DO GÓRY

 

fuss_hygge_lazowska_cover.jpg

NUMER 21 (1) STYCZEŃ 2017 | "CZY ROZMIAR MA ZNACZENIE?"


HYGGE REVISITED –
SPOJRZENIE NA DANIĘ

KAŚKA NOWACKA | ANNA ŁAZOWSKA

Mię­dzy­na­ro­dowa eks­cy­ta­cja duń­skim ter­mi­nem hygge i medialny szał wokół skan­dy­naw­skiego stylu życia, który ma rze­komo sta­no­wić odpo­wiedź na wszyst­kie nasze pro­blemy, skie­ro­wały ostat­nio uwagę publiczną w stronę pół­noc­nej kra­iny wiecz­nej szczę­śli­wo­ści. Mnie w tym wszyst­kim odro­binę żal Holen­drów, bowiem ich poję­cie gezel­li­gheid jest wła­ści­wie iden­tyczne zna­cze­niowo. Cóż, ewi­dent­nie Kró­le­stwo Nider­lan­dów ma znacz­nie gor­szy PR i to Dania, ze skrom­nymi nie­spełna 6 milio­nami oby­wa­teli, pod­biła świat swoją reto­ryką szczę­ścia.

Tak się zło­żyło, że w cza­sie wysypu tego trendu i wch­ła­nia­nia go przez całą cywi­li­za­cję zachod­nią miesz­ka­łam aku­rat w Danii – nagle, pew­nego jesien­nego tygo­dnia, zna­jomi zaczęli zasy­py­wać mnie wia­do­mo­ściami z lin­kami do roz­ma­itych arty­ku­łów, pyta­jąc, czy „to całe hygge to prawda”. Nawet moja bab­cia zadzwo­niła pod­eks­cy­to­wana, żeby prze­dys­ku­to­wać ten temat na skaj­pie. It’s offi­cial: wszy­scy zwa­rio­wali. Miliony ludzi zako­chały się w kon­cep­cie, któ­rego ni­gdy na żywo nie doświad­czyli i któ­rego nazwy nie potra­fią nawet popraw­nie wymó­wić.

HYGGELANDIA
Przy­po­mnę naprędce, czym jest hygge, cho­ciaż po uka­za­niu się ostat­nio w pol­skim tłu­ma­cze­niu aż dwóch ksią­żek na ten temat (Hygge. Duń­ska sztuka szczę­ścia Marie Tourell Soder­berg oraz Hygge. Klucz do szczę­ścia Meika Wikinga – ta ostat­nia roze­szła się już w ponad milio­nie egzem­pla­rzy na całym świe­cie, a w pol­skich księ­gar­niach obie od kilku tygo­dni utrzy­mują się na szczy­cie pó­łek z best­sel­le­rami) oraz powo­dzi arty­ku­łów i wywia­dów, od np. „New­swe­eka”, „Wybor­czej” i „Na Temat” po blogi i media spo­łecz­no­ściowe, więk­szo­ści już to egzo­tyczne okre­śle­nie jest pew­nie mniej lub bar­dziej znane. Hygge tłu­ma­czy się zwy­kle na angiel­ski jako cozi­ness, „przy­tul­ność”, ale jest to duże uprosz­cze­nie, wyni­ka­jące z braku odpo­wied­niego ter­minu w więk­szo­ści języ­ków (Holen­drzy i Nor­we­go­wie górą!). Okre­śle­nie to opi­suje sytu­ację pełną cie­pła i kom­fortu, przy­jem­nie spę­dzony czas, miłą atmos­ferę. Hyg­ge­lig (forma przy­miot­ni­kowa) może być więc przy­tulne domowe wnę­trze, ale rów­nież obiad z przy­ja­ciółmi albo czy­ta­nie książki pod kocem z kub­kiem paru­ją­cej her­baty w ręce. Poję­cie to wiąże się z dostrze­ga­niem uroku pro­stych rze­czy, two­rze­niem wokół sie­bie miłej atmos­fery, spę­dza­niem czasu z rodziną i przy­ja­ciółmi.

Najbar­dziej powierz­chowną formą z nim koja­rzoną jest wystrój wnętrz i cie­pło. Na scenę wjeż­dżają więc świeczki (wszę­dzie, mnó­stwo!), poduszki, koce, ogień w kominku, przy­ga­szone świa­tło i inne tego typu atrak­cje. Cho­ciaż Pola­kom mini­ma­li­styczny skan­dy­naw­ski design i białe wnę­trza nie­spe­cjal­nie będą się pew­nie koja­rzyć z przy­tul­nym domo­stwem, Duń­czycy, łącząc jasne barwy z ele­men­tami rusty­kal­nymi i, o zgrozo, tro­fe­ami myśliw­skimi, zdają się aran­żo­wać prze­strze­nie, które są super hygel­lig. Oso­bi­ście wola­ła­bym co prawda, żeby któ­rąś z czę­ści miesz­ka­nia dało się roz­świe­tlić na tyle, aby dało się np. coś prze­czytać czy przy­szyć guzik, ale – jak widać – nastrój nade wszystko.

Osta­tecz­nie jed­nak bar­dziej od przedmio­tów liczy się kli­mat i miłe towa­rzy­stwo, więc w hygge, mimo wspo­ma­ga­nia się świecz­kami, cho­dzi bar­dziej o „przy­tulne” sytu­acje i czas spę­dzany z ludźmi, któ­rych kochamy; o poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i kom­fort psy­chiczny. W zimie wspólny gorący posi­łek czy kubek świą­tecz­nego gløggu, w lecie pik­nik na tra­wie albo prze­jażdżka rowe­rowa. Wła­ści­wie wszystko łapie się w kate­go­rię hygge, cho­dzi bowiem o to, jak i z kim spę­dzamy czas i czy dzięki temu dobrze nam w życiu, a przy­naj­mniej w danej chwili (cho­ciaż w Danii każdy jest szczę­śliwy 24/7 – raj!). Pozy­tyw­nym aspek­tem tego ter­minu czy, jak wolą nie­któ­rzy, filo­zo­fii jest pra­co­wa­nie nad wła­snym podej­ściem do życia, by widzieć pozy­tywne strony danej sytu­acji. Pogoda może i jest paskudna, ale mogę dzięki temu ubrać mój naj­uko­chań­szy cie­pły sza­lik i piękne ręka­wiczki, które dosta­łam od mamy. Może i zmo­kłam na rowe­rze, ale zaraz napiję się prze­cież pysz­nej kawy z przy­ja­ciółką i przy­jem­nie spę­dzę resztę popo­łu­dnia.

To rze­czywiście bar­dzo fajne i opty­mi­styczne nasta­wie­nie, nad któ­rym Polacy na pewno mogliby odro­binę popra­co­wać. Zaletą jest też zasada nie­po­rów­ny­wa­nia się do innych oraz bycia „tu i teraz” – obie prze­kła­dają się cho­ciażby na bar­dzo ogra­ni­czone uży­wa­nie smart­fo­nów, mediów spo­łecz­no­ścio­wych itp. w cza­sie spo­tkań z rodziną i przy­ja­ciółmi. I cho­ciaż tę zasadę można by rów­nie dobrze wypro­wa­dzić, zwy­czaj­nie, z zasad dobrego wycho­wa­nia, to chwali się ona Duń­czy­kom.

Wła­ści­wie to bar­dzo cie­kawe, że naj­lep­szym skan­dy­naw­skim pro­duk­tem eks­por­to­wym oka­zała się atmos­fera; hygge uznane zostało za ter­min roku przez zarówno Oxford, jak i Col­lins Dic­tio­nary, a w Wiel­kiej Bry­ta­nii wydawcy wręcz biją się o duń­ską przy­tul­ność – ostat­nio uka­zało się tam już około 10 ksią­żek na ten temat. Cały ten medialny hajp nie jest już spe­cjal­nie hyg­ge­lig, zamie­nia­jąc się w prze­mysł popkul­tu­rowy, bez­li­to­śnie uprosz­cza­jąc duń­ski kon­cept i zamie­nia­jąc go w chwyt rekla­mowy do sprze­daży koców, skar­pe­tek czy świe­czek.

Dla mnie hygge to oso­bliwy temat zastęp­czy i wola­ła­bym poroz­ma­wiać na poważ­nie o tym, co Dania ma naprawdę do zaofe­ro­wa­nia swoim oby­wa­te­lom i co jest cha­rak­te­ry­styczne dla kul­tury tego kraju. Cho­ciaż poczu­cie wyż­szo­ści i prze­ko­na­nie o cywi­li­za­cyj­nej prze­wa­dze pań­stwa to jedna z wyraź­niej­szych cech Duń­czy­ków, więc jeśli mogą sko­lo­ni­zo­wać świat za pomocą hygge, to na pewno w to im graj!

fuss_hygge_lazowska.jpg

DANIA AWERS
Dania co roku kon­se­kwent­nie tra­fia na szczyt zesta­wień naj­szczę­śliw­szych kra­jów świata i rze­czywiście koja­rzy się tro­chę z pań­stwem przy­szło­ści zalud­nio­nym przez oby­wa­teli ide­al­nych: wykształ­co­nych, zdro­wych, wyspor­to­wa­nych, zamoż­nych, usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych swoim życiem zawo­do­wym i rodzin­nym. W tym wra­że­niu per­fek­cji jest sporo prawdy: spo­łe­czeń­stwo ma zapew­nione dosko­nałe warunki do życia i samo­roz­woju, dzięki czemu z łatwo­ścią dąży do opi­sanego wyżej ide­ału.

Cho­ciaż przy­rost natu­ralny nie rośnie dra­stycz­nie, to jed­nak cią­gle jest dodatni – atrak­cyjne warunki socjalne spra­wiają, że ludzie nie boją się decy­do­wać na powięk­sze­nie rodziny i nie sta­nowi to dla nich ryzyka finan­so­wego. Każdy stu­dent dostaje od pań­stwa sty­pen­dium w wyso­ko­ści ok. 800€ mie­sięcz­nie za sam fakt uczęsz­cza­nia na zaję­cia, a „stu­dencka praca” (to ofi­cjalny ter­min) zaj­muje mak­sy­mal­nie 20 godzin tygo­dniowo. Dzięki temu mło­dzi ludzie mają czas i pie­nią­dze na naukę i szu­ka­nie wła­snej drogi życio­wej. Dodat­kowo wszy­scy od dziecka z pełną bie­gło­ścią posłu­gują się angiel­skim, a potem czę­sto uczą się kolej­nych języ­ków. Koszty życia są spore, ale zarobki odpo­wied­nio wyso­kie, więc nie­za­leż­nie od wyko­ny­wa­nej pro­fe­sji Duń­czycy pozwa­lają sobie na czę­ste podróże – zarówno inży­nier, jak i nauczy­ciel czy han­dlo­wiec odby­wają zwy­kle kilka zagra­nicz­nych wycie­czek rocz­nie i nie mówimy tutaj oczy­wi­ście o week­en­dzie w sąsied­niej Szwe­cji, ale raczej o wypa­dach do Chin, Kanady czy Mek­syku. Tydzień pracy to 37 godzin, co nie jest zresztą zbyt restryk­cyj­nie prze­strze­gane, czę­sto sie­dzi się w biu­rze góra 6-7 godzin dzien­nie, nie ma pro­blemu ze zwol­nie­niem się, jeśli trzeba coś „zała­twić na mie­ście”. Nikt się nie prze­pra­co­wuje, a ludzie mają mnó­stwo czasu dla rodziny czy na upra­wia­nie spor­tów lub inne zaję­cia dodat­kowe.

Dania spodoba się na pewno rów­nież wszyst­kim, któ­rym zależy na śro­do­wi­sku. Pod­czas gdy Pol­ska chwali się swoim węglo­wym poten­cja­łem, wyspiar­skie kró­le­stwo jest w sta­nie funk­cjo­no­wać cały dzień w opar­ciu o 100% odna­wial­nych źró­deł ener­gii. Jest też przo­dow­ni­kiem walki z mar­no­wa­niem jedze­nia – od 2010 roku Dania zre­du­ko­wała straty żyw­no­ści o 25%, a nie­dawno rząd zaczął wspie­rać finan­sowo ini­cja­tywy dążące do dal­szej poprawy tej sytu­acji. Co wię­cej, sprze­daż przeter­minowanych pro­duk­tów jest tam legalna (pod warun­kiem, że są one w dobrym sta­nie i odpo­wied­nio opi­sane) – np. w Kopen­ha­dze dzia­łają już dwa oddziały sklepu Wefood, który sprze­daje za pół (lub mniej) ceny przeter­minowane, ale cią­gle zdatne do spo­ży­cia pro­dukty, ode­brane uprzed­nio przez wolon­ta­riu­szy ze skle­pów, super­mar­ke­tów, hur­towni i od roz­ma­itych dar­czyń­ców. W efek­cie ni­gdy nie wia­domo, co będzie można tam kupić, wszystko zależy bowiem od przy­pad­ko­wych dostaw, ale nie umniej­sza to popu­lar­no­ści sklepu. Zyski z han­dlu zostają prze­ka­zane na cele cha­ry­ta­tywne.

W sto­licy dość popu­larny jest rów­nież dump­ster diving, czyli bar­dziej hard­ko­rowa wer­sja odzy­ski­wa­nia dobrego jedze­nia ze śmiet­ni­ków, oraz odbie­ra­nie i zja­da­nie pro­duk­tów czy nawet goto­wych potraw, które po zamknię­ciu wydają restau­ra­cje, łącz­nie z tymi, które mogą pochwa­lić się gwiazd­kami Miche­lina. Żyw­ność zbie­rają i roz­dają też samo­or­ga­ni­zu­jące się grupki zapa­leń­ców, jak Food­sha­ring Copen­ha­gen, ekipa, która zaczęła swoją dzia­łal­ność w maju i od tej pory oca­liła już ponad 20 ton żyw­no­ści. Począt­kowo było to kilka osób, które swoim roz­pa­da­ją­cym się vanem odbie­rały ze skle­pów tyle zby­wa­ją­cych pro­duk­tów, ile mogli udźwi­gnąć, obec­nie mają wła­sną sie­dzibę w sta­rych maga­zy­nach w Valby (jedna z dziel­nic Kopen­hagi). To zresztą efekt innego inte­re­su­ją­cego pro­jektu – za około 5 lat w miej­scu kom­pleksu wybu­do­wane zostaną nowo­cze­sne apar­ta­men­towce, ale do tego czasu wła­ści­ciel udo­stęp­nia ten teren pod lokalne ini­cja­tywy. To typowa sytu­acja win-win: małe orga­ni­za­cje mogą legal­nie użyt­ko­wać prze­strzeń i roz­wi­jać swoją dzia­łal­ność za bez­cen (opła­cają jedy­nie media), nato­miast jeśli gosz­czące tam ini­cja­tywy staną się popu­larne, pod­bije to ceny przy­szłych miesz­kań.

W Danii żyje się też wygod­nie, bo roz­piesz­cza nas świetna infra­struk­tura: wydajna sieć dróg i auto­strad, dro­gie, ale wygodne i szyb­kie pociągi, zin­te­gro­wany sys­tem komu­ni­ka­cji, dzięki któ­remu możemy uży­wać tej samej pre-paido­wej karty w metrze w Kopen­ha­dze, w auto­bu­sie w Århus i w pociągu w Esbjerg. Doje­cha­nie 30km komu­ni­ka­cją (pod)miej­ską do cen­trum Kopen­hagi zaj­mie mniej wię­cej tyle samo, co poko­na­nie 10km w Kra­ko­wie. Poza tym ścieżki rowe­rowe, kładki, par­kingi, uprzy­wi­le­jo­wa­nie pie­szych i rowe­rzy­stów… To raj dla miło­śni­ków dwóch kółek (cho­ciaż na pewno nie biją jesz­cze pod tym wzglę­dem Holen­drów), co wynika z prze­ko­na­nia, że trans­port rowe­rowy to natu­ralne i codzienne roz­wią­za­nie dla każ­dego, a nie tylko oka­zjo­nalna rekre­acja czy walka o prze­ży­cie w dro­dze do pracy.

kreska.jpg

cytat.jpg

Brzmi jak raj na Ziemi, prawda? Natch­nieni archi­tekci, któ­rzy dojeż­dżają do pracy na rowe­rach, robiąc po dro­dze zakupy w skle­pie non-pro­fit z prze­ter­mi­no­waną żyw­no­ścią, by potem ugo­to­wać pyszny i zdrowy obiad dla swo­jej rodzi­ny… gdzie jest haczyk?

Tra­fia­jąc do Danii, znaj­du­jemy się w mekce archi­tek­tury i desi­gnu; naj­now­sze pro­jekty naprawdę zapie­rają dech w piersi: są rów­no­cze­śnie funk­cjo­nalne i nowa­tor­skie, ale i dopa­so­wane do oto­cze­nia oraz po pro­stu piękne. Całe pań­stwo, a w szcze­gól­no­ści Kopen­haga, jest ide­al­nym miej­scem dla pasjo­na­tów pla­no­wa­nia urba­ni­stycz­nego. Sama jestem wielką fanką tam­tej­szych mostów, by wspo­mnieć ten najbar­dziej znany nad Sun­dem (Øre­sunds­broen, 16-kilo­me­trowe cudo, łączące Kopen­hagę ze szwedz­kim Malmo), ale rów­nież Sto­re­bælts­broen (mię­dzy Zelan­dią a Fio­nią) i Lil­le­bælts­broen (spi­na­jący Fio­nię i Pół­wy­sep Jutlandzki), a w Kopen­ha­dze powsta­jące w ciągu ostat­nich kilku lat jak grzyby po desz­czu nowo­cze­sne kładki pie­szo-rowe­rowe nad skom­pli­ko­waną sie­cią kana­łów: otwartą w 2014 Cykel­slan­gen, czyli „rowe­ro­wego węża”, czy Cir­kel­broen („Kołowy most”) z 2015 roku. Wiel­kim wyda­rze­niem ostat­niego pół­ro­cza stała się naj­now­sza kładka, łącząca Nyhavn, naj­star­szą część por­tową i najbar­dziej roz­po­zna­walny tury­styczny punkt Kopen­hagi, z Chri­stian­shavn (i Chri­stia­nią). Prze­pra­wia­jąc się nimi wszyst­kimi, będziemy mieli oka­zję podzi­wiać jedne z naj­pięk­niej­szych wido­ków w mie­ście. Nie mówiąc już oczy­wi­ście o wygo­dzie i o tym, ile czasu udaje się dzien­nie zaosz­czę­dzić dzięki takim roz­wią­za­niom.

DANIA REWERS
Brzmi jak raj na Ziemi, prawda? Natch­nieni archi­tekci, któ­rzy dojeż­dżają do pracy na rowe­rach, robiąc po dro­dze zakupy w skle­pie non-pro­fit z prze­ter­mi­no­waną żyw­no­ścią, by potem ugo­to­wać pyszny i zdrowy obiad dla swo­jej rodzi­ny… gdzie jest haczyk?

W jed­nym z wywia­dów Meik Wiking na pyta­nie, co to zna­czy być szczę­śli­wym jak Duń­czyk, odpo­wiada: „To zna­czy być szczę­śli­wym jak czło­wiek, bo niczym nie róż­nimy się od innych – te same czyn­niki powo­dują, że jeste­śmy szczę­śliwi. Tym, co może nas wyróż­niać, jest fakt, że cie­szymy się wysoką jako­ścią życia, nawet jeżeli coś się sta­nie. Np. kiedy tra­cimy pracę, to wiele się nie zmie­nia, nasz poziom szczę­ścia nie spada. Nadal lubimy poru­szać się rowe­rami albo, jak ja, pły­wać latem w por­cie. Tak więc być szczę­śli­wym jak Duń­czyk to czer­pać szczę­ście z czyn­no­ści, które nie powo­dują kosz­tów”. Poka­załam ten cytat już kilku oso­bom i wszyst­kim wydaje się tak absur­dalny, że na prze­mian śmieją się do roz­puku albo sar­ka­stycz­nie uno­szą brwi.

Cho­ciaż Dania to euro­pej­ski kraj, który nie­spe­cjal­nie koja­rzy się z egzo­tyką, od Duń­czy­ków dzieli nas kul­tu­rowa prze­paść. Wydaje się, że pła­wiące się w dobro­by­cie i oddzie­lone do tego od Europy barierą geo­gra­ficzną pań­stwo zupeł­nie stra­ciło kon­takt z rze­czywistością. Obser­wo­wani przeze mnie Duń­czycy mają zresztą ogromne poczu­cie wyż­szo­ści nad innymi nacjami, a ich prze­chwałki zakra­wają czę­sto o nacjo­na­lizm. Kom­pleks małej powierzchni (daw­niej spo­rego kraju) połą­czony ze świet­nymi warun­kami spo­łeczno-eko­no­micz­nymi zaowo­co­wały prze­ko­na­niem o cywi­li­za­cyj­nej domi­na­cji. Choć muszę przy­znać, że wszy­scy trak­to­wani są na równi, a imi­granci tra­fia­jący do Kraju Wie­przo­winy i Lukre­cji mają zapew­niony dosko­nały start – uprzejma obsługa i wydajne pro­cesy urzę­dowe, kurs języ­kowy, sym­pa­tia ze strony spo­łe­czeń­stwa itd. – to jest jed­nak i druga strona medalu: wszy­scy możemy równo i soli­dar­nie robić wspólne hygge w Danii, ale pod warun­kiem, że przy­jezdni zasy­mi­lują się z miej­scową kul­turą w 100%. Bo lokalna kul­tura jest lep­sza.

Jasne, do pew­nej gra­nicy, wyzna­czo­nej oczy­wi­ście roz­sąd­kiem, muszę się przy­sto­so­wać do rze­czywistości kraju, do któ­rego się prze­pro­wa­dzam. Zobo­wią­zana jestem prze­strze­gać prze­pi­sów, sta­ram się zro­zu­mieć i sto­so­wać do miej­sco­wych zwy­cza­jów, by nikogo nie ura­zić, czy jak naj­szyb­ciej nauczyć się tro­chę języka. Zaw­sze nie­siemy jed­nak w sobie pewne dzie­dzic­two kul­tu­rowo-histo­ryczne i mamy wła­sne tra­dy­cje, któ­rych nikt nie powi­nien nam odbie­rać – potrzebna jest odro­bina prze­strzeni na dia­log kul­tu­rowy. W tole­ran­cyj­nej, ide­al­nej Danii nie­stety tako­wej nie znaj­dziemy. Prze­ko­nani o swo­jej wyż­szo­ści Duń­czycy pro­tek­cjo­nal­nym tonem tłu­ma­czą przy­jezd­nym: „Robisz to źle – my w Danii robimy to tak; tak jest dużo lepiej” (trzeba usły­szeć ten ton na żywo!). W Kopen­ha­dze współ­pra­co­wa­łam z chiń­skimi arty­stami i nie zli­czę nawet, ile razy, koor­dy­nu­jąc kon­certy, sły­sza­łam pobłaż­liwe, pasywno-agre­sywne komen­ta­rze w ich kie­runku: „U nas w Euro­pie…”, „My w Danii…”. Cho­ciaż Duń­czycy nie robią tego zło­śli­wie i to nie jest tak, że pry­wat­nie czują się lepsi od jakiejś kon­kret­nej jed­nostki z innego kraju, to na pozio­mie edu­ka­cji, wycho­wa­nia i pew­nej naro­do­wej reto­ryki pod­dani kró­lo­wej Mał­go­rzaty II po pro­stu nie rozu­mieją.

Duń­ska bańka szczę­śli­wo­ści skut­kuje też anty­unij­nymi i sepa­ra­ty­stycz­nymi poglą­dami. Skoro u nas wszystko jest takie fan­ta­styczne, to dla­czego mamy się tym dzie­lić z innymi, niech radzą sobie sami. Dla­czego mamy dawać 800€ mie­sięcz­nie stu­dentowi z zagra­nicy. Dla­czego wszy­scy muszą dostać od nas pełen pań­stwowy pakiet; sami sobie na swój raj zapra­co­wa­li­śmy, Unia nie będzie nam mówić, że musimy się swoim dobro­by­tem dzie­lić. Wetk­nijmy sobie więc gdzie się da milion duń­skich flag i róbmy sobie hygge sami. Jasne, w skali świa­to­wej nie jest to odosob­niony w tej chwili trend (cho­ciaż żadne inne euro­pej­skie pań­stwo nie prak­ty­kuje takiej flag­ma­nii!), ale w przy­padku ide­al­nej Danii zakrawa to o oso­bliwą podwójną moral­ność.

fuss_hygge_lazowska_komiks.jpg

Naprze­ciw Duń­czyka okaże się, jak wiele łączy ¾ euro­pej­skich naro­dów; w nie­zro­zu­mie­niu skan­dy­naw­skich zwy­cza­jów bli­żej nam nagle do Hisz­pa­nów, Fran­cu­zów, Angli­ków, Rumu­nów, nie­malże do kogo­kol­wiek. Miesz­kańcy Danii są abso­lut­nymi indy­wi­du­ali­stami, sku­pio­nymi na sobie, samo­roz­woju, wła­snej rodzi­nie, jeśli na przy­ja­cio­łach, to na takich, któ­rych znają od mini­mum 20 lat. Jeśli nie nale­żymy do tych kate­go­rii, zaszczycą nas jedy­nie uprzejmą kil­ku­mi­nu­tową poga­wędką, ale nie będą spe­cjal­nie zain­te­re­so­wani pod­trzy­my­wa­niem kon­taktu. Poję­cie spon­ta­nicz­no­ści w Danii nie ist­nieje, nawet rodzeń­stwo uma­wia się z mie­sięcz­nym wyprze­dze­niem; nie da się po pro­stu do kogoś wpaść albo wysko­czyć na kawę czy drinka, wcze­śniej tego nie pla­nu­jąc. Duń­czyk albo jest w pracy, albo gotuje obiad dla swo­jej rodziny, albo sie­dzi na siłowni, albo uczy się aku­rat nowego języka lub gry na jakimś instru­men­cie – jest abso­lut­nie sku­piony na swoim roz­woju, zewnętrz­nym i wewnętrz­nym, więc nie ma czasu na głu­pią kawę z przy­pad­kową osobą albo na wyj­ście do kina, bo aku­rat zwol­nił się bilet. Jeśli jakimś cudem znaj­dziemy się u niego w domu, to koniecz­nie musimy zwi­nąć się wyraź­nie przed 19 – w prze­ciw­nym razie wyglą­da­łoby, że wpra­szamy się na obiad, co jest ciężką znie­wagą i z takimi rze­czami trzeba być bar­dzo czuj­nym. Na nie­for­malne spo­tka­nia każdy przy­nosi alko­hol i, uwaga, nie dzie­limy się nim, tzn. nie przy­nosimy napo­jów w darze dla gospo­da­rza, który potem roz­po­rzą­dza wszyst­kimi zaso­bami, ale pijemy to, co sami przy­nie­śli­śmy. Orga­ni­za­tor nato­miast nie ma w obo­wiązku niczego przy­go­to­wy­wać na domówkę. A jeśli coś przy­szy­kuje, to się z nami z tego roz­li­czy. Możemy też zapo­mnieć o typo­wym dla nas: „Idę do baru, komuś coś?” – abso­lut­nie się nie zda­rza, żeby Duń­czyk kupił nam piwo. Każdy płaci za sie­bie, bez żad­nych wyjąt­ków roz­li­czamy się co do korony. Dla więk­szo­ści cudzo­ziem­ców wywo­dzą­cych się z kra­jów z sil­nym poczu­ciem wspól­noty i gościn­no­ści te wszyst­kie zwy­czaje wydają się nie­uprzejme i bar­dzo nie-hyg­ge­lig.

Kolejną prze­szkodą dla ludzi wycho­wa­nych poza duń­ską bańką szczę­ścia jest kul­tura uni­ka­nia pro­ble­mów. Bo skoro kraj funk­cjo­nuje ide­al­nie, wszystko jest dosko­nale zor­ga­ni­zo­wane, ludzie zado­wo­leni i prak­ty­ku­jący hygge, to co, jeśli poja­wiają się pro­blemy? Ale jakie pro­blemy…? No wła­śnie. Kło­po­tów nie ma, z uśmie­chem zamia­tamy je pod dywan, igno­ru­jemy, za wszelką cenę utrzy­mu­jemy fasadę porządku i nor­mal­no­ści, wszystko jest prze­cież easyhyg­ge­lig. Duń­czycy nie mają umie­jęt­no­ści reago­wa­nia kry­zy­so­wego, nie są ani ela­styczni, ani kre­atywni w radze­niu sobie z trud­no­ściami. Wkła­dają całą swoją ener­gię w uni­ka­nie pro­ble­mów, zapo­bie­ga­nie im zawczasu, a jeśli jed­nak coś się sta­nie – igno­ro­wa­nie ich. W śro­do­wi­sku pracy cudzo­zie­miec, który uważa, że coś jest nie w porządku i decy­duje się o tym gło­śno mówić, by zna­leźć jakieś roz­wią­za­nie, jest z góry prze­grany. Zgła­szasz pro­blem – sam się nim sta­jesz. Poro­zma­wiać można, wszak „każdy głos musi być usły­szany”, ale do niczego to nie zapro­wa­dzi. Duń­czycy nie pozwolą out­si­de­rowi pro­blemu roz­wią­zać i wdro­żyć ulep­szeń. Po pierw­sze, ten pro­blem prze­cież w ogóle nie ist­nieje, a po dru­gie: „Bo my w Danii…”.

„Filo­zo­fia” hygge jest więc osta­tecz­nie w moim odczu­ciu czymś zupeł­nie ode­rwa­nym od realiów praw­dzi­wego świata i wpi­suje się w duń­ską pro­pa­gandę pań­stwa ide­al­nego. Samym Duń­czy­kom na pewno żyje się w tej oazie szczę­śli­wo­ści świet­nie, pyta­nie tylko, czy ta ilu­zja kie­dyś nie runie. Jak nie­trudno się zorien­to­wać z moich wywo­dów, jestem niezwy­kle daleka od zasy­mi­lo­wa­nia się z tą kul­turą, a cho­ciaż z Duń­czykami pra­co­wa­łam, miesz­ka­łam i wielu z nich pry­wat­nie bar­dzo lubię, osta­tecz­nie przy­jaź­ni­łam się z Bel­gijką, Fran­cuzką, Włoszką i Austra­lijką – uma­wiałyśmy się spon­ta­nicz­nie, noco­wa­ły­śmy u sie­bie i sta­wia­ły­śmy sobie nawza­jem co tylko się da. Inna sprawa, że mam wła­śnie na sobie mój ulu­biony gruby swe­ter w kolo­rze buraka i sie­dzę przy zapa­lo­nej świeczce, słu­cha­jąc jazzu i pijąc kawę z kubka z jed­no­roż­cem. Hyg­ge­lig!musująca tabletka.png

kreska.jpg

KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.

ANNA ŁAZOWSKA
Absol­wentka kie­runku Gra­fika Warsz­ta­towa na ASP w Łodzi. Na co dzień zaj­muje się ilu­stra­cją i pro­jek­to­wa­niem gra­ficz­nym, w wol­nym cza­sie two­rzy smutne kolaże. Wiecz­nie poszu­kuje wła­snego, cha­rak­te­ry­stycz­nego stylu, ale wciąż nie może się zde­cy­do­wać na jeden. Inte­re­suje ją zwią­zek czło­wieka z naturą i ludzka psy­chika – jej naj­ciem­niej­sze zaka­marki, nie­do­sko­na­ło­ści, sprzecz­no­ści i walka z samym sobą. Marzy o napi­sa­niu i zilu­stro­wa­niu wła­snej książki.

Ta strona korzysta z plików cookie.