MAGDALENA URBAŃSKA
W zeszłym roku, gdy Olek pisał dla FUSSa o zdobyciu Piku Lenina (7134 m n.p.m.) i samotnym zjeździe na nartach północną ścianą ze szczytu, był studentem rozdartym między chęcią spełniania podróżniczych marzeń a uczelnianymi obowiązkami. Dzisiaj ciężko się z nim umówić na rozmowę – a to biegnie ultramaraton, to ma pokaz na festiwalu podróżniczym, innym razem odpoczywa w rodzinnej Wetlinie. Gdy udaje się nam spotkać, rozmawiamy o tym, co zrobić, by spełniały się marzenia: na ile ważne są motywacja, „twarda psychika” i pieniądze.
Alpinista, narciarz wysokogórski czy wspinacz?
Zdecydowanie narciarz wysokogórski. Jest wiele określeń na tą aktywność górską, ale to określenie najbardziej mi odpowiada, najlepiej charakteryzuje to, co robię, i – co znaczące – jest po polsku.
Z nazwy wynika, że zjazd jest istotniejszy niż wejście na szczyt.
Zawsze zjazd jest ważniejszy! Wejście na szczyt to dopiero osiągnięcie punktu startowego przygody, chociaż często i to nie jest łatwe do zrealizowania.
Narciarstwo wysokogórskie traktujesz jako pracę?
To nie jest mój zawód, nie zarabiam na tym. Na razie utrzymuję się po części z narciarstwa, bo w sezonie zimowym jestem instruktorem. Ale gdybym miał żyć tylko z gór, to bym pewnie nie narzekał (śmiech).
Medialne zainteresowanie tematem alpinizmu pojawiło się po głośnej, tragicznej wyprawie na Broad Peak w 2013 roku. Wiele osób zaczęło analizować środowisko himalaistów. Ukazał się wówczas wywiad z profesorem Jackiem Hołówką, który nazywa alpinistów „gladiatorami” i „niedojrzałymi ryzykantami”, którzy wchodzą na górę po „przebóstwienie” i „próbę kompensacji”.
Na pewno nie jeżdżę w góry, żeby się zabić. Nie jestem samobójcą.
Ale niebezpieczeństwo jest i masz tego świadomość. Jest ono podniecające?
Niebezpieczeństwo – nie, przygoda. Ryzyko jest w przygodę wpisane. Nie jeżdżę w góry dla ryzyka czy ekstremalnych, skrajnych przeżyć. Udało mi się wejść na Cho Oyu i z niej zjechać, czyli dokonać rzeczy, która udaje się niewielu osobom. Było to oczywiście niebezpieczne: dużo zmiennych może decydować o tym, że wyprawa może skończyć się bardzo źle. Udało się jednak bezpiecznie wejść, nie odmroziłem się, wróciłem w jednym kawałku – a wracając z gór miałem wypadek autobusowy niedaleko Katmandu! I to był najniebezpieczniejszy element całej wyprawy. Zawsze mówię, że dojazd do gór jest najbardziej ryzykownym etapem. W różnych górach już byłem i na drodze zawsze przytrafiały mi się najgorsze sytuacje. Nie mam takiej idei, że chcę zginąć w górach, a tym bardziej w wypadku samochodowym (śmiech).
Po powrocie nie masz jednak poczucia, że jesteś wszechmocny?
Chyba nie. Były kryzysy większe, mniejsze, brak motywacji, zastanawiałem się: „co ja tutaj robię?!”. Przed wyjazdem nie byłem pewien, czy da się tam w ogóle jeździć na nartach, więc po powrocie psychicznie lepiej się z tym czuję. Wiem, że mogę takie rzeczy robić. Ale że jestem nieśmiertelny i mogę wszystko? Nie, staram się podchodzić z pokorą do gór, zapoznawać się z nimi na spokojnie.
Wszedłeś na wysokość 8201 m n.p.m. bez tlenu. Świadomość człowieka w tym stanie funkcjonuje inaczej?
Faktycznie, organizm człowieka na takiej wysokości dziwnie funkcjonuje – i pod względem psychicznym, i fizycznym. Były momenty, że np. nalewałem sobie herbatę z termosu i byłem przekonany, że muszę się nią z kimś podzielić, że nie jestem tam sam. Ale szybko się opanowywałem. Dziwne uczucie. Byłem dłuższą chwilę na takiej wysokości, bo kopuła szczytowa jest bardzo rozległa i samo zdobycie szczytu, czyli wysokości w okolicach 8 tysięcy m n.p.m., zajęło mi sporo czasu. Ogarniałem jednak rzeczywistość. Tego dnia sporo osób zdobywało szczyt, głównie z użyciem dodatkowego tlenu, więc oni zdecydowanie szybciej się wspinali. Ale mimo tego niektórzy zupełnie nie wiedzieli, co się dzieje, np. nie byli w stanie przepiąć się na poręczówce. To prosta czynność, której niektórzy zupełnie nie potrafili pojąć, nie mówiąc już o sprawnym poruszaniu się w dół. Tak wpływa na człowieka wysokość i skrajne wyczerpanie.
Dlaczego zdecydowałeś się wchodzić bez tlenu?
To jest moja filozofia, podejście do gór. To jest dodatkowa pomoc i mówi się, że przy użyciu tlenu wchodząc na ośmiotysięcznik, zdobywa się siedmiotysięcznik. A nie po to jechałem na ośmiotysięcznik.
To Twoja druga próba nie tyle zdobycia góry, co zdobycia pieniędzy na wyprawę na Cho Oyu.
Ośmiotysięczniki to jest bardzo droga zabawa. Są sponsorzy sprzętowi, ale zostaje jeszcze duża kwota, którą trzeba pokryć. Sporo udało mi się uzbierać dzięki portalowi PolakPotrafi, ale dużo się też zapożyczyłem. Wszystko jednak udało się dzięki temu, że na swojej drodze spotkałem bardzo pozytywnych ludzi, którzy uwierzyli w to, że nie jestem do końca wariatem i chcieli mi pomóc w wyprawie.
Co się zmieniło w przeciągu roku, że z wariata stałeś się godnym zaufania?
W zeszłym roku odpuściłem. Z chłopakami, z którymi planowałem wyjazd, nie znaleźliśmy na niego pieniędzy, a wtedy w ogóle nie myślałem o samotnej wyprawie, nie miałem takiej odwagi. Przez 2 lata temat medialnie się rozkręcił, m.in. przez wyróżnienie naszego projektu wyprawy w Memoriale Piotra Morawskiego „Miej Odwagę”. W tym roku początkowo skład był trzyosobowy. Niestety znowu żadna firma nie zdecydował się na finansowanie całej wyprawy.
Nie wygraliśmy w lotka, na bank nie chcieliśmy napadać, więc wyglądało na to, że historia się powtórzy i w tym roku też się nie uda. Ale nakręciłem się, pomyślałem, że trzeba spróbować, pożyczyć pieniądze – jak się uda, to się uda, jak nie, to pojadę na najdroższe wakacje życia (śmiech). Pozostała część ekipy nie chciała jechać w tym układzie: zapożyczać się na wyjazd. Potem zaczęło się to kręcić, spotykałem dobrych ludzi, którzy uwierzyli w ten projekt. Pojawili się sponsorzy – narty, ubrania…
Na taki zjazd potrzebne są specjalne narty?
W narciarstwie wysokogórskim waga odgrywa największą rolę, więc są one przede wszystkim lekkie. Technologia poszła na tyle do przodu, że narty produkuje się m.in. z włókna karbonowego: są lekkie, ale sztywne, wytrzymałe. Powinna być to narta szersza. Karierę teraz robią także rockery, czyli narty z podniesionym dziobem. Ja nawiązałem współpracę z polską firmą Majesty, która dostarczyła mi nartę idealną do takich zadań, poza tym cieszyłem się, że będę jeździł na polskim sprzęcie.
Jak się jeździ na takich wysokościach?
Mówi się: „zjechał na nartach”. Wydaje się: wszedł, zapiął narty i zjechał. A dopiero na szycie zaczyna się zabawa. To jest „orka” – tlenu jest mało, człowiek jest totalnie zmęczony. Jedzie się parę skrętów i człowiek dyszy, nie może złapać oddechu, trzeba się zatrzymać. Ja akurat trafiłem na bardzo słabe warunki śniegowe i do tego bardzo zmienne. Zjazd wymagał dużej koncentracji i pochłaniał dużo energii.
Ile czasu zajął Ci zjazd i dokąd udało Ci się dojechać?
Moją filozofią jest zawsze zjechać jak najniżej się da, a ideałem jest zjazd ze szczytu do samej podstawy góry bez odpinania nart. Tutaj warunki pozwalały na zjazd do obozu pierwszego – na wysokości 6400 m n.p.m., bo niżej już nie było śniegu. To mi się udało, a po drodze zlikwidowałem obóz drugi (7100 m n.p.m.), do którego dotarłem po ok. 2 godzinach jazdy ze szczytu. Odcinek z „dwójki” do „jedynki” pokonałem w ok. godzinę.
W kontekście Twojego wyjazdu, jak i wielu innych, mówi się o „samotnej wyprawie”, „samodzielnym ataku szczytowym”. Wyprawa jednak nie jest do końca samodzielna…
Oczywiście, że nie. Pierwsze wrażenie jest takie, że „chłop sam pojechał, nikogo nie było dookoła”. Cho Oyu jest jednak jedną z najbardziej skomercjalizowanych gór, zaraz po Mount Everest, ponieważ jest to „magiczne 8 tysięcy”, ale nie ma dużych trudności technicznych, raczej się chodzi, a nie wspina. Dużo jest chętnych mających pieniądze – płacą agencji, która im wszystko organizuje: daje Szerpę, przewodnika, idą z małym plecaczkiem, a w odpowiednim momencie dostają maskę z tlenem. Żeby jednak pojechać do Tybetu (czyli de facto Chin), trzeba współpracować z agencją, inaczej nie da się załatwić wszystkich pozwoleń. Z tą samą co ja agencją współpracowała trójka chłopaków: Francuz, Włoch i Japończyk; i z Katmandu podróżowaliśmy już razem. Oni jednak mieli inny plan niż ja: każdy miał indywidualnego Szerpę, używali dodatkowego tlenu – nie było więc możliwości współpracy. Życie bazowe dzieliłem jednak z nimi.
Moją filozofią jest zawsze zjechać jak najniżej się da, a ideałem jest zjazd ze szczytu do samej podstawy góry bez odpinania nart.
Czy wchodzi się także wspólnie?
Niekoniecznie. Ja miałem układ taki: załatwili mi wszystkie pozwolenia, transport, karawanę do bazy, w której zaczyna się właściwa działalność górska (na wysokości 5700 m n.p.m.), a na miejscu był kucharz, który nam gotował. Do góry wychodziłem sam i cała działalność górska należała już do mnie: zakładanie obozów, wnoszenie sprzętu, aklimatyzacja, atak szczytowy. Jeśli więc mówimy o „samotnej wyprawie”, to pod tym względem była ona jednoosobowa, bez wsparcia z zewnątrz. Ponieważ fizycznie nie jest się tam samemu, ale psychicznie – tak. Mam świadomość, że gdyby coś się stało, nie wszyscy byliby chętni do pomocy. Każdy w końcu płaci grubą kasę, żeby tam wejść.
W takim razie musisz mieć wówczas dużą świadomość własnego organizmu, żeby wiedzieć, kiedy jest się gotowym, na ile ciało pozwala na pójście wyżej itd.
Tak, na każdej wyprawie obserwuję swój organizm i wyciągam wnioski, a na dużej wysokości trzeba być jeszcze czujniejszym. Dużo mi daje także bieganie długich dystansów w górach – poznaję swój organizm, uczę się tego, co kiedy się dzieje, na ile mogę sobie jeszcze pozwolić.Zrobiłem 3 wyjścia aklimatyzacyjne z głównego obozu przed atakiem szczytowym. Wychodziłem z obozu głównego do obozu pierwszego, przesypiałem noc, schodziłem z powrotem, 2 dni odpoczynku i dalej do obozu drugiego… Idziesz tak do góry, rozstawiasz namiot, wracasz. I tak to trwa.
Przy finalnym ataku szczytowym – wyszedłem z bazy do „jedynki”, przespałem się, zabrałem narty, poszedłem do „dwójki”, przespałem się i w nocy ruszyłem do ataku szczytowego.
Bałem się pokonywania tego odcinka nocą, zdecydowałem się więc wyjść troszkę później, żeby się nie odmrozić. Tego dnia ale zdecydowanie wcześniej szczyt zdobyli koledzy, z którymi dzieliłem bazę. Wspinając się, spotkałem ich schodzących i pocieszyli mnie , że „jeszcze w cholerę mam do szczytu” (śmiech). Wdrapałem się na szczyt po 15 godzinach od wyjścia z obozu drugiego.
Na szczycie jest konkretny punkt, który oznacza jego zdobycie?
Kopuła szczytowa jest bardzo rozległa i płaska. Najpierw jest stromo, wydaje Ci się, że to szczyt, a potem jest dalej i dalej, i dalej. Wszystko jest na bardzo podobnej wysokości. Zasada jest taka, że jak zobaczysz Everest (bo w pewnym momencie góra się wyłania), to jesteś na szczycie. Szerpowie wnieśli flagi modlitewne, więc wyznaczyli szczytowe pole. Ale nie ma krzyża (śmiech).
A w jaki sposób wyznacza się trasę zjazdu? Przecież byłeś tam pierwszy raz.
Wchodząc na szczyt, sprawdza się trasę i zapamiętuje. Poza tym zostaje obserwacja od dołu. Na Cho Oyu linia zjazdu jest w głównej mierze linią podejścia. Podczas ataku szczytowego mijałem pas skał, który potem trzeba było objechać, żeby bezpiecznie je przekroczyć bez odpinania nart. Trzeba zapamiętać charakterystyczne punkty, bo jak siądzie pogoda, to jest ciężko z orientacją. Tego dnia sporo ludzi przedeptało drogę podejścia, więc na szczęście była ona wyraźna. Gdyby pogoda była zła, to nie wiem, czy bym się zdecydował na objazd skał.
Odpięcie nart nie wchodzi w grę?
Bezpieczeństwo jest najważniejsze, więc oczywiście ściągnięcie nart wchodzi w grę, ale gdy jakiś fragment pokonujesz pieszo, dla mnie zjazd jest niepełny i nie możesz powiedzieć, że zjechałaś z góry.
Ale prognozy były dobre…
Skąd je znałeś? Nie do końca wiedziałeś przecież, którego dnia będziesz na szczycie. Technologia dociera tak wysoko?
Nie było mnie stać na zabranie z Polski telefonu satelitarnego. Miałem jednak do dyspozycji telefon agencyjny w bazie, więc jakiś kontakt z Polską był. Bogatsze agencje miały lepsze technologie, a co za tym idzie – dokładniejsze prognozy, ale w bazie był przepływ informacji między wspinaczami.
Na facebooku i w internecie informacje jednak napływały na bieżąco.
Gdy wracałem z wyższych obozów, wysyłałem smsa, że wszystko OK, i informację z przebiegu akcji górskiej. Poza bazą nie było ze mną żadnego kontaktu. Atak szczytowy trwał 4 dni, rodzina odetchnęła więc dopiero po moim zjeździe. Bo chociaż miałem przez radio kontakt z kucharzem w bazie, ze szczytu nie udało mi się z nim połączyć. Dopiero jak zjechałem trochę niżej, poprosiłem go o wysłanie wiadomości do Polski, że wszystko jest w porządku, że byłem na szczycie, że zjeżdżam. Napisał smsa takim łamanym angielskim, że rodzina nie wiedziała do końca, co się dzieje (śmiech).
Jest to najwyższy polski zjazd na nartach?
Tak, jest to polski rekord wysokości w zjeździe na nartach.
Czy w takim razie normalna jazda na nartach sprawia Ci jeszcze przyjemność?
Nudy straszne (śmiech). Długie lata trenowałem narciarstwo alpejskie, więc w ogóle mało jeździłem tak rekreacyjnie. Albo jeździłem na zawody, albo trenowałem – nigdy nie jeździłem „luźno”. Teraz w zasadzie pracuję na stoku jako instruktor, ale wciąż rzadko jeżdżę. Po zajęciach jest albo freeride, no albo się idzie w góry.
pochodzi z Wetliny (Bieszczady). Od urodzenia związany z górami. Ratownik Grupy Bieszczadzkiej GOPR, członek KW Kraków, instruktor narciarstwa PZN, zapalony skitourowiec, wspinacz i biegacz górski. Samotnie zjechał na nartach północną ścianą Piku Lenina (7134 m n.p.m.), jako pierwszy Polak wraz z ekipą pokonał na nartach południowo-wschodnią ścianę Kazbeku (5047 m n.p.m.). Ma na swoim koncie wiele trudnych tatrzańskich zjazdów. We wrześniu tego roku ustanowił polski rekord wysokości zjazdu na nartach, samotnie zjeżdżając z Cho Oyu (8201 m n.p.m.).