NUMER 15 (6) GRUDZIEŃ 2015 | "NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN?"
ADRIAN TURZAŃSKI | KAJETAN VON KAZANOWSKI
Mówiąc „Zachód”, zazwyczaj mamy na myśli rozwinięte kraje, które położone są dokładnie w tym kierunku poza granicami naszego państwa. Kiedyś przede wszystkim o Stanach Zjednoczonych Ameryki mówiło się używając tego słowa: „Mam ciotkę na Zachodzie”, „Wyjechał za chlebem na Zachód”, „Jest w »Czikago«, czyli na Zachodzie”. Dziś dla Polaków ten obszar poszerzył się o wysoko rozwinięte państwa Europy Zachodniej, jednak na modłę nieszczęsnych czasów PRL-u będę opisywał jedynie USA.
Temat Amerykańska maska opiera się na wnioskach, jakie wysnuł Erving Goffman w książce Człowiek w teatrze życia codziennego, a zwłaszcza na zjawisku „maski”, którą przybiera człowiek w danych okolicznościach i otoczeniu. Polega to w dużym uproszczeniu na zmianie zachowania, wymowy, szybkiej adaptacji w danych warunkach, dzięki czemu człowiek stara się upodobnić do danej grupy. W tekście ukażę podobne zjawisko, choć na szerszą skalę – upodabniania się jednego społeczeństwa do innego, Polaków do Amerykanów.
ZIEMSKI EDEN
Niewątpliwie Stany Zjednoczone były pożądanymi fundamentami idealnego państwa, dla wielu wręcz utopią, wzorcem do naśladowania i… mylnie powiązano je z demokracją. Przypisując temu ustrojowi, zasadniczo jego współczesnej wersji, wyewoluowanej z tej przyjętej na amerykańskim gruncie. Nic więc dziwnego, że tak wiele państw pożąda/pożądało go u siebie – widząc w nim sprawcę sukcesu, jaki można było obserwować na amerykańskim gruncie już choćby w samej idei self-made mana Benjamina Franklina oraz narodowego etosu American Dream skrystalizowanego przez Jamesa Truslowa Adamsa. Są jednak kraje, które zostały zmuszone – albo przynajmniej miejska propaganda wbiła takie stwierdzenie do naszej mentalności – co wielokrotnie pogarszało sytuację wewnętrzną danego państwa, chociażby dziewiętnastoletniej Anglii czy obecnego Iraku. Jednak to nie zmienia faktu, że amerykański imperializm kulturowy nie działa tylko na niektóre regiony. Wiele przeobrażeń przechodzą państwa, w których nie widać bezpośredniego oddziaływania Stanów Zjednoczonych, lecz bez wątpienia mamy do czynienia z procesem amerykanizacji
Współcześnie uświadomiliśmy sobie, iż demokracja wcale takim uniwersalnym ideałem nie jest. Szczególnie w państwach, gdzie tradycyjne rządy opierały się na zupełnie odmiennych wartościach, schematach, strukturze i hierarchii, a kultura była usytuowana na gruncie niekoniecznie przystosowanym dla realiów demokratycznych. Jak widać nawet u nas, w Polsce, demokracja póki co mija się z celem, skoro vox populi wciąż wyraża niezadowolenie – może powrót do sprawdzonej monarchii dziedzicznej bądź przekształcenie na federacje polepszyłoby sytuację wewnętrzną kraju. Choć wielu doszukuje się w owym polskim zjawisku socjologicznego podłoża Wiecznie Marudnego Narodu, nie sądzę, żeby takie stwierdzenia były trafne. Zapewne niejeden kraj próbuje przyjmować wzorce i modele zachowań grupy jawiącej jej się niby ideał – Polacy wcale od tego pod wieloma względami nie odbiegają.
POLSKI POLITYK, AMERYKAŃSKI DEMOKRATA
Sposób ubierania się polityków to jedna wspólna cecha, choć ta wzięła się oczywiście z kiełkującego w Europie XIX wieku stylu mody męskiej. Jednak bez zarzutów możemy mówić o innych elementach powierzchowności i publicznego usposobienia – zuniwersalizowanych wzorcach, które na płaszczyźnie aparycji przyjęły się znakomicie. Aczkolwiek czasem wyraźna jest sztuczność zachowania poszczególnych polityków, to większość sprawnie adaptuje się do nowych typów sposobu bycia. Zadbani, gładko ogoleni, przeważnie krótko ostrzyżeni, w dopasowanych garniturach – politycy na pierwszy rzut oka niemal wszędzie wydają się tacy sami.
Porównując rodzimych polityków z amerykańskimi czasem nie sposób nie zaobserwować podobnego, a nawet identycznego modelu zachowań: pewnych manier wymowy, gestykulacji, postawy i poczynań. Jako społeczeństwo w Amerykanach dostrzegamy architektów sukcesu, nierzadko chwalimy ich, przypisujemy pozytywne cechy. W owym aspekcie dużo do powiedzenia ma psychologia – widząc powodzenie, pomyślność i dobrobyt danego państwa, doszukujemy się przyczyn w roli rządzących, którzy niekoniecznie w progresie mieli jakikolwiek wkład.
Widzimy amerykańskich polityków jako światłych, idealnych do tej roli, więc polscy chcą wyglądać tak jak oni. Nabierają swoistych manier, wkładają maski i próbują rozpościerać wokół siebie namiastkę „amerykańskiego czaru”. I spoglądając nań, podświadomie nakładamy na nich obraz znanych amerykańskich odpowiedników.
ZEW WOLNOŚCI
Zachód, Zachód, Zachód… któż nie chciał, aby Polska została zwesternizowana i przyjęła modus operandi USA? Europa Wschodnia i Środkowa gwałtem pragnęła uwolnić się od radzieckiego jarzma – zaczęła więc czynić to na poziomie mentalnym. Na wzór osławionej subkultury hipisów tworzyły się modelujące podobne struktury grupy, oddające się podobnym ideałom czy słuchające tych samych gatunków muzycznych, niosących za sobą przekaz „pokoju” i „życia w komunie”, co musiało się źle kojarzyć w tamtych czasach. W Polsce pierwsi hipisi pojawili się po ukazaniu się artykułu o tej subkulturze na łamach tygodnika „Forum”. Początkowo odpowiadało to władzom, gdyż uznano, że ruch wspomaga ich działania – sądzono, iż jest on przeciwny konsumpcjonizmowi i kapitalizmowi. Jednak było to całkowicie mylne stwierdzenie, ponieważ polscy hipisi buntowali się przeciw narzuconej przez ZSSR ideologii. I mimo że motywacje ruchu na Zachodzie i w Polsce mocno się różniły, choć chodziło o walkę z władzą, to styl życia i wygląd były podobne, a nawet identyczne.
Ludzie starali się za wszelką cenę zdobywać produkty zachodnie, szczególnie amerykańskie, lepsze jakościowo, jak buty czy spodnie (zwłaszcza jeansy). Te produkty posiadały wartość symboliczną. Były to symbole „niezależności”, „drogi do wyzwolenia” czy „drogi do połączenia się z »dobrym« Zachodem”. Polacy próbowali przyjąć styl życia oraz gadżety otaczające Amerykanów, aby jak najbardziej się do nich upodobnić i w końcu być postrzeganymi tak jak oni. Ludzie wolni, sami decydujący o swoim losie i sami ustanawiający prawo. Współcześnie jest podobnie, lecz mając większy dostęp do Zachodu, skupiamy się na zakładaniu konkretnych „amerykańskich masek”.
CELEBRARE, TELEVIEWER, REALITY SHOW
Współczesne czasy to prawdziwa skarbnica zjawisk, które możemy nazwać przywdziewaniem „amerykańskich masek”. Celebryci stali się wyraziści w naszym kraju na przestrzeni ponad dwóch ostatnich dekad. Niemały wkład w rodzeniu się niczym grzyby po deszczu osób znanych z tego, że są znane, na naszym rodzimym gruncie miały takie persony jak choćby Paris Hilton czy rodzina Kardashianów. Te postaci dały nie tyle luźny przykład, co wzór do naśladowania – pretensjonalne skandale, krzykliwe kreacje, kontrowersyjne hasła czy udział w przeróżnych akcjach, od dobroczynnych po walczące z chorobami. Potrzebowaliśmy czy potrzebujemy polskich odpowiedników celebrytów, śledzenia ich życia i plotek. Dostaliśmy możliwość kreowania idoli, „bohaterów”, ikon, a nawet obiektów kultu, z czego zresztą chętnie skorzystaliśmy, co być może mentalnie bądź podświadomie pozwoliło nam stać się bardziej „amerykańskimi”. Nie stanowimy jednak światowego ewenementu, w wielu innych państwach takie zjawisko także się pojawiło. Wszyscy korzystaliśmy z tego samego schematu – amerykańskiego, bo wszyscy pragnęliśmy być tak światli i wyzwoleni. Z drugiej strony w człowieku zawsze siedziała potrzeba zaistnienia, znalezienia się w centrum uwagi – i tu dostali taką możliwość. Na niewyobrażalną skalę. W taki sposób powstały chociażby Jolanta Rutowicz, Agnieszka Frykowska, Natalia Siwiec czy Patrycja Pająk.
Skandale wprawdzie zawsze towarzyszyły ludziom bez względu na obszar czy epokę, lecz maniera, rozgłos i charakterystyczne typy były już zgoła odmienne. Wyrażały i wciąż wyrażają się w różny sposób. Dla przykładu w XIII wieku posiadanie nieślubnego dzicka pod własnym dachem w warstwie mieszczan było wyznacznikiem dobytku i podwyższało prestiż, natomiast w XIX wieku w tym samym mieście już samo spotkanie na osobności z niespokrewnioną osobą płci przeciwnej było wielkim skandalem i powodem do utraty poważania w kręgach znajomych. Dziś natomiast skandal stanowi zarówno powód do niesławy, jak i rozpoznawalności. Mass media przekazują nam informacje o zdradach, spożywanych używkach, wypadkach, celowych skandalach i czy dzieje się to w Polsce, we Francji, czy w Anglii, celebryta robi to w sposób wręcz identyczny do tego, jaki został zarysowany w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Pewne branże otwierały się na takie gwiazdy – modeling, przemysł perfum, moda i inne wzbogaciły się o nowych przedstawicieli.
Na pomoc przyszła również telewizja, tworząc przyszłym celebrytom miejsca debiutu. Z amerykańskiego przemysłu TV zaadaptowano formaty reality shows. W Polsce cieszą się one popularnością od 2000 roku, kiedy to zadebiutował w stacji TVN Agent. Potem pojawiły się bardziej znane, pokroju BigBrohter (2001) czy Bar (2002). Reality shows pozwoliły publice stać się swoistymi podglądaczami, znów na amerykańską modłę. Być może to rozbudziło w ludziach przekonanie, że mogą mieć dostęp do wszystkiego, nawet do intymnych informacji z życia sąsiadów. Ponadto dało swoistą władzę, ponieważ tego typu programom zazwyczaj towarzyszyły głosowania „za” i „przeciw” wydaleniu jednego z uczestników.
WARSAWOOD
Muzyka i kino o wiele mocniej niż literatura czerpią również z zachodnich wzorców. Coraz częściej chcemy, żeby efekt końcowy przypominał produkcje kraju wuja Sama.
Najpierw przypatrzmy się piosenkarzom, producentom i wydawcom muzycznym. Muzyka Nowego Świata obecnie sprzedaje się najlepiej, zalewając niemal wszystkie rynki na świecie. Utwory czy sposób ich promocji zaczynają więc modelowo wręcz wzorować się na amerykańskich. Polska branża doszukała się szansy w ustylizowaniu swych tworów na amerykański styl. Wideoklipy ze skąpo odzianymi kobietami, ekstrawaganckimi pojazdami czy dyskotekową scenerią stają się często standardem, zaś gestykulacja artysty kalką rodem z produkcji muzycznych z USA. I do tego ów angielski język. Przedziwne zjawisko, które „amerykańska maska” w pewien sposób wyjaśnia. Na przykład tym, że autor singla, płyty ma szansę wydostać się poza granice naszego kraju, zaznać odrobinę światowej sławy, a przybranie cech twórców zza Oceanu pozwala to wszystko ułatwić. Przez to Polak, wybierając obcą, a zarazem zglobalizowaną kulturę, diametralnie poszerza grono potencjalnych odbiorców, ale nie ma szans na rozpowszechnienie własnej kultury.
Z filmami jest nieco inaczej. Podłoże formy wciąż tak odbiegającej od norm Zachodu z całą pewnością znajduje swoje uzasadnienie w kwestiach finansowych. Bez odpowiedniego budżetu nie można sobie bowiem pozwolić na gaże dla uznanych, utalentowanych aktorów, scenerii oraz montażu i efektów specjalnych. Polacy mimo to próbują, choć czasem wychodzi im lepiej, a czasem gorzej. Najbardziej „amerykańskie” z naszej rodzimej stajni stają się filmy komediowe, sensacyjne oraz dramaty obyczajowe. Doskonałym przykładem są Listy do M. (2011, Mitja Okorn), polska wersja To właśnie miłość (2003, Richard Curtis). Widać to już choćby po samym plakacie, który nie tyle przypomina, co jest wręcz kopią amerykańskiego. Ponadto polski film tematyką świąteczną (Mikołaj wędrujący przed Bożym Narodzeniem po mieście i wysłuchujący życzeń w markecie to raczej element kultury Zachodu, choć przyjął się też na naszym gruncie), problematyką oraz wątkami miłosnymi mocno upodobnił się do danego obrazu, ale również i do wzorowanych na nim komedii romantycznych. Listy do M. oraz To właśnie miłość łączy również narracja – mamy zatem podział na parę oddzielnych historii. Listy do M. cieszyły się ogromną popularnością – może film został odebrany ciepło z powodu tego, że w nim Polska była taka… amerykańska.
AMERICAN (UN)HAPPY END
Mass media zazwyczaj porównywali – celowo, przypadkiem, z przyzwyczajenia – nasze społeczeństwo, kulturę i wszystkie aspekty życia do USA. Choć ostatnio publikatory milczą w tych kwestiach lub robią to coraz rzadziej. Nawet same wątki związane z krajem wuja Sama pojawiają się nieczęsto albo wcale. Może więc doszliśmy do kresu, w którym „amerykańska maska” przestała być nam potrzebna? A może stała się częścią nas i na razie nam wystarcza? Albo mamy ważniejsze sprawy na głowie? Jedno jest pewne, gdyby na Zachodzie doszło do radykalnych zmian, z pewnością byśmy się o tym prędko dowiedzieli. Niewykluczone, że wtedy nowa „amerykańska maska” zaczęłaby kusić nas do założenia.
ADRIAN TURZAŃSKI
Urodzony pod znakiem Skorpiona, rocznik ’94. Niedopieczony kulturoznawca, pasjonujący się literaturą szeroko pojętą, z naciskiem na beletrystykę kryminalną, historyczną oraz fantastyczną. Człowiek drogi i zarazem domator, nocny marek, niepoprawny romantyk etc., etc., pomijając wiele innych – na pierwszy rzut oka – fascynujących cech, w istocie okazujących się mdłymi czy odpychającymi – oczywiście po pewnym czasie i dokładniejszym poznaniu jednostki. Przez swoje krótkie życie przebywający w różnych subkulturach, kręgach czy środowiskach. Ma swój gust i swoje zdanie, co należy podkreślić. Bynajmniej nie jest „lemingiem”.
KAJETAN VON KAZANOWSKI
Absolwent projektowania ubioru, spędzający wolne chwile rysując przy komputerze. Pieprzony esteta, zachwycający się każdym odstępstwem od normy, oraz fanatyk muzyki, wydający ostatni grosz na kolejną płytę.