NUMER 28 (3) MAJ 2018 | "WIELKIE ŻARCIE"
Powrót do sklepów kostiumów kąpielowych zmusza do sprawdzania ilości fałdek, długości rozstępów i powierzchni cellulitu, całego tego ciałka, które w formie beach body się nie mieści. Zimowe (bo postanowienia noworoczne), wiosenne (bo trzeba spalić wielkanocne mazurki), letnie (bo plaże), jesienne (bo słońca ubywa i trzeba zadbać o nie-czekoladowe endorfiny) desanty na siłownię, w których próbujesz (nie) uczestniczyć, odwołują się do twojego poczucia przyzwoitości i sumienia. Podobnie jak produkty sugar-fat-gluten-free, czuwające na półkach sklepowych i oceniająco spozierające na sięgające po zakupy ręce. Wszystko to wpisuje się w opowieść XXL o przywileju XXS.
To opowieść, w której cieszymy się z pojawienia się w mediach jednej modelki plus-size, serialu o grubej nastolatce z depresją czy kampanii body positivity. A potem znowu zerkamy na nasze uda, które nie wiedzieć czemu najlepiej czują się zawinięte w dresowe burrito. Być może uogólniam, ale tak samo dzieje się w dominującej narracji społeczno-medialnej. Fit-narracji, w której ciało poddaje się redukcji, a nadprogramowe kilogramy służą do wprowadzenia społecznej hierarchii. Narracji, którą mniej lub bardziej radośnie spróbuję spowić mięciutką warstwą tkanki tłuszczowej.
ROZMIAR L: FAT STORY
W internecie można znaleźć manifest fatstoryków, z butą, ale i poczuciem humoru wzywających do przepisania historii: „czy historia to tylko historia ludzi chudych?! Dlaczego historycy milczą o wadze wielkich bohaterów narodowych? Przypadek czy może celowe działanie propagatorów społeczeństwa macilientalnego?” Anorektyczna narracja historyczna nie tylko unika wspominania o (nad) wadze, ale też z cielesności czyni narzędzie upokorzenia lub heroizacji, w pierwszym przypadku podkreślając patologiczną kifozę i trzy podbródki czarnych charakterów, w drugim zaś smukłą kibić lub fizyczną krzepę (autorzy tekstu wspominają o zabiegach w stylu pimp my king: zakłamywaniu wizerunków Bolesława Chrobrego czy Jana III Sobieskiego, polegających na heroicznym odmładzaniu i podkreślaniu muskulatury).
Badania fatstoryczne mogą zatem się skupiać albo na sposobach reprezentacji „grubości”, albo na narracjach konstruowanych wokół tych przedstawień: z czego wynikały, z jakimi ocenami się wiązały, jak plasowały nadwagę w kontekście społecznym. Współczesne publikacje związane z fat studies (studiami nad otyłością) podkreślają, że zmiana perspektywy – postrzeganie dodatkowych kilogramów nie jako symbolu zdrowia i dobrobytu, a znaku fizycznej i psychicznej degeneracji – ma wymiar polityczny. Judeo-chrześcijańska, zachodnia kultura łączy przymioty cielesne z duchowymi, uznając, że moralność zamknięta musi być w szlachetnej posturze. Stąd o wiele wyższy status kulturowy hieratycznych figur niż rubensowskich kształtów, suchotniczych typów pokroju Virginii Woolf niż opasłych konsumentek à la Joanna Liszowska, „romantycznie” bulimicznej urody Kate Moss niż bujnej kobiecości Ashley Graham.
Nina Mackert próbuje „uhistorycznić” samą kategorię „bycia grubym” i unaocznić fakt, że jest ona pewnym konstruktem – nie ma bowiem obiektywnych wyznaczników, gdzie bycie grubym się zaczyna i dlaczego musi być czymś negatywnym. W tekście Writing the History of Fat Agency wskazuje na połowę XIX wieku jako czas, kiedy waga została włączona w (bio) polityczny reżim. Wtedy w liberalnych społeczeństwach zaczęto zarządzać ludźmi poprzez kształt ich ciała, łącząc go ze zdrowiem (uznając nadwagę nie tylko za możliwą przyczynę chorób, ale chorobę samą w sobie), a także – pośrednio – z postawą obywatelską, ponieważ dbanie o siebie (zarządzanie sobą) miało stanowić o indywidualnej kondycji, a przez to wpływać na harmonijne funkcjonowanie ogółu. Na przełomie XIX i XX wieku nadwaga miała świadczyć o braku silnej woli i nieumiejętności samostanowienia; była odstępstwem od (fizycznej) normy, które hamowało społeczeństwo w jego cywilizacyjnym rozwoju, a przez to było nie tylko chorobą jednostki, ale i społeczeństwa.
ROZMIAR M: FAT STORIES
Ludzie otyli są stygmatyzowani jako „prymitywne ciała”, co często uzasadnia się kwestiami inteligencji i pochodzenia. Osobom z niższych klas społecznych ma brakować nie tylko środków na pełnowartościowe jedzenie, ale także świadomości, wiedzy i dyscypliny. Otyłość rzekomo sygnalizuje niesamodzielność, a do pewnego stopnia nawet niepełnosprawność – jest to główna myśl stojąca za walką z tzw. epidemią otyłości, w której narzędziami są wskaźnik BMI i liczniki kalorii. Jednak to właśnie społeczeństwo kaleczy „grubokościstych”. Nie jest to tylko kwestia agresji i wykluczającego, przemocowego języka, ale chociażby tworzenia nieprzyjaznego środowiska dla osób z nadwagą, co widać m.in. w publicznych środkach komunikacji (szerokość siedzeń) czy sklepach odzieżowych (ograniczona skala rozmiarów). Dyskryminacja ze względu na rozmiar, czyli tzw. sizeism, szczególnie dotkliwie godzi w kobiety (choć np. w mediach społecznościowych rozwija się aktualnie męski ruch #bopowarriors). To one są nadal mocniej uwikłane w nieproporcjonalnie wyśrubowane kanony piękna, uzależnione w pełnionych rolach społecznych od własnej atrakcyjności i kulturowo przymuszane do troski o własne ciało. Współcześnie, jak pisze Mackert, przeżyć mogą tylko ci najbardziej fit (survival of the fittest) – ciało musi być sprawne, zdrowe i efektywne. W przypadku kobiet „efektywność” łączy się z efektownością.
Kształt ciała formuje nasze doświadczenia. Jeśli jest to ciało z nadwagą, przez te dodatkowe kilogramy świat patrzy na nas, a my patrzymy na świat – podlegamy społecznej ocenie, co wpływa z kolei na naszą perspektywę. Ten proces opisują tzw. fat stories, rozbijające stereotypy narosłe wokół otyłości, a także ogólnie fit-narrację przez to, że wprowadzają do niej doświadczenia indywidualne, mocno subiektywne, a jednak połączone przez przeżycie (samo) wykluczania. Są to opowieści alternatywne, negocjujące uprzedzenia narosłe wokół tematu nadwagi, ukazujące formy nadzoru nad „dużymi ciałami” i mechanizmy ich odrzucania. Dobrze takie strategie opisała Dorota Masłowska, umieszczając w Między nami dobrze jest fikcyjny horoskop z kolorowej prasy kobiecej: „Zodiakalna Gruba Świnia może się spodziewać w zeszłym kwietniu samych miłych niespodzianek. (…) Nareszcie zaakceptuj siebie i całkowicie się zmień. W tym celu wychodź dużo z domu i spaceruj bo jak przystało na zodiakalną Grubą Świnię jesteś grubą świnią, ale nie wychodź i nie spaceruj, zwłaszcza innym ludziom po ich polu widzenia: mają prawo do tego, by rzygać z lepszych powodów”.
Można wyróżnić kilka kategorii fat stories. Po pierwsze, są to historie bycia dyskryminowanym, opowieści o odrzuceniu w miejscu pracy, bullyingu w szkole czy obelżywych komentarzach. Po drugie, osoby z nadwagą (czasami pokonaną) próbują obalić stereotypy wokół przyczyn tycia, tłumacząc je przykładowo depresją, próbą uniknięcia przemocy seksualnej lub chęcią zadowolenia partnera, który ma fat-fetish (te ostatnie – uploadowane m.in. na stronie Fantasy Feeder – często radykalnie odwracają dominującą narrację, rozkoszując się opisami niepohamowanego jedzenia i przyjemności przybierania na wadze). Po trzecie, internauci dzielą się opowieściami o swoich kompleksach oraz ich przełamywaniu i przekuwaniu w atut, jak robią to tzw. modelki alternatywne czy „niewysportowane” sportsmenki (np. Mirna Valerio, która opisuje kolejne supermaratony na blogu Fat Girl Running). Nic dziwnego, że fat stories (do których włączyć wypada również wizualne narracje na Instagramie) łączą się z ruchem body positivity. Urozmaica on spektrum kształtów, kreuje pozytywne, krzepiące i buntownicze przesłanie, walczy z uprzedzeniami, a przede wszystkim zachęca do samoakceptacji – jedynego możliwego punktu wyjścia do walki z fat phobią.
ROZMIAR S: MY FAT STORY
Zamiast zakończenia streszczę historię swojego wewnętrznego grubasa. Piszę „wenętrznego”, ponieważ obiektywnie nigdy nie miałam nadwagi, jednak przez ponad pół życia i tak myślałam, że mój znak zodiadku to „gruba świnia”. Byłam raczej okrągłym dzieckiem, zastępującym sport pochłanianiem książek oraz obiadów z miłością podawanych w domu. Mogłam mieć z 5 lat, kiedy pierwszy raz grubas został nakarmiony – rodzice wyszydzili mój pomysł na zostanie baletnicą (kolejny, z astronautą, nie wiedzieć czemu, wydał im się mniej absurdalny). Od tej pory i dziesiątki podobnych sytuacji później wyszkoliłam w sobie kilka złych nawyków, dzięki którym wewnętrzny grubas rósł w siłę. Chowanie się przed aparatem fotograficznym, chowanie się z jedzeniem i chowanie się w sobie.
Dopiero w późnym wieku nastoletnim zaczęłam faktycznie i w nie do końca kontrolowany sposób przybierać na wadze, dopasowując się do sposobu, w jaki zdawało mi się, że patrzy na mnie otoczenie – jak na jałówkę, którą rzeźnicze oko rozczłonkowuje na partie mięsa. Wstydziłam się kupować jedzenie w sklepie, czując się ocenianą, jeśli przy kasie wyciągałam z koszyka czekoladę, komplementy odbierałam jako słowa pociechy, zaczęłam nosić coraz luźniejsze ubrania, a na któryś z kolejnych przytyków w domu zdarzyło mi się odpowiedzieć histeryczną głodówką. Pewnie okres dojrzewania z jego hormonalną burzą i weltschmerzami nie pomagał w radzeniu sobie ze sobą – mimo że oscylowałam między rozmiarem M i L, zaczęłam pielęgnować wewnętrznego grubasa. Rosłam we własnych oczach i ubierałam na siebie – niczym Jame Gumb – skafander z dodatkowego, obcego ciała.
Po większym załamaniu i kilku nadprogramowych rozczarowaniach udało mi się odchudzić temat wagi, spojrzałam na niego z odpowiedniej perspektywy. Chociaż z zakompleksionego cynika nie rzuciłam się w objęcia miłości własnej, zaczęłam leczyć się z „grubych” nawyków i wypracowałam zdrową pozycję dystansu do siebie i otoczenia. Nie wiem, dlaczego jako dziecko tak przejmowałam się krytycznymi uwagami i w końcu zaczęłam dopasowywać się do cudzych wyobrażeń czy standardów, ale i nie pamiętam, żebym kiedykolwiek słyszała w tamtym czasie o tym, że można siebie po prostu akceptować. Walka z wewnętrznymi zahamowaniami i zakrzywionym obrazem własnego ciała to nadal work in progress – i pewnie będzie nią zawsze. Nieustannie będzie mi towarzyszyć wewnętrzny grubas. Raz na jakiś czas obudzi się gruba Marta, by w tramwaju wysyczeć, że zajmuję za dużo miejsca.
Dlatego opowieści są potrzebne. Nie tylko w celach terapeutycznych, emancypacyjnych czy równościowych, ale też prewencyjnych. Jak grube dziewczyny potrzebują opowieści, tak społeczeństwo potrzebuje fat stories, żeby przemyśleć, jakie skutki może mieć jedna opinia. Im bardziej nieprzyjemne opowieści, tym lepiej. Zatem – in your face.
MARTA STAŃCZYK
Studentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, filmoznawca wannabe. Trochę ogląda, trochę czyta i trochę słucha, ponieważ marzy o zostaniu kulturalnym krakusem.
KATARZYNA HARCIAREK
absolwentka ASP w Katowicach. Na codzień mieszka w Porto, Portugalii, rozkleja street art na historycznych portowych kamieniczkach, tworzy ilustracje i zbiera sprzęty do swojej mikropracowni graficznej. www.facebook.com/kasiaharciarekart