NUMER 25 (5) LISTOPAD 2017 | "50 TWARZY NUDY"
Tuż przed kołowaniem na lotnisku w Keflaviku pomyślałam, że dotarłyśmy na Marsa: Islandia z góry wyglądała dosłownie nieziemsko – i jest w tym stwierdzeniu tyle samo zachwytu, co przerażenia. Niezwykle rozległe, pofałdowane tereny przecinała tylko wąska wstążeczka z podniebnej perspektywy wyglądająca jak zmarszczka na chropowatym ciele wyspy.
Była to „jedynka”, czyli główna droga, okrążająca wyspę i jako jedyna łącząca różne części kraju. Asfaltowy pas przecinający surowe pola lawy. Ten obrazek miał nam jeszcze towarzyszyć przez wiele dni podróży w różnych częściach Islandii – kraju wulkanów, których działalność można dostrzec w odmiennych formach geologicznych i podziwiać od góry, ze środka i… spod ziemi.
THE LAND OF FIRE
Islandia reklamuje się jako land of fire and ice, a chwytliwy slogan ma zachęcić turystów do oglądania różnorodnych form powulkanicznych i polodowcowych występujących na obszarze wyspy. Ich liczba wynika z położenia geologicznego na granicy dwóch płyt tektonicznych: eurazjatyckiej i północnoamerykańskiej. W Islandii znajduje się ok. 130 wulkanów, z których w ciągu ostatnich 500 lat wydostała się ilość lawy równa wszystkim pozostałym erupcjom na całym świecie.
Można powiedzieć, że wulkany rozsławiły Islandię, a szczytowym „zabiegiem marketingowym” był wybuch Eyjafjallajökull w 2010 roku. Wówczas oczy całego świata zwróciły się ku wyspie i jej aktywności sejsmicznej. Trzy wybuchy i tysiące drobnych trzęsień ziemi co prawda zakończyły na dłuższy czas działalność erupcyjną w tym rejonie, jednak wielodniowa emisja pary wodnej i gazów unieruchomiła przestrzeń powietrzną większości krajów kontynentu.
Gdyby hasło „The land of fire and ice” było tagline’em reklamującym film, to spodziewalibyśmy się dreszczowca lub co najmniej kryminału. Jest w nim tajemnica, zapowiedź emocji, turystycznego zaskoczenia. Tymczasem monumentalność wyspy i jej krajobrazu pozwala odczuć odwiedzającym melancholijny spokój. W pejzażach tak aktywnie kształtowanych przez naturę jest piękno, ale i srogość – wzbudzająca jednak nie poczucie zagrożenia, a raczej rodzaj cichego zachwytu nad pokatastroficznym krajobrazem. Jest postapokaliptyczne wyciszenie.
TAK DALEKO, TAK BLISKO
Można by wymieniać co ważniejsze, większe i piękniejsze wulkany Islandii (choć przeczytanie ich nazw nieraz wiąże się z prawdziwą językową ekwilibrystyką), a na ich odwiedzaniu i zdobywaniu spędzić całe miesiące. Większość z nich jest bowiem prawdziwie zachwycająca, a przede wszystkim – dostępna. Islandzkie pejzaże, zwłaszcza w centralnej i północnej części wyspy, gdzie nie dociera wielu turystów, charakteryzuje dziewiczość i pewien rodzaj owartości. W wielu miejscach nie ma wytyczonych tras (a tym bardziej drogowskazów czy oznaczeń, jak dotrzeć do danego miejsca), co nie znaczy, że w ten rejon nie można się udać, zdobyć danej góry czy wulkanu.
Nastręcza to tyleż trudności, co frajdy. Zbocza kraterów – mimo że nieraz wydeptane tylko przez nielicznych śmiałków – są zazwyczaj strome i śliskie. W niewielu miejscach można liczyć na pomoc schodków, jak w zaledwie 4000-letnim Saxhóll, czy łańcuchów, jak w przypadku końcowego etapu Krateru Eldborg. Zdobycie tej skalistej korony krateru (200 metrów średnicy, 50 głębokości) jest zresztą charakterystyczne dla wulkanicznych wypraw: najpierw trzeba przejść 2,5-kilometrowe pole lawy, by rozpocząć wspinaczkę na szczyt. W większości miejsc jest podobnie, a dla nieprzyzwyczajonych do takiej formy trasy już sam spacer po polach lawowych jest niecodzienną atrakcją.
Niegdysiejsza aktywność sejsmiczna terenów sprawia, że w wielu miejscach pole lawowe trzeba przejechać autem. W takich wypadkach drogi to prawdziwy rollercoaster i biada temu, kto nie wykupił ubezpieczenia. Przeszkodę stanowią nie tylko żwir czy kamienie, ale nieraz także skały i pokaźne strumienie, żeby nie powiedzieć – rzeki. Część dróg jest więc przystosowana tylko dla samochodów z napędem na cztery koła (wówczas numer drogi poprzedza literka „F”), ale nieraz i bez oficjalnych oznaczeń można spodziewać się kursu niemal off-road. I mimo że wulkan majaczy nam na horyzoncie i wydaje się, że zostało już tylko wyjść z auta i wdrapać się na szczyt, to niekończąca się trasa stanowi prawdziwą islandzką „fatamorganę”.
PODRÓŻ DO WNĘTRZA ZIEMI
W zachodniej części półwyspu Snaefellsns w Parku Narodowym Snaefellsjökull znajduje się wulkan o tej samej nazwie. Dzięki ostatniej jego erupcji ok. 200 roku powstały Fiordy Zachodnie. Mnogość fantazyjnych formacji skalnych oraz różnorodnych form pól lawowych pobudzała wyobraźnię artystów. Tutaj wejście do tytułowego „wnętrza ziemi” umiejscowił Juliusz Verne, zainspirowany spacerami w podziemnych korytarzach wulkanicznych. Postanowiłyśmy podążyć w jego ślady.
Jeszcze do niedawna wszystkie jaskinie i tunele lawowe – jako przejaw działalności przyrody – były darmowe i otwarte dla zwiedzających. Islandzki żywioł zaczął jednak przyciągać turystów i postanowiono wykorzystać to zainteresowanie. To dla turystów przemianowano jeden z najsłynniejszych tuneli lawowych Raufarhólshellir na swojsko brzmiące „The Lava Tunnel”. „Tunel lawowy nie »rośnie« jak jaskinia wapienna i dziś wygląda niemalże dokładnie tak samo jak 5000 lat temu – mówi przewodniczka Kaśka, mieszkająca w Islandii Polka. Podziemny kanał został wydrążony przez płynącą z prędkością 3m/s lawę o temperaturze 1200 stopni Celsjusza. Na wielobarwnych ścianach jaskini można niczym z wykresu wyczytać ich genezę: zobaczyć kolejne piętra magmy zastygającej nad gorącym potokiem. Tęczowe niemal kolory ścian tunelu powstają w wyniku utlenienia metali i związków chemicznych zawartych w lawie. „W tunelach lawowych można podziwiać jednocześnie: potęgę natury, jej kreatywność oraz solidność. Potrafi przetrwać setki silnych trzęsień ziemi, jest więc prawdopodobnie jedną z najtrwalszych budowli na ziemi” – opowiada Kaśka.
Moje pierwsze skojarzenia z oglądaną z lotu ptaka Islandią okazały się nie aż tak odległe od rzeczywistości: tunele lawowe istnieją także na Księżycu i Marsie – i stanowią najlepszą bazę do rozpoczęcia ich kolonizacji. Jeśli na sąsiadującej z Ziemią planecie jest życie, to w postaci bakterii – dokładnie takich samych jak w odwiedzanym przez nas tunelu lawowym. „To jedyna forma życia w islandzkich jaskiniach. No chyba, że przez skylight wpadnie jakaś owca” – śmieje się przewodniczka.
PARA – BUCH, ZIEMIA W RUCH
Nietypowe położenie Islandii na grzbiecie śródoceanicznym wpływa nie tylko na aktywność wulkaniczną, ale także na energię wykorzystywaną do produkcji energii elektrycznej. W Islandii działa pięć elektrowni geotermalnych, dzięki którym wyspa jest jednym z najbardziej ekologicznych państw świata. Niskie koszty uzyskania gorącej wody sprawiają, że ogrzewa się nią 90% domostw na wyspie, ale i chodniki w największych miastach. Najsłynniejszą jest elektrownia Svartsengi na półwyspie Reykjnaes – część jej wody ląduje bowiem w pobliskim jeziorze Błękitna Laguna, jednym z najpopularniejszych wśród turystów miejsc w Islandii. Znajdująca się na południowo-wschodnim półwyspie elektrownia przypomina nieco twierdzę rodem z filmów science fiction. Szerokie rurociągi ciągną się po rozległych polach zastygłej lawy, zaś regularnie występujące odwierty z daleka wyglądają jakby nastąpiła awaria buchającej maszynerii.
Najciekawsze pod tym względem są okolice położonego wśród pól lawy jeziora Mývatn. To tu znajduje się Krafla – założona w latach 70. elektrownia zbudowana w miejscu olbrzymiego, aktywnego wulkanu, którego wnętrze szerokiej na 300 metrów kaldery wypełnia jezioro. Ostatnia erupcja zdarzyła się w 1975 roku i trwała aż 9 lat. Jednym z miejsc uformowanych podczas tego wybuchu jest pole lawowe Leirhnjúkur, znajdujące się w pieszej odległości od wulkanu. Ciągnące się po horyzont rezultaty wybuchu przypominają krajobraz iście postapokaliptyczny: kilometry ciemnego, pełnego pęcherzy, pseudokraterów, niewielkich stożków i zastygłej lawy podłoża naprawdę może przyprawić o dreszcze. Szczególnie jeśli uświadomimy sobie nieodległy czas erupcji „nieostygłej” jeszcze ziemi.
Łatwo także o takie wrażenie przy okazji spaceru po otwartym obszarze geotermalnym Hveri, znajdującym się kilka kilometrów od Krafli. To tu przekonamy się, że ziemia… żyje. Drży, kipi, oddycha, rezonuje. Kałuże bulgoczą, woda wrze, z ziemi bucha para, kociołki błotne generują opary, podłoże się zapada. Tkwiąca tuż pod powierzchnią ziemi energia ucieszy również turystów, mogących korzystać ze źródeł termalnych występujących zupełnie niespodziewanie w różnych miejscach wyspy. Warto więc uważać na zanurzanie ciała w jakichkolwiek zbiornikach czy strumykach – może się okazać, że z płynącej niedaleko zwiedzanego wulkanu wody spokojnie można by było zaparzyć herbatę.
„Żywotne” islandzkie tereny są świetnym unaocznieniem tego, co można uświadomić sobie podczas niedługiego nawet pobytu: że natura to tak naprawdę żywioł, którego potęga powinna nas tyleż zachwycać, co przerażać.
MAGDALENA URBAŃSKA, KLAUDYNA SCHUBERT
Jedna pisze, druga robi zdjęcia, obie podróżują, gdy tylko mają czas (i pieniądze). Wkleiłyby tu adres swojego bloga, gdyby takowego miały, ale ciągle usprawiedliwiają się, że za dużo pracują, by pisać tylko dla przyjemności. No więc nie mają bloga.