DO GÓRY

 

fuss_fomo_and_the_city_maciejewska_cover.jpg

NUMER 19 (4) SIERPIEŃ 2016 | "BIG CITY LIFE"


FOMO AND THE CITY

KATARZYNA NOWACKA | MAŁGORZATA MACIEJEWSKA

Duże mia­sta to fascy­nu­jące, zapra­sza­jące do odkry­wa­nia prze­strze­nie, ofe­ru­jące bogatą ofertę kul­tu­ralną i eks­cy­tu­jące przy­gody, ale rów­no­cze­śnie mogące spra­wiać wra­że­nie groź­nego śro­do­wi­ska, któ­rego eks­plo­ra­cja sta­nowi spore wyzwa­nie. Osta­tecz­nie metro­po­lie są jed­nak niczym innym jak tylko odzwier­cie­dle­niem naszej wła­snej aktyw­no­ści – każde mia­sto jest tym, czym je dla samych sie­bie uczy­nimy.

Takie opi­nie prze­fil­tro­wane są przez okre­ślony styl życia: w moim przy­padku to cią­głe prze­pro­wadzki po całej Euro­pie, abso­lutne poświę­ca­nie się wyda­rze­niom kul­tu­ral­nym, chro­niczny brak pie­nię­dzy oraz poru­sza­nie się na rowe­rze jako pre­fe­ro­wany śro­dek trans­portu w zur­ba­ni­zo­wa­nych ośrod­kach. Sta­ra­jąc się jed­nak nie ogra­ni­czać do jed­nej per­spek­tywy i obser­wu­jąc różne postawy życiowe oraz całość lokal­nej infra­struk­tury, zapra­szam na spa­cer po mie­ście!

FAZA 1: PRZEPROWADZKA, CZYLI PRZEKRACZANIE STREFY KOMFORTU
Pomysł prze­nie­sie­nia się w nowe miej­sce wydaje się ożyw­czy; wszyst­kim zna­jo­mym, któ­rzy nie mają poważ­nych zobo­wią­zań w danym miej­scu, zawsze dora­dzam prze­pro­wadzkę. Taki wyda­wa­łoby się rady­kalny krok pozwala nam odżyć, nabrać tak bar­dzo cza­sami potrzeb­nego dystansu, z per­spek­tywy czasu i odle­gło­ści spoj­rzeć na pro­ble­ma­tyczne sprawy oraz odkryć w sobie cie­ka­wość świata, którą cza­sem trudno z sie­bie wykrze­sać po latach (15-stu, 40-stu – nie­ważne) spę­dzonych w jed­nym miej­scu. Same plusy! No niby tak i cią­gle za taką inter­pre­ta­cją obstaję, jed­nak po dro­dze zje nas jesz­cze stres i sta­niemy oko w oko z niejed­nym pro­ble­mem, któ­rego nie napo­tka­li­śmy od lat: zna­le­zie­niem nowego miesz­ka­nia, kupie­niem roweru, wyro­bie­niem karty na komu­ni­ka­cję publiczną i w ogóle zorien­to­wa­niem się w całym sys­te­mie trans­portu, nie­usta­ją­cym cho­dze­niem z nosem w mapie i stre­sem, że się gdzieś spóź­nimy przez nie­zna­jo­mość trasy, zare­je­stro­wa­niem się w mie­ście, zało­że­niem konta w lokal­nym banku, zlo­ka­li­zo­wa­niem naj­bliż­szej przy­chodni zdro­wot­nej, zdo­by­ciem numeru na zaufaną firmę tak­sów­kar­ską (na wszelki wypa­dek!), opa­no­wa­niem naj­bliż­szej oko­licy i zorien­to­wa­niem się, gdzie robić zakupy, kup­nem karty SIM z lokal­nym nume­rem… Wymie­niać mogę w nie­skoń­czo­ność. Im więk­sze mia­sto, tym więk­szy baj­zel. Mózg paruje od ogromu spraw, które trzeba sobie zor­ga­ni­zo­wać, aby życie na nowo nabrało jakiejś sta­bil­no­ści i żeby każde wyj­ście z domu (o ile już go mamy, ha!) śmier­tel­nie nas nie stre­so­wało. W przy­padku prze­pro­wa­dzek zagra­nicz­nych docho­dzi oczy­wi­ście komu­ni­ka­cja w języku obcym (to, że my posłu­jemy się nim bie­gle wcale nie zna­czy, że inni też) i róż­nice kul­tu­rowe, która są zaska­ku­jąco widoczne, nawet jeśli poru­szamy się na tak nie­du­żych odle­gło­ściach jak, powiedzmy, Niemcy, Holan­dia i Bel­gia. Nie można też zapo­mnieć o rodzi­nie i przy­ja­cio­łach – warto zadać sobie pyta­nie, na ile łatwo nawią­zu­jemy nowe kon­takty, czy możemy miesz­kać z dala od rodziny oraz czy jeste­śmy dobrzy w utrzy­my­wa­niu kon­taktu pomimo geo­gra­ficz­nego dystansu.

Wszystko to skut­kuje spo­rym pozio­mem stresu, na który jeste­śmy w różny spo­sób odporni – to kwe­stia indy­wi­du­alna. Niektó­rych nie wypro­wa­dza to z rów­no­wagi pra­wie wcale. Ja na przy­kład mam momenty strasz­nego stresu i roz­pa­czy, ale ponie­waż jestem już doświad­czona w euro­pej­skim noma­dy­zmie, bez pro­blemu mogę sobie z tym pozio­mem zde­ner­wo­wa­nia i ze wszyst­kimi obo­wiąz­kami tudzież wyzwa­niami pora­dzić. Wielu ludzi z kolei para­li­żuje sama myśl o prze­pro­wadzce. Jestem prze­ko­nana, że więk­szość ze stra­chu ni­gdy nie podej­mie decy­zji o wyru­sze­niu w nie­znane, nato­miast po zna­le­zie­niu się w takiej sytu­acji pew­nie oka­za­łoby się, że tak jak ja należą do środ­ko­wej kate­go­rii, tzn. doświad­czają stresu, ale świet­nie by sobie ze wszyst­kim mimo to pora­dzili.

kreska.jpg

cytat.jpg

Pomysł prze­nie­sie­nia się w nowe miej­sce wydaje się ożyw­czy; wszyst­kim zna­jo­mym, któ­rzy nie mają poważ­nych zobo­wią­zań w danym miej­scu, zawsze dora­dzam prze­pro­wadzkę.


Warto podkre­ślić, że każ­demu zda­rzają się momenty zwąt­pie­nia i zagu­bie­nia, które skut­kują zwy­kle zre­zy­gno­wa­niem albo zło­ścią i postawą typu: „Nie­na­wi­dzę tego jeba­nego mia­sta”. Z doświad­cze­nia wiem, że ludzie czę­sto się z tych gor­szych momen­tów nie zwie­rzają, np. wsty­dząc się, że nie są wystar­cza­jąco zaradni, i cza­sami dopiero po wielu tygo­dniach wycho­dzi w roz­mo­wie, że prze­cho­dzi­li­śmy dokład­nie przez to samo, co nasz roz­mówca. Za żadne skarby nie możemy się też bać czy wsty­dzić pytać o głu­poty: to natu­ralne, że nie wiemy, któ­rymi drzwiami wsiąść do auto­busu, jak ska­so­wać bilet czy na któ­rym przy­stanku wysiąść. Albo jak działa jakiś auto­mat, gdzie jest wej­ście do budynku, któ­rego szu­kamy, czy nawet na jakiej stro­nie inter­ne­to­wej cze­goś szu­kać. Zagu­bieni przyj­mu­jemy cza­sami pozę „biz­nes­mena” i uda­jemy, że prze­glą­damy coś na komórce, żeby wyglą­dać na zaję­tych i nie dać po sobie poznać, że zwy­czaj­nie nie mamy poję­cia, w którą stronę się udać albo jak coś działa – jeste­śmy zakło­po­tani, wydaje nam się bowiem, że powin­ni­śmy wszystko z góry wie­dzieć. Mnie też się to zda­rzyło, ale wyzby­łam się wstydu, kiedy kil­koro zna­jo­mych „przy­znało się” do takich mar­ko­wa­nych zacho­wań – dotarło do mnie wtedy wyraź­nie, że to uni­wer­salne doświad­cze­nie i że cią­gle mamy prawo uczyć się nawet bar­dzo pro­stych rze­czy. Czę­sto nie wiemy, gdzie kupić kon­kretny pro­dukt z danej branży albo jak coś naj­ta­niej zała­twić. Nawet Google nie dostar­czy nam 100% odpo­wie­dzi, dla­tego nade wszystko musimy pytać, pytać i jesz­cze raz pytać, bo to dzięki lokal­som mamy szansę poznać praw­dziwe mia­sto!

FAZA 2: DOMATOR VERSUS ODKRYWCA
Ok, jeste­śmy już wypruci z sił i wyżęci emo­cjo­nal­nie? Świet­nie, czas, żeby­śmy to my zaczęli korzy­stać z mia­sta i jego boga­tej oferty. Bawiąc się ponow­nie w kate­go­ry­zo­wa­nie ludzi, z jed­nej strony są zawsze ci, któ­rzy sta­wiają na spo­kój i sta­bil­ność – niespe­cjal­nie cią­gnie ich do spon­ta­nicz­nych eska­pad w nie­znane. Z dru­giej nato­miast strony mamy odkryw­ców, któ­rzy nie spo­czną, póki nie posta­wią stopy na wszyst­kich uli­cach i nie odkryją każ­dego kąta. Ci pierwsi, doma­torzy, mia­sto trak­tują zada­niowo: praca, dom, sklep, siłow­nia, może jakaś ulu­biona restau­ra­cja czy kawiar­nia. Muszą tylko opa­no­wać dojazdy mię­dzy tymi punk­tami i to wła­ści­wie wszystko, co im wystar­cza na kilka mie­sięcy. Nie znają innych czę­ści mia­sta ani alter­na­tyw­nych tras dojazdu; czę­sto spę­dzają wolny czas w domu, regu­lar­nie się odży­wiają, soboty poświę­cają na zakupy i pra­nie, godzi­nami wiszą na skaj­pie, gada­jąc z kimś „ z domu”. Ten zestaw czyn­no­ści jawi się jako abso­lut­nie prio­ry­te­towy, nie są więc oni sko­rzy zmie­niać swo­ich pla­nów kosz­tem jakie­goś nie­spo­dzia­nego eventu. Oka­zjo­nal­nie dają się zapro­sić na jakieś wyj­ście zor­ga­ni­zo­wane przez odkryw­ców i doce­niają miło spę­dzony czas, ale ni­gdy nie odwdzię­czą się podob­nym zapro­sze­niem – nie znają mia­sta i nawet nie mie­liby pomy­słu, dokąd można się wybrać.

Drugi typ, poszu­ku­jący, jest wiecz­nie w ruchu: zwie­dza (zarówno muzea, jak i ulice, budynki, parki – co tylko się da!), wyszu­kuje cie­kawe wyda­rze­nia, uczest­ni­czy w lokal­nych even­tach, prosi ludzi o inte­re­su­jące reko­men­da­cje, szuka, eks­plo­ruje, chce poznać i zro­zu­mieć mia­sto. Prze­waż­nie wybiera alter­na­tywne drogi, żeby poznać trasę, którą jesz­cze się nie poru­szał, a mając do wyboru kilka miejsc, uda się zwy­kle w takie, w któ­rym jesz­cze dotąd nie był. Istotną cechą jest też umie­jęt­ność samot­nego spę­dza­nia czasu, ponie­waż nie zawsze z łatwo­ścią udaje mu się zna­leźć towa­rzy­stwo na takie wyprawy. Wie, że nie warto uza­leż­niać wszyst­kich wyjść od tego, czy ktoś się z nim w dane miej­sce wybie­rze, ponie­waż może się to skoń­czyć odwo­ła­niem imprezy i bez­ce­lo­wym sie­dze­niem w domu. Odkrywca potrafi się więc cie­szyć samotną prze­jażdżką rowe­rową czy jed­no­oso­bową wizytą w kinie.

Tym, co prze­waż­nie odróż­nia te dwie popu­la­cje miej­skie, jest rów­nież spo­sób poru­sza­nia się po metro­po­lii – zwłasz­cza w przy­padku ist­nie­nia w niej roz­wi­nię­tej sieci metra. Bar­dzo wygodna pod­ziemna komu­ni­ka­cja dopro­wa­dza do kom­plet­niej niezna­jo­mo­ści tere­nów na powierzchni. Będąc tury­stą, po tygo­dniu spę­dzonym w danym mie­ście w cza­sie wspól­nego spa­ceru zda­rzało mi się wska­zać lep­szą drogę od moich miesz­ka­jących tam od kilku mie­sięcy czy nawet lat zna­jo­mych, któ­rzy poru­szają się tylko metrem i znają zale­d­wie małe kropki na mapie mia­sta: dwie ulice na krzyż wokół naj­waż­niej­szych sta­cji. Śmi­ga­jąc na rowe­rze poznaje się z kolei wszyst­kie moż­liwe trasy, a różne dziel­nice i węzły komu­ni­ka­cyjne szybko ukła­dają się w kla­rowną myślową mapę mia­sta. Oczy­wi­ście na początku zda­rza się pogu­bić i robić bez­sen­sowne objazdy – kto by się w końcu zatrzy­my­wał potwier­dzać trasę z pla­nem mia­sta przed każ­dym zakrę­tem. A zresztą prze­cież „wresz­cie gdzieś dojadę”! Natu­ral­nie, kie­rowcy samo­cho­dów także poru­szają się po powierzchni, bry­lo­wa­nie w zna­jo­mo­ści topo­gra­fii mia­sta nie jest domeną wyłącz­nie cykli­stów. Jazda na rowe­rze albo cho­dze­nie na pie­chotę impli­kuje jed­nak spa­cer czy wycieczkę – dużo chęt­niej zbo­czymy w takiej sytu­acji z obra­nej wcze­śniej drogi: dla odmiany, bo coś nas zacie­kawi, bo mamy jesz­cze chwilę czasu etc. Samo­chód – przy­naj­mniej w warun­kach miej­skich – zawie­zie nas raczej z punktu A do punktu B, w korku.

Z doświad­cze­nia mogę powie­dzieć, że ta rela­cja kom­pli­kuje się w przy­padku mia­sta rodzin­nego, w któ­rym czę­sto nawet odkrywca nie czuje się spe­cjal­nie zmo­ty­wo­wany do dzia­ła­nia. Sama wyka­zuję wie­lo­krot­nie więk­szą aktyw­ność z dala od domu. Bez naj­mniej­szego pro­blemu mogę opro­wa­dzać ludzi po Amster­da­mie, Lizbo­nie czy Bruk­seli, w zależ­no­ści od potrzeb przyj­mu­jąc per­spek­tywę albo tury­styczną, albo alter­na­tywną. Kra­ków świet­nie znam, ale spa­cer po Plan­tach czy Pod­gó­rzu to jed­nak nie do końca zew przy­gody. Zasada jed­nak pozo­staje taka sama: od nas samych zależy, jak będziemy spę­dzali wolny czas i jak będziemy się po mie­ście poru­szać, ergo: jak je będziemy cało­ściowo postrze­gać. Wró­ciw­szy kie­dyś na dłu­żej do Kra­kowa, który wpę­dza mnie zwy­kle raczej w letarg, iry­ta­cję i brak poczu­cia jakich­kol­wiek wyzwań, zało­ży­łam sobie pro­gram zwie­dzania i ucze­nia się histo­rii mia­sta: dużo na ten temat czy­ta­łam, odwie­dza­łam muzea, przy­po­mi­na­łam sobie takie miej­sca jak np. Wawel, który z przy­jem­no­ścią zwie­dzi­łam ponow­nie po jakichś 20 latach. Fascy­nują mnie rów­nież budynki i ni­gdy nie pogar­dzę wizytą w sta­rej kamie­nicy, do któ­rej po raz pierw­szy mam oka­zję zaj­rzeć – szcze­gól­nie jeśli oprócz podzi­wia­nia archi­tek­tury i wnętrz mogę się zała­pać na jakieś cie­kawe opo­wie­ści z prze­szło­ści. Coraz wię­cej jeż­dżę też po Kra­ko­wie na rowe­rze, czego daw­niej aku­rat tam raczej nie prak­ty­ko­wa­łam. Dzięki takim świa­do­mie podej­mo­wa­nym aktyw­no­ściom i pew­nej zmia­nie stylu życia sto­lica Mało­pol­ski zaczęła stop­niowo odzy­ski­wać dla mnie swój urok. Podobne doświad­cze­nia miała np. moja kole­żanka z Zagrze­bia – popa­dała w kom­pletną apa­tię w cza­sie każ­dego dłuż­szego pobytu w domu; zde­cy­do­wa­nie chciała miesz­kać za gra­nicą i jesz­cze do nie­dawna roz­pacz­li­wie pró­bo­wała zacze­pić się na stałe w Ber­li­nie. Tak było, dopóki nie została aktywną człon­ki­nią klubu tria­tlo­no­wego. Dia­me­tral­nie odmie­niło to jej styl życia – chor­wacka sto­lica nagle oka­zała się być miej­scem, w któ­rym z przy­jem­no­ścią można zamiesz­kać na dłu­żej.

Osta­tecz­nie doma­tor jakość życia w danym mie­ście osą­dzi najpew­niej na pod­sta­wie tego, czy dobrze robi się w nim zakupy albo jak wygląda dojazd do pracy, pod­czas gdy odkrywca tę samą metro­po­lię postrze­gał będzie jako nie­wy­czer­pane źró­dło cie­ka­wych wyda­rzeń i kalej­do­skop nie­po­wta­rzal­nych miejsc.


fuss_fomo_and_the_city_maciejewska.jpg


FAZA 3: FEAR OF MISSING OUT, CZYLI EKSTREMALNA EKSPLORACJA
FOMO to lęk przed tym, że coś nas omija, strach przed wyklu­cze­niem z róż­nych aspek­tów życia. Jest to popu­larna przy­pa­dłość, potę­go­wana przez kom­bi­na­cję nie­zli­czo­nych wiel­ko­miej­skich bodź­ców z cią­głym dostę­pem do prze­glądu wyda­rzeń online: „Tyle się dzieje, a mnie tam nie ma!”. Oczy­wi­ście, fizycz­nie nie da się być w kilku miej­scach na raz, ale życie towa­rzy­skie metro­po­lii tro­chę tego wła­śnie od nas wymaga. Bie­gamy więc od eventu do eventu, sta­ra­jąc się być rów­no­cze­śnie wszę­dzie.

Sama mie­wam nawra­ca­jące napady paniki, że „nie zdążę zoba­czyć wszyst­kiego”. Codzien­nie gdzieś wycho­dzę (mak­sy­mal­nie jedno popo­łu­dnie w tygo­dniu na jakieś sprawy domowe i ode­spa­nie), moje kalen­da­rze (papie­rowe, elek­tro­niczne, fejs­bu­kowe) zapeł­nione są listą wyda­rzeń: kina, teatry, festi­wale, ple­ne­rowe imprezy w par­kach, kon­certy, eventy spor­towe, lokalne cen­tra spo­łecz­no­ściowe, obiady u zna­jo­mych. Te ostat­nie są zresztą świet­nym pre­tek­stem do zwie­dze­nia dziel­nic miesz­kal­nych, do któ­rych, bez powodu, ni­gdy nie byłoby oka­zji dotrzeć.

Mia­sto poraża mnie ogro­mem moż­li­wo­ści i śmier­tel­nie boje się stra­cić nawet pół dnia – muszę dokądś pójść, coś zro­bić, odkre­ślić z listy kolejną atrak­cję. Kata­li­za­to­rem tej natę­żo­nej pogoni za even­tami jest poczu­cie krót­ko­trwa­ło­ści. Ze względu na pracę czy naukę czę­sto się prze­no­szę, spę­dza­jąc w róż­nych mia­stach od 2 mie­sięcy do mak­sy­mal­nie roku. Poczu­cie ulot­no­ści tego doświad­cze­nia skut­kuje pul­su­jącą myślą, która nie­usta­jąco czai się z tyłu głowy: moje dni w danym miej­scu są poli­czone i moż­liwe, że już ni­gdy do niego nie wrócę, więc muszę wykorzy­stać swój pobyt w przy­naj­mniej 200%. W Bruk­seli zda­rzało mi się cho­dzić do muzeów nawet w prze­rwie na lunch – w week­endy nie da się wszak pomie­ścić wszyst­kich pla­nów. W jeden z ostat­nich dni przed wyjaz­dem musia­łam podejść do punktu rowe­ro­wego – po bły­ska­wicz­nej napra­wie natych­miast wsko­czy­łam na rower i pogna­łam w stronę pałacu Stoc­leta, który zawsze chcia­łam zoba­czyć i który mie­ści się sto­sun­kowo nie­da­leko mojej pracy. Prze­cież nie mogę wypro­wa­dzić się z Bruk­seli nie obej­rzaw­szy wszyst­kiego.

Inte­re­sują mnie też lokalne pro­jekty zarówno spo­łeczne, jak i infra­struk­tu­ralne. Jak dzia­łają prze­strze­nie publiczne i czy są one dobrze wyko­rzy­sty­wane? Czy mia­sto jest przy­ja­zne dla rowe­rów? Jak kształ­tuje się kul­tura alter­na­tywna, w rozu­mie­niu np. roz­ma­itych cen­trów kul­tury i squ­atów? I tak raz pójdę na jakąś imprezę rowe­rową, kiedy indziej np. do cen­trum kul­tury kore­ań­skiej albo cze­skiej, innym razem do squ­atu na pyszny wegań­ski obiad, a póź­niej na jakiś wer­ni­saż, gdzie poka­zują się tylko lokalsi. To zresztą kolejna misja: wydo­stać się z mię­dzynarodowej bańki i zoba­czyć, jak żyją auto­chtoni; niezwy­kle łatwo jest trzy­mać się z innymi eks­pa­tami i zanim się zorien­tu­jemy, nasz pro­jekt się koń­czy, czas wyjeż­dżać, a my na pal­cach jed­nej ręki możemy poli­czyć lokal­sów, któ­rych znamy, i nie mamy zie­lo­nego poję­cia, dokąd cha­dzają miej­scowi. Dodat­kowo istotne jest oczy­wi­ście oso­bi­ste zaan­ga­żo­wa­nie, od rze­czy naj­prost­szych i nama­cal­nych – przy­jeż­dżam do cen­trum spo­łecz­no­ścio­wego w sąsiedz­twie napra­wić sobie rower i widzę, że jest robota, to pro­szę bar­dzo, nie ma pro­blemu, poma­gam orga­ni­za­to­rom prze­rzu­cić kilka kubi­ków drewna na opał – po komu­ni­ka­cję i infor­ma­cję – w każ­dym mie­ście, w któ­rym miesz­kam, anga­żuję się bowiem w udo­stęp­nia­nie wia­do­mo­ści na temat roz­ma­itych even­tów i zapra­sza­nie swo­jej szybko roz­ra­sta­ją­cej się sieci zna­jo­mych na mul­tum wyda­rzeń kul­tu­ral­nych. Czę­ściowo bazuję na miej­sco­wych zna­jo­mych, ale spę­dzam też sporo czasu w inter­ne­cie, wyszu­ku­jąc intry­gu­jące pro­po­zy­cje i dzie­ląc się ich opi­sami i lin­kami z sze­roką grupą ludzi. Tutaj z pomocą przy­cho­dzi fej­sik, z któ­rego, nawet mając wstręt do zdjęć ze ślu­bów zna­jo­mych, możemy sobie z łatwo­ścią zro­bić bar­dzo poręczny kalen­darz imprez i even­tów ze sper­so­na­li­zo­wa­nymi powia­do­mie­niami na temat kul­tu­ral­nego życia mia­sta, uży­wa­jąc przy tym tema­tycz­nych grup do prze­ka­zy­wa­nia wie­ści.

Skoro gorączka miej­ska uak­tyw­nia się nawet pod­czas pół­rocz­nego pobytu, to co w przy­padku kil­ku­dnio­wej wycieczki? Wstać wcze­śnie czy się wyspać? Galo­po­wać od zabytku do zabytku, od pomnika do pomnika i od kościoła do kościoła czy raczej poszu­kać luź­niej­szych, bar­dziej lokal­nych zajęć? Sama w miarę moż­li­wo­ści sta­ram się połą­czyć te dwie rze­czy – grunt, żeby się nie stre­so­wać i nie stwa­rzać sobie samemu pre­sji wyko­na­nia planu mak­si­mum. Z wyjąt­kiem wyjazdu na wieżę Galata nie widzia­łam abso­lut­nie nic z tury­stycz­nego cen­trum Stam­bułu i na pewno kie­dyś chcia­ła­bym tam wró­cić, ale czy żałuję, że spę­dzi­łam moje jedyne turec­kie 18h na sza­lo­nym raj­dzie po ulicz­kach i loka­lach azja­tyc­kiej czę­ści mia­sta, będąc pro­wa­dzona przez parę lokal­sów? Oczy­wi­ście, że nie – wspa­niałe doświad­cze­nie! Dwu­oso­bowa repre­zen­ta­cja ekipy FUSSa odwie­dziła mnie ostat­nio w Bruk­seli i myślę, że dziew­czyny były cał­kiem zado­wo­lone z miej­sco­wych atrak­cji, które zapro­po­no­wa­łam i które nie są nor­mal­nie popu­larne wśród tury­stów. I tak tra­fi­ły­śmy m.in. na dużą imprezę w ogro­dzie znacz­nie odda­lo­nego od cen­trum mia­sta squ­atu (prze­sym­pa­tyczni ludzie, pyszne wege­ta­riań­skie jedze­nie, muzyka na żywo, spo­tka­nie pierw­szego stop­nia z wydzio­bu­jącą nam z tale­rzy jedze­nie kurą, cie­kawa, nie­tu­ry­styczna oko­lica), imprezę na dachu wie­lo­pię­tro­wego par­kingu w cen­trum mia­sta czy cało­dniowy festi­wal elek­tro i miej­ską plażę nad kana­łem w pół­noc­nej, nie­cie­szą­cej się zbyt dobrą renomą czę­ści Bruk­seli o na zmianę post­in­du­strial­nym i etnicz­nym kli­ma­cie. Jasne, pew­nie kosz­tem tego nie zoba­czyły jakiejś prze­wod­ni­ko­wej atrak­cji – ale czy wła­śnie w ten spo­sób nie zapa­mię­tają mia­sta lepiej?

FAZA 4: EWALUACJA
Osta­tecz­nie naprawdę wszystko zależy więc od nas. Od tego, jak uło­żymy sobie życie i jakich wybo­rów doko­nu­jemy miesz­ka­jąc w danym mie­ście. W jakie miej­sca cho­dzimy i z jakimi ludźmi spę­dzamy czas. Dla­tego nie ist­nieje chyba duże mia­sto, któ­rego nie lubię; wszyst­kie metro­po­lie, w któ­rych miesz­ka­łam, niezwy­kle mi się podo­bały, mimo licz­nych trud­no­ści zwią­za­nych z prze­pro­wadz­kami i nie­spo­dzie­wa­nymi pro­ble­mami, które zawsze jed­nak uda­wało się jakoś roz­wią­zać. Wydaje się, że tylko sobie mogę zawdzię­czać taki obraz miej­skiego życia, ponie­waż zwy­czaj­nie cały czas coś robię – zwie­dzam, odkry­wam, poznaję ludzi, szu­kam inspi­ra­cji. Jestem zorien­to­wana w topo­gra­fii mia­sta, inte­re­suję się jego życiem kul­tu­ral­nym, mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stuję dostępną ofertę i sta­ram się podej­mo­wać wła­sne ini­cja­tywy.

Ekstre­mal­nym przy­kładem wydaje się Bir­min­gham, które to wszy­scy uwa­żają ze ucie­le­śnie­nie kosz­maru – kiedy wybie­ra­łam się tam wio­sną tego roku i rapor­to­wa­łam bry­tyj­skim zna­jo­mym z Bruk­seli, że jadę na waka­cje do West Midlands, wszy­scy pukali się w czoło, pyta­jąc, dla­czego sobie to robię. Oso­bi­ście mam jed­nak dobre wspo­mnie­nia z krót­kiego okresu miesz­ka­nia w Bir­min­gham: więk­szość czasu spę­dza­łam co prawda w pracy, ale mia­łam duży dom w przy­jem­nej dziel­nicy, fan­ta­stycz­nych współ­lo­ka­to­rów, z któ­rymi pozo­staję w bli­skiej przy­jaźni po dziś dzień, a do tego mieszka tam mój przy­ja­ciel z cza­sów dzie­ciń­stwa. W sąsiedz­twie znaj­do­wał się bar­dzo przy­ja­zny oto­czony zie­le­nią kam­pus uni­wer­sy­tecki, gdzie cho­dzi­łam cza­sami pra­co­wać. W wol­nym cza­sie eks­plo­ro­wa­li­śmy parki i roz­ma­ite dziel­nice miesz­kalne, szu­ka­jąc keszy (vide: geo­ca­ching) i, choć nie mia­łam na to zbyt dużo czasu, zaha­czy­łam o kilka muzeów czy jakiś ope­na­irowy festi­wal fil­mowy. I, rzecz jasna, po mie­ście poru­szałam się na rowe­rze. Wer­dykt: może nie naj­pięk­niej­sze, albo cał­kiem przy­jemne i wygodne do życia mia­sto.

Dla­tego wła­śnie podoba mi się wła­ści­wie wszę­dzie, co bez wąt­pie­nia jest pozy­tywną cechą. Praw­do­po­dob­nie nie zde­cy­do­wa­ła­bym się jed­nak na prze­pro­wadzkę na wieś czy do jakie­goś małego mia­steczka, ponie­waż z góry wiem, że potrze­buję wyboru, sze­ro­kiej oferty atrak­cji oraz gęstej sieci miej­skich bodź­ców. FOMO potrafi jed­nak bole­śnie zaata­ko­wać, zawsze pozosta­wiając uczu­cie spo­rego nie­do­sytu czy nawet pre­ten­sji do sie­bie samego. Oczy­wi­ście nie da się zoba­czyć wszyst­kiego, ale na pewno warto spró­bo­wać doświad­czyć jak naj­wię­cej!musująca tabletka.png

kreska.jpg

KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.

MAŁGORZATA MACIEJEWSKA
Absolwentka wiedzy o teatrze UJ, obecnie studentka performatyki UJ i dramaturgii PWST. Pisze dramaty i opowiadania, jest miłośniczką czeskiego kina. Poza zajęciami literackimi zajmuje się ilustracją, fotografią i projektowaniem.

Ta strona korzysta z plików cookie.