NUMER 19 (4) SIERPIEŃ 2016 | "BIG CITY LIFE"
Duże miasta to fascynujące, zapraszające do odkrywania przestrzenie, oferujące bogatą ofertę kulturalną i ekscytujące przygody, ale równocześnie mogące sprawiać wrażenie groźnego środowiska, którego eksploracja stanowi spore wyzwanie. Ostatecznie metropolie są jednak niczym innym jak tylko odzwierciedleniem naszej własnej aktywności – każde miasto jest tym, czym je dla samych siebie uczynimy.
Takie opinie przefiltrowane są przez określony styl życia: w moim przypadku to ciągłe przeprowadzki po całej Europie, absolutne poświęcanie się wydarzeniom kulturalnym, chroniczny brak pieniędzy oraz poruszanie się na rowerze jako preferowany środek transportu w zurbanizowanych ośrodkach. Starając się jednak nie ograniczać do jednej perspektywy i obserwując różne postawy życiowe oraz całość lokalnej infrastruktury, zapraszam na spacer po mieście!
FAZA 1: PRZEPROWADZKA, CZYLI PRZEKRACZANIE STREFY KOMFORTU
Pomysł przeniesienia się w nowe miejsce wydaje się ożywczy; wszystkim znajomym, którzy nie mają poważnych zobowiązań w danym miejscu, zawsze doradzam przeprowadzkę. Taki wydawałoby się radykalny krok pozwala nam odżyć, nabrać tak bardzo czasami potrzebnego dystansu, z perspektywy czasu i odległości spojrzeć na problematyczne sprawy oraz odkryć w sobie ciekawość świata, którą czasem trudno z siebie wykrzesać po latach (15-stu, 40-stu – nieważne) spędzonych w jednym miejscu. Same plusy! No niby tak i ciągle za taką interpretacją obstaję, jednak po drodze zje nas jeszcze stres i staniemy oko w oko z niejednym problemem, którego nie napotkaliśmy od lat: znalezieniem nowego mieszkania, kupieniem roweru, wyrobieniem karty na komunikację publiczną i w ogóle zorientowaniem się w całym systemie transportu, nieustającym chodzeniem z nosem w mapie i stresem, że się gdzieś spóźnimy przez nieznajomość trasy, zarejestrowaniem się w mieście, założeniem konta w lokalnym banku, zlokalizowaniem najbliższej przychodni zdrowotnej, zdobyciem numeru na zaufaną firmę taksówkarską (na wszelki wypadek!), opanowaniem najbliższej okolicy i zorientowaniem się, gdzie robić zakupy, kupnem karty SIM z lokalnym numerem… Wymieniać mogę w nieskończoność. Im większe miasto, tym większy bajzel. Mózg paruje od ogromu spraw, które trzeba sobie zorganizować, aby życie na nowo nabrało jakiejś stabilności i żeby każde wyjście z domu (o ile już go mamy, ha!) śmiertelnie nas nie stresowało. W przypadku przeprowadzek zagranicznych dochodzi oczywiście komunikacja w języku obcym (to, że my posłujemy się nim biegle wcale nie znaczy, że inni też) i różnice kulturowe, która są zaskakująco widoczne, nawet jeśli poruszamy się na tak niedużych odległościach jak, powiedzmy, Niemcy, Holandia i Belgia. Nie można też zapomnieć o rodzinie i przyjaciołach – warto zadać sobie pytanie, na ile łatwo nawiązujemy nowe kontakty, czy możemy mieszkać z dala od rodziny oraz czy jesteśmy dobrzy w utrzymywaniu kontaktu pomimo geograficznego dystansu.
Wszystko to skutkuje sporym poziomem stresu, na który jesteśmy w różny sposób odporni – to kwestia indywidualna. Niektórych nie wyprowadza to z równowagi prawie wcale. Ja na przykład mam momenty strasznego stresu i rozpaczy, ale ponieważ jestem już doświadczona w europejskim nomadyzmie, bez problemu mogę sobie z tym poziomem zdenerwowania i ze wszystkimi obowiązkami tudzież wyzwaniami poradzić. Wielu ludzi z kolei paraliżuje sama myśl o przeprowadzce. Jestem przekonana, że większość ze strachu nigdy nie podejmie decyzji o wyruszeniu w nieznane, natomiast po znalezieniu się w takiej sytuacji pewnie okazałoby się, że tak jak ja należą do środkowej kategorii, tzn. doświadczają stresu, ale świetnie by sobie ze wszystkim mimo to poradzili.
Pomysł przeniesienia się w nowe miejsce wydaje się ożywczy; wszystkim znajomym, którzy nie mają poważnych zobowiązań w danym miejscu, zawsze doradzam przeprowadzkę.
Warto podkreślić, że każdemu zdarzają się momenty zwątpienia i zagubienia, które skutkują zwykle zrezygnowaniem albo złością i postawą typu: „Nienawidzę tego jebanego miasta”. Z doświadczenia wiem, że ludzie często się z tych gorszych momentów nie zwierzają, np. wstydząc się, że nie są wystarczająco zaradni, i czasami dopiero po wielu tygodniach wychodzi w rozmowie, że przechodziliśmy dokładnie przez to samo, co nasz rozmówca. Za żadne skarby nie możemy się też bać czy wstydzić pytać o głupoty: to naturalne, że nie wiemy, którymi drzwiami wsiąść do autobusu, jak skasować bilet czy na którym przystanku wysiąść. Albo jak działa jakiś automat, gdzie jest wejście do budynku, którego szukamy, czy nawet na jakiej stronie internetowej czegoś szukać. Zagubieni przyjmujemy czasami pozę „biznesmena” i udajemy, że przeglądamy coś na komórce, żeby wyglądać na zajętych i nie dać po sobie poznać, że zwyczajnie nie mamy pojęcia, w którą stronę się udać albo jak coś działa – jesteśmy zakłopotani, wydaje nam się bowiem, że powinniśmy wszystko z góry wiedzieć. Mnie też się to zdarzyło, ale wyzbyłam się wstydu, kiedy kilkoro znajomych „przyznało się” do takich markowanych zachowań – dotarło do mnie wtedy wyraźnie, że to uniwersalne doświadczenie i że ciągle mamy prawo uczyć się nawet bardzo prostych rzeczy. Często nie wiemy, gdzie kupić konkretny produkt z danej branży albo jak coś najtaniej załatwić. Nawet Google nie dostarczy nam 100% odpowiedzi, dlatego nade wszystko musimy pytać, pytać i jeszcze raz pytać, bo to dzięki lokalsom mamy szansę poznać prawdziwe miasto!
FAZA 2: DOMATOR VERSUS ODKRYWCA
Ok, jesteśmy już wypruci z sił i wyżęci emocjonalnie? Świetnie, czas, żebyśmy to my zaczęli korzystać z miasta i jego bogatej oferty. Bawiąc się ponownie w kategoryzowanie ludzi, z jednej strony są zawsze ci, którzy stawiają na spokój i stabilność – niespecjalnie ciągnie ich do spontanicznych eskapad w nieznane. Z drugiej natomiast strony mamy odkrywców, którzy nie spoczną, póki nie postawią stopy na wszystkich ulicach i nie odkryją każdego kąta. Ci pierwsi, domatorzy, miasto traktują zadaniowo: praca, dom, sklep, siłownia, może jakaś ulubiona restauracja czy kawiarnia. Muszą tylko opanować dojazdy między tymi punktami i to właściwie wszystko, co im wystarcza na kilka miesięcy. Nie znają innych części miasta ani alternatywnych tras dojazdu; często spędzają wolny czas w domu, regularnie się odżywiają, soboty poświęcają na zakupy i pranie, godzinami wiszą na skajpie, gadając z kimś „ z domu”. Ten zestaw czynności jawi się jako absolutnie priorytetowy, nie są więc oni skorzy zmieniać swoich planów kosztem jakiegoś niespodzianego eventu. Okazjonalnie dają się zaprosić na jakieś wyjście zorganizowane przez odkrywców i doceniają miło spędzony czas, ale nigdy nie odwdzięczą się podobnym zaproszeniem – nie znają miasta i nawet nie mieliby pomysłu, dokąd można się wybrać.
Drugi typ, poszukujący, jest wiecznie w ruchu: zwiedza (zarówno muzea, jak i ulice, budynki, parki – co tylko się da!), wyszukuje ciekawe wydarzenia, uczestniczy w lokalnych eventach, prosi ludzi o interesujące rekomendacje, szuka, eksploruje, chce poznać i zrozumieć miasto. Przeważnie wybiera alternatywne drogi, żeby poznać trasę, którą jeszcze się nie poruszał, a mając do wyboru kilka miejsc, uda się zwykle w takie, w którym jeszcze dotąd nie był. Istotną cechą jest też umiejętność samotnego spędzania czasu, ponieważ nie zawsze z łatwością udaje mu się znaleźć towarzystwo na takie wyprawy. Wie, że nie warto uzależniać wszystkich wyjść od tego, czy ktoś się z nim w dane miejsce wybierze, ponieważ może się to skończyć odwołaniem imprezy i bezcelowym siedzeniem w domu. Odkrywca potrafi się więc cieszyć samotną przejażdżką rowerową czy jednoosobową wizytą w kinie.
Tym, co przeważnie odróżnia te dwie populacje miejskie, jest również sposób poruszania się po metropolii – zwłaszcza w przypadku istnienia w niej rozwiniętej sieci metra. Bardzo wygodna podziemna komunikacja doprowadza do kompletniej nieznajomości terenów na powierzchni. Będąc turystą, po tygodniu spędzonym w danym mieście w czasie wspólnego spaceru zdarzało mi się wskazać lepszą drogę od moich mieszkających tam od kilku miesięcy czy nawet lat znajomych, którzy poruszają się tylko metrem i znają zaledwie małe kropki na mapie miasta: dwie ulice na krzyż wokół najważniejszych stacji. Śmigając na rowerze poznaje się z kolei wszystkie możliwe trasy, a różne dzielnice i węzły komunikacyjne szybko układają się w klarowną myślową mapę miasta. Oczywiście na początku zdarza się pogubić i robić bezsensowne objazdy – kto by się w końcu zatrzymywał potwierdzać trasę z planem miasta przed każdym zakrętem. A zresztą przecież „wreszcie gdzieś dojadę”! Naturalnie, kierowcy samochodów także poruszają się po powierzchni, brylowanie w znajomości topografii miasta nie jest domeną wyłącznie cyklistów. Jazda na rowerze albo chodzenie na piechotę implikuje jednak spacer czy wycieczkę – dużo chętniej zboczymy w takiej sytuacji z obranej wcześniej drogi: dla odmiany, bo coś nas zaciekawi, bo mamy jeszcze chwilę czasu etc. Samochód – przynajmniej w warunkach miejskich – zawiezie nas raczej z punktu A do punktu B, w korku.
Z doświadczenia mogę powiedzieć, że ta relacja komplikuje się w przypadku miasta rodzinnego, w którym często nawet odkrywca nie czuje się specjalnie zmotywowany do działania. Sama wykazuję wielokrotnie większą aktywność z dala od domu. Bez najmniejszego problemu mogę oprowadzać ludzi po Amsterdamie, Lizbonie czy Brukseli, w zależności od potrzeb przyjmując perspektywę albo turystyczną, albo alternatywną. Kraków świetnie znam, ale spacer po Plantach czy Podgórzu to jednak nie do końca zew przygody. Zasada jednak pozostaje taka sama: od nas samych zależy, jak będziemy spędzali wolny czas i jak będziemy się po mieście poruszać, ergo: jak je będziemy całościowo postrzegać. Wróciwszy kiedyś na dłużej do Krakowa, który wpędza mnie zwykle raczej w letarg, irytację i brak poczucia jakichkolwiek wyzwań, założyłam sobie program zwiedzania i uczenia się historii miasta: dużo na ten temat czytałam, odwiedzałam muzea, przypominałam sobie takie miejsca jak np. Wawel, który z przyjemnością zwiedziłam ponownie po jakichś 20 latach. Fascynują mnie również budynki i nigdy nie pogardzę wizytą w starej kamienicy, do której po raz pierwszy mam okazję zajrzeć – szczególnie jeśli oprócz podziwiania architektury i wnętrz mogę się załapać na jakieś ciekawe opowieści z przeszłości. Coraz więcej jeżdżę też po Krakowie na rowerze, czego dawniej akurat tam raczej nie praktykowałam. Dzięki takim świadomie podejmowanym aktywnościom i pewnej zmianie stylu życia stolica Małopolski zaczęła stopniowo odzyskiwać dla mnie swój urok. Podobne doświadczenia miała np. moja koleżanka z Zagrzebia – popadała w kompletną apatię w czasie każdego dłuższego pobytu w domu; zdecydowanie chciała mieszkać za granicą i jeszcze do niedawna rozpaczliwie próbowała zaczepić się na stałe w Berlinie. Tak było, dopóki nie została aktywną członkinią klubu triatlonowego. Diametralnie odmieniło to jej styl życia – chorwacka stolica nagle okazała się być miejscem, w którym z przyjemnością można zamieszkać na dłużej.
Ostatecznie domator jakość życia w danym mieście osądzi najpewniej na podstawie tego, czy dobrze robi się w nim zakupy albo jak wygląda dojazd do pracy, podczas gdy odkrywca tę samą metropolię postrzegał będzie jako niewyczerpane źródło ciekawych wydarzeń i kalejdoskop niepowtarzalnych miejsc.
FAZA 3: FEAR OF MISSING OUT, CZYLI EKSTREMALNA EKSPLORACJA
FOMO to lęk przed tym, że coś nas omija, strach przed wykluczeniem z różnych aspektów życia. Jest to popularna przypadłość, potęgowana przez kombinację niezliczonych wielkomiejskich bodźców z ciągłym dostępem do przeglądu wydarzeń online: „Tyle się dzieje, a mnie tam nie ma!”. Oczywiście, fizycznie nie da się być w kilku miejscach na raz, ale życie towarzyskie metropolii trochę tego właśnie od nas wymaga. Biegamy więc od eventu do eventu, starając się być równocześnie wszędzie.
Sama miewam nawracające napady paniki, że „nie zdążę zobaczyć wszystkiego”. Codziennie gdzieś wychodzę (maksymalnie jedno popołudnie w tygodniu na jakieś sprawy domowe i odespanie), moje kalendarze (papierowe, elektroniczne, fejsbukowe) zapełnione są listą wydarzeń: kina, teatry, festiwale, plenerowe imprezy w parkach, koncerty, eventy sportowe, lokalne centra społecznościowe, obiady u znajomych. Te ostatnie są zresztą świetnym pretekstem do zwiedzenia dzielnic mieszkalnych, do których, bez powodu, nigdy nie byłoby okazji dotrzeć.
Miasto poraża mnie ogromem możliwości i śmiertelnie boje się stracić nawet pół dnia – muszę dokądś pójść, coś zrobić, odkreślić z listy kolejną atrakcję. Katalizatorem tej natężonej pogoni za eventami jest poczucie krótkotrwałości. Ze względu na pracę czy naukę często się przenoszę, spędzając w różnych miastach od 2 miesięcy do maksymalnie roku. Poczucie ulotności tego doświadczenia skutkuje pulsującą myślą, która nieustająco czai się z tyłu głowy: moje dni w danym miejscu są policzone i możliwe, że już nigdy do niego nie wrócę, więc muszę wykorzystać swój pobyt w przynajmniej 200%. W Brukseli zdarzało mi się chodzić do muzeów nawet w przerwie na lunch – w weekendy nie da się wszak pomieścić wszystkich planów. W jeden z ostatnich dni przed wyjazdem musiałam podejść do punktu rowerowego – po błyskawicznej naprawie natychmiast wskoczyłam na rower i pognałam w stronę pałacu Stocleta, który zawsze chciałam zobaczyć i który mieści się stosunkowo niedaleko mojej pracy. Przecież nie mogę wyprowadzić się z Brukseli nie obejrzawszy wszystkiego.
Interesują mnie też lokalne projekty zarówno społeczne, jak i infrastrukturalne. Jak działają przestrzenie publiczne i czy są one dobrze wykorzystywane? Czy miasto jest przyjazne dla rowerów? Jak kształtuje się kultura alternatywna, w rozumieniu np. rozmaitych centrów kultury i squatów? I tak raz pójdę na jakąś imprezę rowerową, kiedy indziej np. do centrum kultury koreańskiej albo czeskiej, innym razem do squatu na pyszny wegański obiad, a później na jakiś wernisaż, gdzie pokazują się tylko lokalsi. To zresztą kolejna misja: wydostać się z międzynarodowej bańki i zobaczyć, jak żyją autochtoni; niezwykle łatwo jest trzymać się z innymi ekspatami i zanim się zorientujemy, nasz projekt się kończy, czas wyjeżdżać, a my na palcach jednej ręki możemy policzyć lokalsów, których znamy, i nie mamy zielonego pojęcia, dokąd chadzają miejscowi. Dodatkowo istotne jest oczywiście osobiste zaangażowanie, od rzeczy najprostszych i namacalnych – przyjeżdżam do centrum społecznościowego w sąsiedztwie naprawić sobie rower i widzę, że jest robota, to proszę bardzo, nie ma problemu, pomagam organizatorom przerzucić kilka kubików drewna na opał – po komunikację i informację – w każdym mieście, w którym mieszkam, angażuję się bowiem w udostępnianie wiadomości na temat rozmaitych eventów i zapraszanie swojej szybko rozrastającej się sieci znajomych na multum wydarzeń kulturalnych. Częściowo bazuję na miejscowych znajomych, ale spędzam też sporo czasu w internecie, wyszukując intrygujące propozycje i dzieląc się ich opisami i linkami z szeroką grupą ludzi. Tutaj z pomocą przychodzi fejsik, z którego, nawet mając wstręt do zdjęć ze ślubów znajomych, możemy sobie z łatwością zrobić bardzo poręczny kalendarz imprez i eventów ze spersonalizowanymi powiadomieniami na temat kulturalnego życia miasta, używając przy tym tematycznych grup do przekazywania wieści.
Skoro gorączka miejska uaktywnia się nawet podczas półrocznego pobytu, to co w przypadku kilkudniowej wycieczki? Wstać wcześnie czy się wyspać? Galopować od zabytku do zabytku, od pomnika do pomnika i od kościoła do kościoła czy raczej poszukać luźniejszych, bardziej lokalnych zajęć? Sama w miarę możliwości staram się połączyć te dwie rzeczy – grunt, żeby się nie stresować i nie stwarzać sobie samemu presji wykonania planu maksimum. Z wyjątkiem wyjazdu na wieżę Galata nie widziałam absolutnie nic z turystycznego centrum Stambułu i na pewno kiedyś chciałabym tam wrócić, ale czy żałuję, że spędziłam moje jedyne tureckie 18h na szalonym rajdzie po uliczkach i lokalach azjatyckiej części miasta, będąc prowadzona przez parę lokalsów? Oczywiście, że nie – wspaniałe doświadczenie! Dwuosobowa reprezentacja ekipy FUSSa odwiedziła mnie ostatnio w Brukseli i myślę, że dziewczyny były całkiem zadowolone z miejscowych atrakcji, które zaproponowałam i które nie są normalnie popularne wśród turystów. I tak trafiłyśmy m.in. na dużą imprezę w ogrodzie znacznie oddalonego od centrum miasta squatu (przesympatyczni ludzie, pyszne wegetariańskie jedzenie, muzyka na żywo, spotkanie pierwszego stopnia z wydziobującą nam z talerzy jedzenie kurą, ciekawa, nieturystyczna okolica), imprezę na dachu wielopiętrowego parkingu w centrum miasta czy całodniowy festiwal elektro i miejską plażę nad kanałem w północnej, niecieszącej się zbyt dobrą renomą części Brukseli o na zmianę postindustrialnym i etnicznym klimacie. Jasne, pewnie kosztem tego nie zobaczyły jakiejś przewodnikowej atrakcji – ale czy właśnie w ten sposób nie zapamiętają miasta lepiej?
FAZA 4: EWALUACJA
Ostatecznie naprawdę wszystko zależy więc od nas. Od tego, jak ułożymy sobie życie i jakich wyborów dokonujemy mieszkając w danym mieście. W jakie miejsca chodzimy i z jakimi ludźmi spędzamy czas. Dlatego nie istnieje chyba duże miasto, którego nie lubię; wszystkie metropolie, w których mieszkałam, niezwykle mi się podobały, mimo licznych trudności związanych z przeprowadzkami i niespodziewanymi problemami, które zawsze jednak udawało się jakoś rozwiązać. Wydaje się, że tylko sobie mogę zawdzięczać taki obraz miejskiego życia, ponieważ zwyczajnie cały czas coś robię – zwiedzam, odkrywam, poznaję ludzi, szukam inspiracji. Jestem zorientowana w topografii miasta, interesuję się jego życiem kulturalnym, maksymalnie wykorzystuję dostępną ofertę i staram się podejmować własne inicjatywy.
Ekstremalnym przykładem wydaje się Birmingham, które to wszyscy uważają ze ucieleśnienie koszmaru – kiedy wybierałam się tam wiosną tego roku i raportowałam brytyjskim znajomym z Brukseli, że jadę na wakacje do West Midlands, wszyscy pukali się w czoło, pytając, dlaczego sobie to robię. Osobiście mam jednak dobre wspomnienia z krótkiego okresu mieszkania w Birmingham: większość czasu spędzałam co prawda w pracy, ale miałam duży dom w przyjemnej dzielnicy, fantastycznych współlokatorów, z którymi pozostaję w bliskiej przyjaźni po dziś dzień, a do tego mieszka tam mój przyjaciel z czasów dzieciństwa. W sąsiedztwie znajdował się bardzo przyjazny otoczony zielenią kampus uniwersytecki, gdzie chodziłam czasami pracować. W wolnym czasie eksplorowaliśmy parki i rozmaite dzielnice mieszkalne, szukając keszy (vide: geocaching) i, choć nie miałam na to zbyt dużo czasu, zahaczyłam o kilka muzeów czy jakiś openairowy festiwal filmowy. I, rzecz jasna, po mieście poruszałam się na rowerze. Werdykt: może nie najpiękniejsze, albo całkiem przyjemne i wygodne do życia miasto.
Dlatego właśnie podoba mi się właściwie wszędzie, co bez wątpienia jest pozytywną cechą. Prawdopodobnie nie zdecydowałabym się jednak na przeprowadzkę na wieś czy do jakiegoś małego miasteczka, ponieważ z góry wiem, że potrzebuję wyboru, szerokiej oferty atrakcji oraz gęstej sieci miejskich bodźców. FOMO potrafi jednak boleśnie zaatakować, zawsze pozostawiając uczucie sporego niedosytu czy nawet pretensji do siebie samego. Oczywiście nie da się zobaczyć wszystkiego, ale na pewno warto spróbować doświadczyć jak najwięcej!
KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
MAŁGORZATA MACIEJEWSKA
Absolwentka wiedzy o teatrze UJ, obecnie studentka performatyki UJ i dramaturgii PWST. Pisze dramaty i opowiadania, jest miłośniczką czeskiego kina. Poza zajęciami literackimi zajmuje się ilustracją, fotografią i projektowaniem.