NUMER 29 (4) LIPIEC 2018 | "NO PAIN, NO GAME"
Myśląc o amerykańskim sporcie narodowym, boks nie wydaje się oczywistym wyborem. Można go wymieniać pomiędzy kilkoma innymi popularnymi dyscyplinami – i zapewne w tej wielości również tkwi urok, a Ameryka oglądana przez pryzmat poszczególnych z nich za każdym razem będzie inną Ameryką. Jaki obraz Stanów Zjednoczonych wyłania się ze sportu wiążącego się z ryzykiem potu, łez i bólu?
Być może fakty nie są tu najważniejsze i należy świadomie trzymać się kulturowo zakodowanych wizerunków, a nawet stereotypów. Filtrując w swojej głowie sportowe obrazy spod znaku czerwono-biało-niebieskiej flagi, wymienić można chociażby koszykówkę rozpostartą między wysoce wyspecjalizowanym NBA a czarnoskórymi chłopcami z Bronxu. Swoje poletko – i to niemałe, ma przecież również golf z podziurawionymi, zielonymi terenami, po których przechadzają się ważni biznesmeni i ludzie polityki, obowiązkowo w białych pulowerkach i z zaparkowanym nieopodal wózkiem. Dla odmiany w wyobraźni odbiorcy kina familijnego króluje raczej baseball, natomiast football amerykański pozostaje nieodłącznym elementem wszelkiego typu teen drama i filmów osadzonych w murach high schools i na terenie uniwersyteckich kampusów – skądinąd niekwestionowanie najważniejszym wydarzeniem sportowym w USA jest Super Bowl, czyli mecz finałowy NFL. Stąd pytanie, czy boks rzeczywiście zajmuje pośród nich jakieś specjalne i uprzywilejowane miejsce, warte wyłuskiwania z szeregu dyscyplin budzących dumę narodową? Nie ma co się oszukiwać, nie jest niekwestionowanym numerem jeden, ale być może właśnie owa nieoczywistość pozwala pokazać Amerykę innych możliwości, co zresztą znajduje odbicie w przemyśle filmowym.
Ameryka bokserów to Ameryka możliwości. Nieprzypadkowo jedną spośród najważniejszych postaci tamtejszej kultury popularnej jest Rocky Balboa, a samego Sylvestra Stallone’a (odtwórcę tej roli) można uznać za jedną z ikon kina lat 80. Kult mięśni i pięści, pod którym jednak można zobaczyć coś więcej: bohatera niepokornego, honorowego, upartego i wytrzymałego, ziszczenie amerykańskiego snu o self-made manie. Po tylu latach i kolejnych mniej lub bardziej fantazyjnych sequelach można było zapomnieć, że na początku swojej drogi Balboa był nikim – niedouczonym i niezbyt bystrym chłopakiem, który miał serce do boksu, ale zarabiał jako „mordotłuk”. W Rockym (1976, J.G. Avildsen) sukces nie przychodzi od razu. Bohater ponad 10 lat spędza na treningach i rozgoryczeniu, a w końcu decyduje za niego przypadek – otrzymuje szansę zmierzenia się z mistrzem wagi ciężkiej, Apollo Creedem. W tym starciu najważniejszy nie był pas mistrza. Na kilka minut przed decydującą walką Rocky ze łzami w oczach mówi, że chce tylko wytrwać do końca (bo nikt wcześniej nie wytrzymał z Creedem piętnastu rund), by udowodnić, że „nie jest tylko kolejnym dupkiem z okolicy”.
Motyw wyrywania się ze społecznego marginesu stale powraca w kolejnych odsłonach bokserskich biografii – począwszy od Za wszelką cenę (2004, C. Eastwood), przez Fightera (2010, D.O. Russell), po Do utraty sił (2015, A. Fuqua). Boks to po prostu sport egalitarny, gdzie nie ma większego znaczenia pochodzenie (Irlandczyk z Człowieka ringu [2005, R. Howard], Włosi we Wściekłym byku [1980, M. Scorsese] i serii o Rockym) czy kolor skóry (co z politycznym naddatkiem wykorzystano m.in. w Huraganie [1999, N. Jewison] bądź Alim [2001, M. Mann]). Czy oznacza to, że aby dobrze boksować, trzeba zaznać wcześniej tak złego losu, że zakrwawiona twarz, poobijane wnętrzności, stłuczone żebra czy połamane ręce zdają się ledwie chwilową niezdolnością ciała? Trzeba być szaleńcem czy głupcem (jak twierdzi Rocky)?
Według mnie boks – jako dyscyplina, ale i oś fabularna – wymyka się klasycznie rozumianemu American Dream, chociaż różni bohaterowie realizują sukces pokroju „kariery w jedną noc” czy drogi „od pucybuta do milionera”. Krew, ból oraz długotrwałe i mordercze przygotowania odzierają walkę z pozytywnej aury i ambiwalencji, jakich z czasem nabrała ta kategoria. W pierwszym odruchu fizyczne i psychiczne koszta, jakie ponosi pięściarz, nie wydają się współmierne do późniejszego sukcesu, mimo że rozegrane są na przynależnej do amerykańskiego snu płaszczyźnie dokonywania wszystkiego samodzielnie. Tym samym motyw bokserski wydaje się zbyt mroczny i krwawy, aby bez wątpliwości wpisywać go w popkulturową ideologię sukcesu. Zarazem być może obnaża ją, wybierając takie, a nie inne postacie na bohaterów swoich opowieści. Bowiem jak mówi jedna z postaci filmu Za wszelką cenę, „ludzie kochają okrucieństwo. Zwalniają przy wypadkach, aby zobaczyć ciało. Ci sami ludzie uwielbiają boks, choć nie wiedzą, czym jest. W boksie liczy się szacunek. Walczysz o niego… i odbierasz go przeciwnikowi”. Chyba trudno o lepsze odzwierciedlenie tkwiącej w tym sporcie sprzeczności, bezustannego ścierania się ze sobą szlachetności uczuć i przemocy fizycznej, wpisanego na stałe w ten sport cierpienia.
Ryzyko i wysiłek dla marzenia, które liczy się tylko dla tej jednej, jedynej osoby… Nawet jeśli biografie bokserów zyskują często szerszy, społeczny kontekst i stają się niespodziewanie symbolem. Jak np. James J. Braddock, czyli „Cinderella Man”, który stanął do walki o tytuł mistrza kilka miesięcy po tym, jak pracował w dokach i pobierał zasiłek socjalny. Amerykanie widzieli w nim człowieka dokonującego wszystkiego samodzielnie, siłą własnej pracy i determinacji, na przekór bukmacherom i bokserskim elitom. Jednak w gruncie rzeczy Człowiek ringu, będący ekranizacją życiorysu Braddocka, to historia mężczyzny, który stawia przede wszystkim na siebie. Jak oni wszyscy, którzy dostają łomot, ale mimo to wstają i walczą dalej.
„Robisz to dla siebie” – powtarza kilkukrotnie Balboa swojemu podopiecznemu w Creed: Narodziny legendy (2015, R. Coogler). Zresztą warto było przetrwać z Rockym tyle walk, aby ponownie spotkać się z nim w tym filmie. Opowieść przepełniona jest nostalgią i cytatami, ale jednocześnie akcja osadzona jest na współczesnej siłowni, gdzie rozbrzmiewa rap, a bohaterowie noszą Nike. Przez to zmienia się perspektywa – film udowadnia, że czasem należy pozwolić legendarnym ludziom pozostać już tylko legendami i zacząć tworzyć własną historię. Piękny ukłon dla całego gatunku bokserskich biopiców, przypominający tym samym, od czego zaczyna się każda biografia w tej dyscyplinie – świadomości, iż na szali położyć trzeba całe swoje życie. Za boksem stoi bowiem nie tylko przekonanie i chęć udowodnienia, że jest się czegoś wartym (a czasem po prostu: że jest się najlepszym), ale także poczucie ostateczności. Tutaj się wszystko wygrywa albo wszystko traci i trzeba wykazać dużo pokory w walce o utrzymanie się na szczycie. Nie chodzi bynajmniej o poświęcanie innych, ale o oddanie całej swej osoby.
Nawet jeśli jako widzowie już dawno daliśmy się uwieść tym fabułom, intuicja skieruje nas ku rejonom bokserskiej sztuki pozbawionej idealistycznych złudzeń. To, co przynależy do szarej strefy, zazwyczaj ledwie wybrzmiewa w tych filmach i można się jedynie śmiać, kiedy w jednej z pierwszych scen Rocky dostaje wynagrodzenie pomniejszone o opłaty za szlafrok, szafkę, pomocnika, możliwość wzięcia prysznica i oczywiście podatek. Biznesowy aspekt zarabiania na walkach stanowi mroczne widmo każdego ze sportowych wydarzeń. Większości filmowych pięściarzy nie oblicza swoich karier na zarabiane w przyszłości miliony – dla nich istnieje tylko teraźniejszość, która praktycznie w całości rozgrywa się na ringu i sali treningowej, jakby rzeczywistość poza nimi nie istniała, a każdy zarobiony gorsz należało odłożyć na zakup sprzętu (gdyż najczęściej na początku treningów korzystają z pożyczonego). Wynagrodzeniem wszelkich niedostatków stają się marzenia o mistrzostwie. Jednak nie zawsze jest tak pięknie. Czasem nieprzyjazna, kapitalistyczna rzeczywistość wygrywa rundę, jak np. w Do utraty sił, kiedy świat bohatera załamuje się po rodzinnej tragedii i traci on nie tylko cały dobytek, ale także prawa do opieki nad córką, bądź jak w historii Jake’a LaMotty, w którego szczerość uczuć we Wściekłym byku czasem trudno uwierzyć, ale nie ma wątpliwości, iż autentyczne łzy żalu wywołuje fakt, że musi „podłożyć się” na ringu, bo inaczej mafia nie dopuści, by walka o tytuł mistrza świata się odbyła.
Zresztą Martin Scorsese w swoim filmie pozostaje bardziej bezwzględny dla bokserskiego świata, portretując bohatera, który osiągnie wyznaczone cele, ale musi porzucić mrzonkę, że mógłby dokonać tego na własną rękę, bez niczyjej pomocy. Reżyser zastępuje odwieczny i bardzo piękny mit o relacjach mistrz/trener–uczeń wizerunkiem branży uwikłanej w zależności, koneksje i duże stawki. Sam LaMotta nie przystaje do rozpowszechnionego wizerunku pięściarza jako poczciwego „chłopaka z sąsiedztwa” – jest człowiekiem cholerycznie zazdrosnym, podejrzliwym, niekiedy zamieniającym się w niebezpiecznego furiata. Wyjścia na ring, mimo że kręcone jako poetyckie, niemal baletowe sekwencje, de facto są ujściem dla jego trudnej do ujarzmienia agresji. Podobna myśl przyświecała przecież później twórcom Podziemnego kręgu (1999, D. Fincher), w którym walki na gołe pięści dają wyraz frustracji, niezgodzie, poczuciu bycia oszukanym przez system i życie. Dla uczestników walk boks staje się mroczną fantazją, czymś zakazanym w poukładanym i urządzonym świecie, gdzie potencjalnie nie obowiązuje już prawo pięści. Być może jest nawet jak powrót do źródła męskości, bo parafrazując Tylera Durdena, jeśli się nigdy nie biłeś, nic o sobie nie wiesz.
Silni, odważni, wytrzymali i uparci. Ale także poobijani, niebezpieczni, masochistycznie walczący pomimo bólu. Trudno jest uchwycić fenomen boksera i nie mieć przy tym wątpliwości, czy jest to sport dla rozsądnie myślących ludzi. Może jednak nie należy odzierać go z magii tego, że na ringu wszystko zależy tylko od walczących, a Ameryka to kraj możliwości. Albo wręcz przeciwnie – boks dopiero czeka na swoje faktyczne odczarowanie i film pokroju Zapaśnika (2008) Darrena Aronofsky’ego?
KAROLINA DZIENISZEWSKA
Studentka poznańskiego filmoznawstwa, która dotychczas ćwiczyła rzemiosło pracując w jednym z kin studyjnych, prowadząc miejscowy DKF czy produkując festiwal filmów dokumentalnych OFF CINEMA. Pisała m.in. dla „Kina” czy „Popmoderny”, stale współpracuje z portalem film.org.pl. Ze sportów preferuje festiwalowy survival, a poza tym zamieszkuje memiczną dzielnicę internetu, trochę marudzi, trochę prokrastynuje, w wolnych chwilach odsypia.
WERONIKA "WERA" GRZYWA
Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego (filia w Cieszynie), na kierunkach Edukacja Artystyczna i Grafika. Zajmuje się komiksem i ilustracją. Poza tym jest potrzepaną melancholiczką, starającą się nie zwariować!