NUMER 21 (1) STYCZEŃ 2017 | "CZY ROZMIAR MA ZNACZENIE?"
Międzynarodowa ekscytacja duńskim terminem hygge i medialny szał wokół skandynawskiego stylu życia, który ma rzekomo stanowić odpowiedź na wszystkie nasze problemy, skierowały ostatnio uwagę publiczną w stronę północnej krainy wiecznej szczęśliwości. Mnie w tym wszystkim odrobinę żal Holendrów, bowiem ich pojęcie gezelligheid jest właściwie identyczne znaczeniowo. Cóż, ewidentnie Królestwo Niderlandów ma znacznie gorszy PR i to Dania, ze skromnymi niespełna 6 milionami obywateli, podbiła świat swoją retoryką szczęścia.
Tak się złożyło, że w czasie wysypu tego trendu i wchłaniania go przez całą cywilizację zachodnią mieszkałam akurat w Danii – nagle, pewnego jesiennego tygodnia, znajomi zaczęli zasypywać mnie wiadomościami z linkami do rozmaitych artykułów, pytając, czy „to całe hygge to prawda”. Nawet moja babcia zadzwoniła podekscytowana, żeby przedyskutować ten temat na skajpie. It’s official: wszyscy zwariowali. Miliony ludzi zakochały się w koncepcie, którego nigdy na żywo nie doświadczyli i którego nazwy nie potrafią nawet poprawnie wymówić.
HYGGELANDIA
Przypomnę naprędce, czym jest hygge, chociaż po ukazaniu się ostatnio w polskim tłumaczeniu aż dwóch książek na ten temat (Hygge. Duńska sztuka szczęścia Marie Tourell Soderberg oraz Hygge. Klucz do szczęścia Meika Wikinga – ta ostatnia rozeszła się już w ponad milionie egzemplarzy na całym świecie, a w polskich księgarniach obie od kilku tygodni utrzymują się na szczycie półek z bestsellerami) oraz powodzi artykułów i wywiadów, od np. „Newsweeka”, „Wyborczej” i „Na Temat” po blogi i media społecznościowe, większości już to egzotyczne określenie jest pewnie mniej lub bardziej znane. Hygge tłumaczy się zwykle na angielski jako coziness, „przytulność”, ale jest to duże uproszczenie, wynikające z braku odpowiedniego terminu w większości języków (Holendrzy i Norwegowie górą!). Określenie to opisuje sytuację pełną ciepła i komfortu, przyjemnie spędzony czas, miłą atmosferę. Hyggelig (forma przymiotnikowa) może być więc przytulne domowe wnętrze, ale również obiad z przyjaciółmi albo czytanie książki pod kocem z kubkiem parującej herbaty w ręce. Pojęcie to wiąże się z dostrzeganiem uroku prostych rzeczy, tworzeniem wokół siebie miłej atmosfery, spędzaniem czasu z rodziną i przyjaciółmi.
Najbardziej powierzchowną formą z nim kojarzoną jest wystrój wnętrz i ciepło. Na scenę wjeżdżają więc świeczki (wszędzie, mnóstwo!), poduszki, koce, ogień w kominku, przygaszone światło i inne tego typu atrakcje. Chociaż Polakom minimalistyczny skandynawski design i białe wnętrza niespecjalnie będą się pewnie kojarzyć z przytulnym domostwem, Duńczycy, łącząc jasne barwy z elementami rustykalnymi i, o zgrozo, trofeami myśliwskimi, zdają się aranżować przestrzenie, które są super hygellig. Osobiście wolałabym co prawda, żeby którąś z części mieszkania dało się rozświetlić na tyle, aby dało się np. coś przeczytać czy przyszyć guzik, ale – jak widać – nastrój nade wszystko.
Ostatecznie jednak bardziej od przedmiotów liczy się klimat i miłe towarzystwo, więc w hygge, mimo wspomagania się świeczkami, chodzi bardziej o „przytulne” sytuacje i czas spędzany z ludźmi, których kochamy; o poczucie bezpieczeństwa i komfort psychiczny. W zimie wspólny gorący posiłek czy kubek świątecznego gløggu, w lecie piknik na trawie albo przejażdżka rowerowa. Właściwie wszystko łapie się w kategorię hygge, chodzi bowiem o to, jak i z kim spędzamy czas i czy dzięki temu dobrze nam w życiu, a przynajmniej w danej chwili (chociaż w Danii każdy jest szczęśliwy 24/7 – raj!). Pozytywnym aspektem tego terminu czy, jak wolą niektórzy, filozofii jest pracowanie nad własnym podejściem do życia, by widzieć pozytywne strony danej sytuacji. Pogoda może i jest paskudna, ale mogę dzięki temu ubrać mój najukochańszy ciepły szalik i piękne rękawiczki, które dostałam od mamy. Może i zmokłam na rowerze, ale zaraz napiję się przecież pysznej kawy z przyjaciółką i przyjemnie spędzę resztę popołudnia.
To rzeczywiście bardzo fajne i optymistyczne nastawienie, nad którym Polacy na pewno mogliby odrobinę popracować. Zaletą jest też zasada nieporównywania się do innych oraz bycia „tu i teraz” – obie przekładają się chociażby na bardzo ograniczone używanie smartfonów, mediów społecznościowych itp. w czasie spotkań z rodziną i przyjaciółmi. I chociaż tę zasadę można by równie dobrze wyprowadzić, zwyczajnie, z zasad dobrego wychowania, to chwali się ona Duńczykom.
Właściwie to bardzo ciekawe, że najlepszym skandynawskim produktem eksportowym okazała się atmosfera; hygge uznane zostało za termin roku przez zarówno Oxford, jak i Collins Dictionary, a w Wielkiej Brytanii wydawcy wręcz biją się o duńską przytulność – ostatnio ukazało się tam już około 10 książek na ten temat. Cały ten medialny hajp nie jest już specjalnie hyggelig, zamieniając się w przemysł popkulturowy, bezlitośnie uproszczając duński koncept i zamieniając go w chwyt reklamowy do sprzedaży koców, skarpetek czy świeczek.
Dla mnie hygge to osobliwy temat zastępczy i wolałabym porozmawiać na poważnie o tym, co Dania ma naprawdę do zaoferowania swoim obywatelom i co jest charakterystyczne dla kultury tego kraju. Chociaż poczucie wyższości i przekonanie o cywilizacyjnej przewadze państwa to jedna z wyraźniejszych cech Duńczyków, więc jeśli mogą skolonizować świat za pomocą hygge, to na pewno w to im graj!
DANIA AWERS
Dania co roku konsekwentnie trafia na szczyt zestawień najszczęśliwszych krajów świata i rzeczywiście kojarzy się trochę z państwem przyszłości zaludnionym przez obywateli idealnych: wykształconych, zdrowych, wysportowanych, zamożnych, usatysfakcjonowanych swoim życiem zawodowym i rodzinnym. W tym wrażeniu perfekcji jest sporo prawdy: społeczeństwo ma zapewnione doskonałe warunki do życia i samorozwoju, dzięki czemu z łatwością dąży do opisanego wyżej ideału.
Chociaż przyrost naturalny nie rośnie drastycznie, to jednak ciągle jest dodatni – atrakcyjne warunki socjalne sprawiają, że ludzie nie boją się decydować na powiększenie rodziny i nie stanowi to dla nich ryzyka finansowego. Każdy student dostaje od państwa stypendium w wysokości ok. 800€ miesięcznie za sam fakt uczęszczania na zajęcia, a „studencka praca” (to oficjalny termin) zajmuje maksymalnie 20 godzin tygodniowo. Dzięki temu młodzi ludzie mają czas i pieniądze na naukę i szukanie własnej drogi życiowej. Dodatkowo wszyscy od dziecka z pełną biegłością posługują się angielskim, a potem często uczą się kolejnych języków. Koszty życia są spore, ale zarobki odpowiednio wysokie, więc niezależnie od wykonywanej profesji Duńczycy pozwalają sobie na częste podróże – zarówno inżynier, jak i nauczyciel czy handlowiec odbywają zwykle kilka zagranicznych wycieczek rocznie i nie mówimy tutaj oczywiście o weekendzie w sąsiedniej Szwecji, ale raczej o wypadach do Chin, Kanady czy Meksyku. Tydzień pracy to 37 godzin, co nie jest zresztą zbyt restrykcyjnie przestrzegane, często siedzi się w biurze góra 6-7 godzin dziennie, nie ma problemu ze zwolnieniem się, jeśli trzeba coś „załatwić na mieście”. Nikt się nie przepracowuje, a ludzie mają mnóstwo czasu dla rodziny czy na uprawianie sportów lub inne zajęcia dodatkowe.
Dania spodoba się na pewno również wszystkim, którym zależy na środowisku. Podczas gdy Polska chwali się swoim węglowym potencjałem, wyspiarskie królestwo jest w stanie funkcjonować cały dzień w oparciu o 100% odnawialnych źródeł energii. Jest też przodownikiem walki z marnowaniem jedzenia – od 2010 roku Dania zredukowała straty żywności o 25%, a niedawno rząd zaczął wspierać finansowo inicjatywy dążące do dalszej poprawy tej sytuacji. Co więcej, sprzedaż przeterminowanych produktów jest tam legalna (pod warunkiem, że są one w dobrym stanie i odpowiednio opisane) – np. w Kopenhadze działają już dwa oddziały sklepu Wefood, który sprzedaje za pół (lub mniej) ceny przeterminowane, ale ciągle zdatne do spożycia produkty, odebrane uprzednio przez wolontariuszy ze sklepów, supermarketów, hurtowni i od rozmaitych darczyńców. W efekcie nigdy nie wiadomo, co będzie można tam kupić, wszystko zależy bowiem od przypadkowych dostaw, ale nie umniejsza to popularności sklepu. Zyski z handlu zostają przekazane na cele charytatywne.
W stolicy dość popularny jest również dumpster diving, czyli bardziej hardkorowa wersja odzyskiwania dobrego jedzenia ze śmietników, oraz odbieranie i zjadanie produktów czy nawet gotowych potraw, które po zamknięciu wydają restauracje, łącznie z tymi, które mogą pochwalić się gwiazdkami Michelina. Żywność zbierają i rozdają też samoorganizujące się grupki zapaleńców, jak Foodsharing Copenhagen, ekipa, która zaczęła swoją działalność w maju i od tej pory ocaliła już ponad 20 ton żywności. Początkowo było to kilka osób, które swoim rozpadającym się vanem odbierały ze sklepów tyle zbywających produktów, ile mogli udźwignąć, obecnie mają własną siedzibę w starych magazynach w Valby (jedna z dzielnic Kopenhagi). To zresztą efekt innego interesującego projektu – za około 5 lat w miejscu kompleksu wybudowane zostaną nowoczesne apartamentowce, ale do tego czasu właściciel udostępnia ten teren pod lokalne inicjatywy. To typowa sytuacja win-win: małe organizacje mogą legalnie użytkować przestrzeń i rozwijać swoją działalność za bezcen (opłacają jedynie media), natomiast jeśli goszczące tam inicjatywy staną się popularne, podbije to ceny przyszłych mieszkań.
W Danii żyje się też wygodnie, bo rozpieszcza nas świetna infrastruktura: wydajna sieć dróg i autostrad, drogie, ale wygodne i szybkie pociągi, zintegrowany system komunikacji, dzięki któremu możemy używać tej samej pre-paidowej karty w metrze w Kopenhadze, w autobusie w Århus i w pociągu w Esbjerg. Dojechanie 30km komunikacją (pod)miejską do centrum Kopenhagi zajmie mniej więcej tyle samo, co pokonanie 10km w Krakowie. Poza tym ścieżki rowerowe, kładki, parkingi, uprzywilejowanie pieszych i rowerzystów… To raj dla miłośników dwóch kółek (chociaż na pewno nie biją jeszcze pod tym względem Holendrów), co wynika z przekonania, że transport rowerowy to naturalne i codzienne rozwiązanie dla każdego, a nie tylko okazjonalna rekreacja czy walka o przeżycie w drodze do pracy.
Brzmi jak raj na Ziemi, prawda? Natchnieni architekci, którzy dojeżdżają do pracy na rowerach, robiąc po drodze zakupy w sklepie non-profit z przeterminowaną żywnością, by potem ugotować pyszny i zdrowy obiad dla swojej rodziny… gdzie jest haczyk?
Trafiając do Danii, znajdujemy się w mekce architektury i designu; najnowsze projekty naprawdę zapierają dech w piersi: są równocześnie funkcjonalne i nowatorskie, ale i dopasowane do otoczenia oraz po prostu piękne. Całe państwo, a w szczególności Kopenhaga, jest idealnym miejscem dla pasjonatów planowania urbanistycznego. Sama jestem wielką fanką tamtejszych mostów, by wspomnieć ten najbardziej znany nad Sundem (Øresundsbroen, 16-kilometrowe cudo, łączące Kopenhagę ze szwedzkim Malmo), ale również Storebæltsbroen (między Zelandią a Fionią) i Lillebæltsbroen (spinający Fionię i Półwysep Jutlandzki), a w Kopenhadze powstające w ciągu ostatnich kilku lat jak grzyby po deszczu nowoczesne kładki pieszo-rowerowe nad skomplikowaną siecią kanałów: otwartą w 2014 Cykelslangen, czyli „rowerowego węża”, czy Cirkelbroen („Kołowy most”) z 2015 roku. Wielkim wydarzeniem ostatniego półrocza stała się najnowsza kładka, łącząca Nyhavn, najstarszą część portową i najbardziej rozpoznawalny turystyczny punkt Kopenhagi, z Christianshavn (i Christianią). Przeprawiając się nimi wszystkimi, będziemy mieli okazję podziwiać jedne z najpiękniejszych widoków w mieście. Nie mówiąc już oczywiście o wygodzie i o tym, ile czasu udaje się dziennie zaoszczędzić dzięki takim rozwiązaniom.
DANIA REWERS
Brzmi jak raj na Ziemi, prawda? Natchnieni architekci, którzy dojeżdżają do pracy na rowerach, robiąc po drodze zakupy w sklepie non-profit z przeterminowaną żywnością, by potem ugotować pyszny i zdrowy obiad dla swojej rodziny… gdzie jest haczyk?
W jednym z wywiadów Meik Wiking na pytanie, co to znaczy być szczęśliwym jak Duńczyk, odpowiada: „To znaczy być szczęśliwym jak człowiek, bo niczym nie różnimy się od innych – te same czynniki powodują, że jesteśmy szczęśliwi. Tym, co może nas wyróżniać, jest fakt, że cieszymy się wysoką jakością życia, nawet jeżeli coś się stanie. Np. kiedy tracimy pracę, to wiele się nie zmienia, nasz poziom szczęścia nie spada. Nadal lubimy poruszać się rowerami albo, jak ja, pływać latem w porcie. Tak więc być szczęśliwym jak Duńczyk to czerpać szczęście z czynności, które nie powodują kosztów”. Pokazałam ten cytat już kilku osobom i wszystkim wydaje się tak absurdalny, że na przemian śmieją się do rozpuku albo sarkastycznie unoszą brwi.
Chociaż Dania to europejski kraj, który niespecjalnie kojarzy się z egzotyką, od Duńczyków dzieli nas kulturowa przepaść. Wydaje się, że pławiące się w dobrobycie i oddzielone do tego od Europy barierą geograficzną państwo zupełnie straciło kontakt z rzeczywistością. Obserwowani przeze mnie Duńczycy mają zresztą ogromne poczucie wyższości nad innymi nacjami, a ich przechwałki zakrawają często o nacjonalizm. Kompleks małej powierzchni (dawniej sporego kraju) połączony ze świetnymi warunkami społeczno-ekonomicznymi zaowocowały przekonaniem o cywilizacyjnej dominacji. Choć muszę przyznać, że wszyscy traktowani są na równi, a imigranci trafiający do Kraju Wieprzowiny i Lukrecji mają zapewniony doskonały start – uprzejma obsługa i wydajne procesy urzędowe, kurs językowy, sympatia ze strony społeczeństwa itd. – to jest jednak i druga strona medalu: wszyscy możemy równo i solidarnie robić wspólne hygge w Danii, ale pod warunkiem, że przyjezdni zasymilują się z miejscową kulturą w 100%. Bo lokalna kultura jest lepsza.
Jasne, do pewnej granicy, wyznaczonej oczywiście rozsądkiem, muszę się przystosować do rzeczywistości kraju, do którego się przeprowadzam. Zobowiązana jestem przestrzegać przepisów, staram się zrozumieć i stosować do miejscowych zwyczajów, by nikogo nie urazić, czy jak najszybciej nauczyć się trochę języka. Zawsze niesiemy jednak w sobie pewne dziedzictwo kulturowo-historyczne i mamy własne tradycje, których nikt nie powinien nam odbierać – potrzebna jest odrobina przestrzeni na dialog kulturowy. W tolerancyjnej, idealnej Danii niestety takowej nie znajdziemy. Przekonani o swojej wyższości Duńczycy protekcjonalnym tonem tłumaczą przyjezdnym: „Robisz to źle – my w Danii robimy to tak; tak jest dużo lepiej” (trzeba usłyszeć ten ton na żywo!). W Kopenhadze współpracowałam z chińskimi artystami i nie zliczę nawet, ile razy, koordynując koncerty, słyszałam pobłażliwe, pasywno-agresywne komentarze w ich kierunku: „U nas w Europie…”, „My w Danii…”. Chociaż Duńczycy nie robią tego złośliwie i to nie jest tak, że prywatnie czują się lepsi od jakiejś konkretnej jednostki z innego kraju, to na poziomie edukacji, wychowania i pewnej narodowej retoryki poddani królowej Małgorzaty II po prostu nie rozumieją.
Duńska bańka szczęśliwości skutkuje też antyunijnymi i separatystycznymi poglądami. Skoro u nas wszystko jest takie fantastyczne, to dlaczego mamy się tym dzielić z innymi, niech radzą sobie sami. Dlaczego mamy dawać 800€ miesięcznie studentowi z zagranicy. Dlaczego wszyscy muszą dostać od nas pełen państwowy pakiet; sami sobie na swój raj zapracowaliśmy, Unia nie będzie nam mówić, że musimy się swoim dobrobytem dzielić. Wetknijmy sobie więc gdzie się da milion duńskich flag i róbmy sobie hygge sami. Jasne, w skali światowej nie jest to odosobniony w tej chwili trend (chociaż żadne inne europejskie państwo nie praktykuje takiej flagmanii!), ale w przypadku idealnej Danii zakrawa to o osobliwą podwójną moralność.
Naprzeciw Duńczyka okaże się, jak wiele łączy ¾ europejskich narodów; w niezrozumieniu skandynawskich zwyczajów bliżej nam nagle do Hiszpanów, Francuzów, Anglików, Rumunów, niemalże do kogokolwiek. Mieszkańcy Danii są absolutnymi indywidualistami, skupionymi na sobie, samorozwoju, własnej rodzinie, jeśli na przyjaciołach, to na takich, których znają od minimum 20 lat. Jeśli nie należymy do tych kategorii, zaszczycą nas jedynie uprzejmą kilkuminutową pogawędką, ale nie będą specjalnie zainteresowani podtrzymywaniem kontaktu. Pojęcie spontaniczności w Danii nie istnieje, nawet rodzeństwo umawia się z miesięcznym wyprzedzeniem; nie da się po prostu do kogoś wpaść albo wyskoczyć na kawę czy drinka, wcześniej tego nie planując. Duńczyk albo jest w pracy, albo gotuje obiad dla swojej rodziny, albo siedzi na siłowni, albo uczy się akurat nowego języka lub gry na jakimś instrumencie – jest absolutnie skupiony na swoim rozwoju, zewnętrznym i wewnętrznym, więc nie ma czasu na głupią kawę z przypadkową osobą albo na wyjście do kina, bo akurat zwolnił się bilet. Jeśli jakimś cudem znajdziemy się u niego w domu, to koniecznie musimy zwinąć się wyraźnie przed 19 – w przeciwnym razie wyglądałoby, że wpraszamy się na obiad, co jest ciężką zniewagą i z takimi rzeczami trzeba być bardzo czujnym. Na nieformalne spotkania każdy przynosi alkohol i, uwaga, nie dzielimy się nim, tzn. nie przynosimy napojów w darze dla gospodarza, który potem rozporządza wszystkimi zasobami, ale pijemy to, co sami przynieśliśmy. Organizator natomiast nie ma w obowiązku niczego przygotowywać na domówkę. A jeśli coś przyszykuje, to się z nami z tego rozliczy. Możemy też zapomnieć o typowym dla nas: „Idę do baru, komuś coś?” – absolutnie się nie zdarza, żeby Duńczyk kupił nam piwo. Każdy płaci za siebie, bez żadnych wyjątków rozliczamy się co do korony. Dla większości cudzoziemców wywodzących się z krajów z silnym poczuciem wspólnoty i gościnności te wszystkie zwyczaje wydają się nieuprzejme i bardzo nie-hyggelig.
Kolejną przeszkodą dla ludzi wychowanych poza duńską bańką szczęścia jest kultura unikania problemów. Bo skoro kraj funkcjonuje idealnie, wszystko jest doskonale zorganizowane, ludzie zadowoleni i praktykujący hygge, to co, jeśli pojawiają się problemy? Ale jakie problemy…? No właśnie. Kłopotów nie ma, z uśmiechem zamiatamy je pod dywan, ignorujemy, za wszelką cenę utrzymujemy fasadę porządku i normalności, wszystko jest przecież easy i hyggelig. Duńczycy nie mają umiejętności reagowania kryzysowego, nie są ani elastyczni, ani kreatywni w radzeniu sobie z trudnościami. Wkładają całą swoją energię w unikanie problemów, zapobieganie im zawczasu, a jeśli jednak coś się stanie – ignorowanie ich. W środowisku pracy cudzoziemiec, który uważa, że coś jest nie w porządku i decyduje się o tym głośno mówić, by znaleźć jakieś rozwiązanie, jest z góry przegrany. Zgłaszasz problem – sam się nim stajesz. Porozmawiać można, wszak „każdy głos musi być usłyszany”, ale do niczego to nie zaprowadzi. Duńczycy nie pozwolą outsiderowi problemu rozwiązać i wdrożyć ulepszeń. Po pierwsze, ten problem przecież w ogóle nie istnieje, a po drugie: „Bo my w Danii…”.
„Filozofia” hygge jest więc ostatecznie w moim odczuciu czymś zupełnie oderwanym od realiów prawdziwego świata i wpisuje się w duńską propagandę państwa idealnego. Samym Duńczykom na pewno żyje się w tej oazie szczęśliwości świetnie, pytanie tylko, czy ta iluzja kiedyś nie runie. Jak nietrudno się zorientować z moich wywodów, jestem niezwykle daleka od zasymilowania się z tą kulturą, a chociaż z Duńczykami pracowałam, mieszkałam i wielu z nich prywatnie bardzo lubię, ostatecznie przyjaźniłam się z Belgijką, Francuzką, Włoszką i Australijką – umawiałyśmy się spontanicznie, nocowałyśmy u siebie i stawiałyśmy sobie nawzajem co tylko się da. Inna sprawa, że mam właśnie na sobie mój ulubiony gruby sweter w kolorze buraka i siedzę przy zapalonej świeczce, słuchając jazzu i pijąc kawę z kubka z jednorożcem. Hyggelig!
KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
ANNA ŁAZOWSKA
Absolwentka kierunku Grafika Warsztatowa na ASP w Łodzi. Na co dzień zajmuje się ilustracją i projektowaniem graficznym, w wolnym czasie tworzy smutne kolaże. Wiecznie poszukuje własnego, charakterystycznego stylu, ale wciąż nie może się zdecydować na jeden. Interesuje ją związek człowieka z naturą i ludzka psychika – jej najciemniejsze zakamarki, niedoskonałości, sprzeczności i walka z samym sobą. Marzy o napisaniu i zilustrowaniu własnej książki.