założeń domków z kart: „Miasto może doczekać się ostatecznej realizacji jedynie jako model”, zbyt kruche w swym nawarstwieniu. „Świat zagęszczonych hiperbol” traci swą fizyczność i przeradza się w miasto-synekdochę z narracją jednocześnie prywatną i uniwersalną. Najlepszy film na swój własny temat.
MARTA STAŃCZYK
Studentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, filmoznawca wannabe. Trochę ogląda, trochę czyta i trochę słucha, ponieważ marzy o zostaniu kulturalnym krakusem.
JERZY JACHYM
Z wykształcenia ekonomista, entuzjasta fotografii, zapalony fotograf mobilny. Do edycji swoich prac, z pasją, używa wyłącznie smartfona i tabletu. Słucha muzyki elektronicznej i pije dużo kawy.