NUMER 19 (4) SIERPIEŃ 2016 | "BIG CITY LIFE"
„Miasto” – i wszyscy mamy przed oczami tłumy gdzieś zdążających ludzi, sznury samochodów, szczyty wieżowców i powierzchnie kolorowych reklam. Taki porządek w chaosie, ciesząca oko duszy forma, harmonia. I sukces, sukces nowoczesności, technologicznego usprawnienia codziennego życia człowieka. Lepiej być nie może!
Jednakże pozory – jak to mają w zwyczaju – mylą. Owszem, w wielkomiejskim życiu jest nam „dobrze”, nawet „bardzo dobrze”, ale owa nadmiarowość przyjemności i wygody (bo o to chodzi) sprzyja zakrzywianiu rzeczywistości, tworzy – mówiąc na poły fachowo – dysformię. Wielkomiejskie życie okazuje się fiaskiem. Społeczno-kulturowym fiaskiem. Każde jednak fiasko może stać się dobrym początkiem.
Żyjemy w świecie, w którym globalne przenikanie się kultur i cywilizacji wraz z postępującą metropolizacją doprowadza do zaburzenia harmonii życia społecznego. Nie sposób nadzorować wszystkich, nierzadko bezwiednie pączkujących, procesów, mających pośredni lub bezpośredni wpływ na nasze życie (np. nadmierna biurokratyzacja czy zależność od urzędów i organów kontroli). Ponadto okazuje się, że uniwersalne prawdy o człowieku i jego funkcjonowaniu w świecie zależą od kontekstu – wielkie miasto z Europy Środkowej nie jest tym samym, co wielkie miasto z Ameryki Południowej, inaczej wygląda życie w Warszawie, inaczej w Buenos Aires. Równocześnie jednak oba są wielkimi miastami, posiadają formę umożliwiającą „życie w wielkim mieście”.
Mianownikiem, który łączy wszystkie kosmopolityczne i wielkomiejskie procesy, jest „otwartość”. Hasło to jest przywoływane do znudzenia i zawiera w sobie takie pojęcia, jak tolerancja, równouprawnienie czy wolność słowa. To pojęcie jest więc nacechowane pozytywnie – mając do wyboru życie w „średniowieczu” (brudno, pochmurno i niemiło) lub w społeczeństwie „otwartym” (czysto, schludnie, co tylko chcemy na wyciągnięcie ręki), któż nie zdecydowałby się na wygody i wspaniałości tego drugiego? Problem polega na tym, że owo „otwarcie” łączy się z „zamknięciem” i nieuchronnie je wywołuje – świadczą o tym zapędy religijne czy polityczne pewnych grup, które prowadzą chociażby do powszedniejących już ataków terrorystycznych.
Przyjrzyjmy się dysformii. To taka forma w formie, zaczyn kwasu w cieście. Jest to sposób odnajdywania się w nieuchronnie nadchodzącym fiasku, którego istotę stanowi patologiczna elitarność („jestem z miasta”, „jestem z korpo x”, „jestem studentem prawa”) nadbudowana na imaginacyjnej (bo tworzonej w głowie mieszczucha, pracownika, studenta) przestrzeni (miasto, korporacja, uczelnia), która zarazem „jest” (i nawet funkcjonuje), ale „nie powinna być” (z powodu obecności nie-elit). Przykład: o filozofii mówi się, że to nieżyciowy kierunek, ale – w świetle wymogów formalnych – bez filozofii nie ma uniwersytetu, nawet z nazwy. Nie chodzi o to, że filozof różni się od prawnika. Nie. Idzie o to, że nie różni się, przynajmniej według prawnika, tak jak trzeba. To samo tyczy się polityki, sąsiedztwa czy konkurencji. Bo np. „co to nam taki a taki będzie mówił”, ale w końcu jest nam potrzebny – choćby tylko jako pożyteczny idiota. Budujemy coraz więcej budynków – mamy jednak coraz mniej prawdziwych domów, gdzie możemy poczuć się jak u siebie. Państwo budując drogi może sobie przywłaszczyć lub wykorzystać naszą własność – nie może zaś uczynić tego samego, gdy ten sam skrawek ziemi zamieszkuje gatunek zwierzęcia pod ochroną. Ludzie walczą o prawa zwierząt nie mając najmniejszego szacunku do ludzi najbardziej bezbronnych. W skrajnych przypadkach samo miasto – ten współczesny Lewiatan – nie jest formowane (!) oddolnie, naturalnie, przez zbiór działań zwykłych ludzi, ale tworzą je w sposób sztuczny i z góry zadany architekci – czego najlepszym przykładem jest stolica Brazylii, Brasilia, miasto zaplanowane od a do z, gdzie każdy dom posiada futurystyczne oznaczenie zamiast zwykłego adresu. Mamy tu do czynienia z próbą ucieleśnieniem historii o Frankensteinie.
Opisywane zjawiska prowadzą do kulturalnego i społecznego fiaska, w którym gubią się rzeczy mniejsze dające nam poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa, a co za tym idzie – szczęścia. Próbujemy znaleźć swoje miejsce w świecie, w „naszym” mieście, ale ciągle się nam to nie udaje. Dochodzi do zatarcia granic. W wielkim mieście, po pierwsze, nie ma jasnego rozróżnienia na to, co jest święte (sacrum) i świeckie (profanum) – niech za przykład posłużą obrazoburcze dzieła sztuki, np. żaba na krucyfiksie. Po drugie, trudno rozeznać, co jest prywatne, a co publiczne. W zależności od interpretacji i użyteczności (dla władz miast i państw, rzecz jasna) ta sama rzecz nie może być dowolnie użytkowana przez dzierżawcę, by w pewnym momencie zamienić się w jego własność, którą ma obowiązek utrzymywać w porządku – mowa o tym, co ośmielę się nazwać paradoksem chodnika, który trzeba odśnieżać przed swoim domem, ale którego nie można wykorzystać na postawienie np. budki z lemoniadą. Trzecim przejawem dysformiczności jest brak czytelnego rozdziału między czasem pracy a odpoczynkiem – po pracy musimy być „pod telefonem” czy monitorować służbową skrzynkę mailową. Będąc w domu jesteśmy (przynajmniej wirtualnie) w pracy. W skrajnych przypadkach możemy nawet zamieszkać w korporacji, która serwuje nam nie tylko nocleg, ale szereg punktów rozrywkowych i gastronomicznych, bylebyśmy tylko nie opuszczali naszego żywiciela.
Metropolizacja, a więc zawłaszczanie przez centra swoich peryferii, nie przyczynia się do awansu społecznego. Fakt zamieszkiwania przestrzeni miejskiej nie czyni nikogo mieszczaninem. To tak jakby uznać, że chłop w swoich brudnych butach ma takie samo prawo do pałacu jak jego wasal – miejskie elity nieustannie wyrażają zdziwienie, jakim to prawem potomkowie chamów mają czelność rozprawiać o dziedzicach sarmatów. Ambitne i przeświadczone o swej wielkości ośrodki, rozwijając w sobie cesarskie zapędy, kolonizują swoje peryferie, zapewniając o korzyściach, jakie płyną z poddania własnej tożsamości na rzecz prestiżu i perspektywy rozwoju. Wytworzona w ten sposób zostaje imaginacyjna (funkcjonująca jedynie na poziomie biurokratyczno-administracyjnym) i antagonistyczna (połączenie sił nie oznacza zniesienia różnic) przestrzeń, w której dochodzi do zagubienia charakteru danej społeczności – czy będzie to dialekt, czy np. tradycje kulinarne. Lokalny symbol wypala się, przestaje świecić własnym, niepowtarzalnym, naturalnym światłem.
Podobnie rzecz wygląda w przypadku awansu zawodowego – kojarzy się z dobrobytem, ale najczęściej odczuwany jest jako opresja. Większe zarobki cieszą, rzecz jasna, ale pozostaje pytanie, czy są one w stanie zrekompensować dodatkową ilość pracy, obowiązków i stresu nałożonych na tę osobę z tytułu awansu? Zadajmy sobie tylko jedno z wielu możliwych (czy zawsze tylko retorycznych?) pytań: czyż współczesne miasta nie stały się obozami pracy? Wystarczy spróbować nie przyjść kilka dni do szkoły, uczelni czy pracy, wystarczy nie dostosować się do regulaminu (np. płacenie podatków), by poczuć mocną rękę dozorcy i suwerena (może nim być szef, rektor, wychowawczyni, prezydent miasta). Wszystko albo nic.
Kolejna sprawa: w wielkim mieście żyjemy bliżej siebie, „jeden na drugim”, ale paradoksalnie jesteśmy samotni. Wielkomiejskie życie potęguje w nas uczucie osamotnienia, izolacji i utraty kontaktów z ludźmi. Sąsiedzi już ze sobą nie dyskutują, nie przebywają, a nawet się nie znają; jeśli nie żyją w blokach, to wznoszą marmurowe lub drzewiasto-iglaste fortece, dbając o prywatność swego własnego ogródka. Znakiem czasu jest to, że tak ceniąc sobie wolność i swobodę, bez opamiętania oddajemy się w niewolę technologii, co widać chociażby w chorobliwej wręcz wylewności w wirtualnej rzeczywistości portali społecznościowych. Budując wielkość człowieka na bazie rozwoju technologiczno-naukowego, pozbawiamy go jego osobowości. Facebookowy negliż prywatności, instagramowa obsesja gastronomiczna, youtubowy wysyp prankerstwa – to właśnie miasto udostępnia ramy umożliwiające zaistnienie tych patologii.
Produktem ubocznym opisywanego zjawiska jest zatracanie „rzeczy mniejszych”, których emancypacja spod władzy trendów elitarnych graniczy wręcz z cudem (chyba że na gruncie działań odtwórczych, takich jak np. festiwale regionalne). Nikogo nie zdziwi stwierdzenie, że aspekty i elementy tworzące rzeczywistość są ze sobą powiązane siatką wzajemnych relacji. Dysformia prowadzi do zaburzenia ich harmonii, oddaje niewłaściwość istnienia przestrzeni imaginacyjnej i jednocześnie wskazuje na jej brak powinności zaistnienia. Przykładem takiej imaginacyjnej przestrzeni na szczeblu międzynarodowym jest Unia Europejska lub NATO (podpisywane są kolejne umowy, pakty etc., nie przynoszą one jednak zamierzonych skutków). Na poziomie życia wielkomiejskiego są to np. rozliczne i drogie inwestycje prowadzone przez urzędników, spłacane później przez podatników.
Biorąc pod uwagę niekorzystne dla społeczeństwa i kultury procesy dysformiczne, wszelkie przejawy (autentycznej) swojskości mają rolę terapeutyczną. Przykładem niech będą kury łażące pod urzędem jednego z małopolskich miasteczek (czy nie ma w tym więcej wyrozumiałości dla zwierząt niż w niejednym domu zagorzałego obrońcy zwierząt?) czy wiejskie festyny i remizowe potańcówki. Na czym polega owa terapia? Na uzdrawianiu relacji i wprowadzaniu porządku opartego na fundamentalnych granicach. Czy nie byłoby cudownie, gdybyś miał pewność, że po pracy możesz oddać się swojej rodzinie, swoim pasjom, naprawdę poodpoczywać, wrócić fizycznie i mentalnie do biura dopiero kolejnego dnia? Czy nie czułabyś się spokojniejsza, gdybyś mogła pójść potańczyć bez obawy, że tłum kompletnie obcych i napalonych samców będzie się do ciebie co rusz dobierał i próbował oczarować stawiając drinka i rzucając banalny tekst na podryw?
Dysformia obejmuje swymi mackami liczne członki ciała ludzkości. Wszyscy jesteśmy aktorami tego – fascynującego przecież – spektaklu. Słońce chowa się za drapaczami chmur nowoczesności i nie daje już życia rzeczom mniejszym. I chociaż dysformia nie jest deformacją, jest równie niebezpieczna, poza tym trudniej ją dostrzec. Pozostawia ona nieodgadnięte wrażenie, że coś jest nie tak. Za dużo „nie tak” rodzi fiasko. Czy fiasko dotychczasowego wielkomiejskiego życia czegoś nas nauczy i stanie się początkiem czegoś nowego, czegoś, gdzie rzeczy mniejsze nie będą spychane na margines? Może wreszcie zaczniemy tworzyć nowy (wspaniały?) świat.
BARTŁOMIEJ K. KRZYCH
Student filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego. Członek redakcji czasopisma interdyscyplinarnego Amor Fati. Ciekawi go wszystko, co podpada pod najszerzej jak to tylko możliwe rozumiane pojęcie bytu. Zainteresowania szczególne: tomizm, metafizyka, historia i ceremonie kultu chrześcijańskiego.
DAWID MALEK
Studiuje projektowanie graficzne na ASP w Katowicach. Zajmuje się głównie ilustracją prasową i książkową.