NUMER 29 (4) LIPIEC 2018 | "NO PAIN, NO GAME"
Za oknem deszcz; ciężkie szare chmury nie wróżą nic dobrego. Wzdycham, wzruszam ramionami i zaczynam przygotowywać się do wyjścia do pracy. Na swoje normalne ubrania wciągam ochronne gumowe spodnie, ubieram i szczelnie zapinam kurtkę przeciwdeszczową z głębokim kapturem, wdziewam wysokie kalosze, rzeczy pakuję do wodoodpornego plecaka-worka. Jeśli nie zainwestowałam akurat w pewną, wodoodporną maskarę, wrzucam do kieszeni również tusz do rzęs – makijaż ogarnę w pracy. Jazda!
Odkąd pamiętam, rower był regularnym elementem mojego życia. Mój tata i jego brat zawsze sporo jeździli i od dziecka wycieczki po podkrakowskich pagórkach były dla mnie niedzielnym standardem przy ładnej pogodzie. Trochę się zmęczyć, trochę pobyć na słońcu, plus element eksploracji – zawsze cieszyło nas odkrywanie nowych tras. Bardzo lubiłam te wyprawy, ale już wtedy wpisałam pierwszą pozycję na listę problemów rowerzysty – wiejskie psy ścigające jednoślady i gryzące ostatniego rowerzystę po kostkach. Ostatnia byłam zwykle ja, no ale nic, rower i tak był super. Gdzieś chyba w okolicy 10. roku życia dorobiłam się nowego, większego pojazdu i karty rowerowej.
GÓRAL
Używanie dwóch kółek jako środka transportu w mieście nie było popularnym rozwiązaniem. Wychowałam się w przekonaniu, że każdy człowiek musi mieć samochód, przetrwawszy wprzódy nastoletnie męczarnie używania komunikacji publicznej. Ale i tak robiłam trochę więcej niż moi rówieśnicy – jeździłam na rowerze do szkoły językowej i na lekcje jazdy konnej, umawiałam się już na rower ze znajomymi, a i weekendowe przebieżki z ojcem ciągle odbywały się ze sporą regularnością. Pamiętam też okazjonalne wyprawy z tatą do pracy (teraz już nie wiem, ale może atrakcją było siedzenie cały dzień przed komputerem u ojca w biurze) – zajmowało nam to ponad godzinę w jedną stronę, trasa wiodła przez całe miasto. Wtedy była to przygoda, która sprawiała mi wielką przyjemność, ale nie wydaje mi się, żebym w moim dziecięcym rozumieniu rozpatrywała takie rozwiązanie jako możliwość codziennego dojazdu. Nie wtedy i jeszcze nie przez długi czas.
Około 15. roku życia zaczęłam jeździć na obozy rowerowe w słowackie Tatry, gdzie wyrabiałam mięśnie ze stali, przemierzając codziennie po kilkadziesiąt kilometrów po wymagających górskich szlakach. Wiele lat z rzędu cały sezon letni spędzałam nad morzem – głównym celem był windsurfing, ale rower zawsze przejeżdżał ze mną na dachu auta przez całą Polskę. Na Helu posmakowałam zgoła innego typu jazdy niż na południu kraju: zamiast 30 km po górkach, które są w stanie człowieka wypompować i zniszczyć, można przelecieć 100 km po idealnie płaskim wybrzeżu, prawie tego nie odczuwając.
Później, przez pierwsze lata studiów w Krakowie, dystans niecałych 4 km na uczelnię przejeżdżałam autem. Z perspektywy moich dzisiejszych wyborów życiowych, nigdy tego nie zrozumiem, ale z ciekawością patrzę wstecz, uświadamiając sobie, jak bardzo się zmieniłam. Jak mocno wpłynęły na mnie wszystkie doświadczenia i jak wiele się nauczyłam.
HOLENDER
Następny rozdział tej historii był taki, że sprzedawszy samochód, przeniosłam się do Amsterdamu. Byłam już tam wcześniej turystycznie, ale dopiero przeprowadzka uświadomiła mi, że wylądowałam w równoległym wszechświecie. Rower okazał się naturalną, super bezpieczną i właściwie jedyną opcją przemieszczania się po mieście – deszcz pada prawie codziennie, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza w dojeżdżaniu do pracy i robieniu zakupów na dwóch kółkach. Już pierwszego dnia, mimo poważnie skręconej kostki, wyruszyłam eksplorować miasto na o wiele za dużym, pożyczonym od znajomego jednośladzie. Następnego dnia kupiłam własny –używany, mocno już skorodowany, choć ciągle granatowy, miejski rower, który otrzymał adekwatne imię Rusty.
Okazało się, że na rowerze można jeździć na uczelnię w deszczu i śniegu, da się przywieźć 30 kg zakupów, wsiąść do pociągu i na prom, nie ma też problemu z pedałowaniem w spódnicy i na obcasach. Z trudem przychodzi za to znalezienie dobrego miejsca postojowego (mimo obecności gigantycznych, wielopoziomowych parkingów), bo rowerów jest tyle, że zwyczajowo zostawia się je po prostu na środku chodnika, nieprzypięte do niczego oprócz własnego koła i ramy. Dojeżdżając wszędzie na jednośladzie, miejską topografię poznałam jak własną kieszeń. Kilka rowerów przepadło skradzionych, kilka rowerów udało nam się dostać za darmo, z „czystki” przeprowadzanej przez miasto – rowerów jest w Amsterdamie więcej niż mieszkańców, więc to takie pulsowanie wszechświata, typowy bilans strat i zysków.
Nie sądzę, żebym przez rok w Amsterdamie jechała metrem czy tramwajem więcej niż 10 razy, co zwykle działo się z powodu odwiedzających nas gości, ale i to było rzadkością, bo mieliśmy parę zapasowych pojazdów albo korzystaliśmy z wypożyczalni, żeby nasi przyjaciele mogli normalnie przemieszczać się razem z nami. „Normalnie”, bo nie mieć roweru w Holandii to jakby w ogóle nie funkcjonować. Kiedy przywiozłam na jednośladzie do domu gigantyczną suszarkę na pranie, wiedziałam, że jestem u siebie i że to już zawsze będzie dla mnie idealny model przemieszczania się po mieście.
4 lata później wróciłam do rowerowego raju, lądując na kilkumiesięcznym projekcie w Kopenhadze. Genialna infrastruktura i setki tysięcy ludzi przemierzających codziennie miasto na dwóch kółkach. Ponownie bardzo szybko udało mi się poznać i dobrze zrozumieć układ całego miasta; uwielbiałam przemierzać je na swoim białym holendrze (nieco nowszej generacji), który tym razem otrzymał żeńskie imię Maude. Mimo niesamowicie stresującej sytuacji związanej z pracą, momenty jazdy na rowerze były zawsze odświeżające i wolne od zmartwień, a jedyną przeszkodą był silny przedni wiatr. Albo znalezienie i wydostanie swojego roweru z gąszczu innych. Zastanawiałam się, dlaczego ten model transportu i w ogóle życia nie jest wykorzystywany w innych państwach? Dlaczego ludzie na całym świecie nie mogą być szczęśliwi? W moim odczuciu bowiem „rowerowe społeczności” cechowało zadowolenie z życia, fizyczne zdrowie, spokój, pogoda ducha, a także zaradność. To środowisko, które jest ekologiczne, bezpieczne i przyjemne.
HYBRYDA
Przeprowadzając się pierwszy raz do Anglii, do Birmingham, znajdowałam się w opłakanej sytuacji finansowej. Rower, po raz pierwszy w moim życiu, stał się kwestią przetrwania. Nie było mnie stać na autobusy i pociągi, od pracy dzieliło mnie 10 mil, a zmiany zaczynały się w godzinach, których nie obsługiwała komunikacja miejska. W pierwszych dniach po przyjeździe kupiłam tani, używany rower, hybrydę między górskim a miejskim, przez co był bardzo wygodny do codziennych dojazdów po nierównych drogach. Szafirowy rower ochrzczony został Charliem i towarzyszył mi przez całe trudne lato.
Przyzwyczaiłam się do wjeżdżania na rondo lewą stroną, lawirowałam między szkłem rozgniecionym po imprezach na ulicach, znosiłam zaczepki i gwizdy, wysłuchiwałam zdziwionych komentarzy kolegów z pracy („że też w ogóle mam siłę”, „czy nie boję się, że rower mi ktoś ukradnie?”). Te komentarze i nękanie po drodze to ciemna strona kobiecego kolarstwa miejskiego. Są one niestety moją codziennością i chociaż na rowerze mam zwykle przewagę nad agresorami i mogę po prostu odjechać, to wstrząsają mną dreszcze obrzydzenia, czasami strach.
Wtedy ledwie pamiętałam trasę przejeżdżaną w półśnie o 5 rano, ale ostatnio z przyjemnością przejechałam się tą samą drogą – fajne wspomnienia ciężkich czasów! Z moim dynamicznym, pełnym przeprowadzek i podróży stylem życia, trudno o stabilność finansową, toteż wielokrotnie sama zadawałam sobie pytanie, czy moje oddanie kolarstwu wynika z wyboru, czy z biedy. I chociaż kocham jednoślady, to patrząc z perspektywy czasu, wtedy przyczyniła się do tego bieda. Wtedy i jeszcze przez kilka kolejnych lat.
GÓRAL (REPRYZA)
Przeniósłszy się do Brukseli, jak zwykle zaczynałam od zera. Pierwszego dnia znalazłam mieszkanie, drugiego jechałam już po rower – zależało mi na czasie, więc nie nastawiałam się na wybrzydzenie co do jego typu. Pierwszym, co pojawiło się w przyzwoitej kondycji i dobrej cenie, był górski Giant, może nie najlepszy na gładkie szosy, ale całkiem w porządku na dziurawe i pagórkowate brukselskie dzielnice. Z powodu wesołego żółtego koloru otrzymał imię Sunny, nie miał jednak lekkiego żywota, ponieważ zaparkowany przed domem, kilka razy został uszkodzony przez wandali i raz stracił siodełko – przejechałam wtedy jakieś 50 km bez niego, na stojąco, bo wszystko wydarzyło się w weekend, więc nie miałam jak od razu zorganizować nowego, a dodatkowo nie chciałam odwoływać swoich planów.
Komunikacja publiczna w Brukseli nie zbierała najlepszych opinii wśród moich znajomych, więc cieszyłam się, że mogę być samodzielna i niezależnie od lokalizacji czy pory dnia dotrę wszędzie na dwóch kołach. Kilkoro moich znajomych przyjęło podobny styl życia i bardzo przyjemnie było zarówno jeździć razem na krótkie wycieczki, odkrywając miasto, jak i wieczorami pedałować wspólnie do domu. W czasie zamachów w 2016 roku odbywałam staż w Berlaymont, głównym budynku Komisji Europejskiej. Dzięki rowerowi bezpiecznie dojechałam i wróciłam tego dnia z pracy. W dobie ataków terrorystycznych, nierzadko wymierzonych w masowe środki transportu miejskiego albo powoli poruszające się zgromadzenia i grupy pieszych, rower wydaje się stosunkowo bezpieczną alternatywą, która jest również praktyczna – przy kompletnym paraliżu dróg (z jakiejkolwiek przyczyny) jest właściwie jedyną opcją szybkiego powrotu do domu i przedarcia się przez korki i blokady.
Chociaż od dawna interesowałam się kulturą alternatywną i badałam undergroundowe środowiska już w innych miastach, to właśnie w Brukseli moje upodobanie do squatów, lokalnych społeczności i samoorganizującej się kultury rozszerzyło się o aktywizm rowerowy. Poznałam ludzi związanych z masą krytyczną, a na drobne naprawy zabierałam najczęściej Sunny’ego do sąsiedzkich centrów społecznościowych, gdzie wymienić dętkę czy wyregulować hamulce mogłam sama, pod okiem specjalistów-wolontariuszy, a i większe operacje odbywały się błyskawicznie i za bezcen. Czasami zostawałam dłużej, pijąc piwo i przyglądając się innym reparacjom albo pomagając w pracach porządkowych. Na tym etapie byłam już coraz bardziej zaangażowana w krzewienie kultury rowerowej, co dodatkowo zbiega się też z moim zainteresowaniem planowaniem urbanistycznym. Każdy przejazd ulicą to bowiem proces skanowania jezdni, otoczenia, infrastruktury, a także zachowań kierowców, pieszych i rowerzystów. Zaczęłam śledzić też legislację, badania i kampanie związane z kolarstwem; w tej chwili jakieś 80% treści wyświetlających mi się na Twitterze dotyczy jednośladów. Zdałam sobie sprawę, że miejsca jak Amsterdam czy Kopenhaga to niestety fenomen na skalę światową i dlatego tak ważny jest aktywizm, konsekwentny styl życia i walka o to, aby inne miasta stawały się coraz przyjaźniejszym środowiskiem.
GÓRAL (RAZ JESZCZE)
Pomiędzy wszystkimi tymi wyjazdami i projektami wracałam czasami do Polski i coraz chętniej zamiast sięgać po kluczyki do samochodu wyciągałam z garażu rower. Po przyjeździe z Kopenhagi przemieszczanie się po Krakowie wydawało się koszmarem. Po pierwszym pełnym dniu pedałowania po mieście byłam wykończona i to nie fizycznie, a psychicznie – krawężniki, znikające ścieżki rowerowe, zbyt wąskie kontrapasy; mózg musiał pracować na najwyższych obrotach, wymyślając w czasie rzeczywistym jak najlepsze rozwiązania przedostania się przez miasto o bardzo wybrakowanej infrastrukturze i licznych pułapkach. Niełatwe były też konfrontacje z kierowcami, którzy np. skręcają bez zatrzymania na warunkowej strzałce. Raz uniknęłam o włos wypadku, ponieważ – mimo że miałam pierwszeństwo i było to na prostej drodze przed skrętem auta (a nie po, więc odpada argument złej widoczności) – zaczęłam hamować, dostrzegłszy kątem oka potencjalne zagrożenie. Z okna samochodu usłyszałam: „Kurwa, Ty szmato!”, na co spokojnie wskazałam wygrażającemu mi pięściami kierowcy na swoje zielone światło i odjechałam. Drogowa agresja to również coś, nad czym trzeba nauczyć się panować, żeby nie pogłębiać silnie zagnieżdżonego już w naszym społeczeństwie konfliktu samochody kontra rowery.
Z drugiej strony obserwowałam też sporo pozytywnych zmian i przede wszystkim z roku na rok coraz więcej rowerzystów na ulicach. Zaczęłam dojeżdżać na rowerze do pracy i na spotkania ze znajomymi, a także używać go przy ciężkich opadach deszczu albo temperaturze bliskiej zeru, czego nie miałam wcześniej w zwyczaju. Teraz, z głową naszpikowaną ideami i nutką aktywizmu, czułam potrzebę obstawania przy swoim stylu życia, a przy tym nie do uwierzenia wydawała mi się opcja wybrania prawie godzinnej podróży komunikacją publiczną, skoro na dwóch kółkach dojazd zajmuje pół godziny. Zdrowo, tanio, dobrze dla środowiska, szybciej niż transportem miejskim – jakim cudem wszyscy nie jeżdżą na rowerach?!
KOLARZÓWKA
Życie układa się dziwnie i po latach wylądowałam znowu w Birmingham, gdzie w garażu znajomych ciągle czekał na mnie Charlie. Po małym serwisie znowu był w stanie wozić mnie codziennie do pracy, ale co ważniejsze, wyciągał mnie z depresji. Jazda na rowerze trzymała mnie przy życiu w czasie, kiedy codziennie budziłam się z płaczem, nie mogłam podnieść się rano z łóżka i nie było mnie nawet stać na terapię. Pracowałam po podłych knajpach i sklepach, żeby tylko utrzymać się jakoś przy życiu i mieć powód do codziennego wyjścia z domu. Mój przyjaciel regularnie dzwonił sprawdzić, jak się czuję, i ciągle wysyłał mnie na rower: „Zawsze uwielbiałaś jeździć – wyjdź z domu się przejechać, nawet na 15 minut. Pamiętasz ten piękny park niedaleko? Jedź tam, zrób zdjęcie i mi je wyślij”. W czasie jazdy nie liczyło się nic innego oprócz owiewającego mnie wiatru, kwitnących krzewów, refleksów słońca w tafli wody i czapli podrywającej się do lotu. Przez te krótkie chwile znowu żyłam.
Ku mojej rozpaczy (ale i zerowemu zdziwieniu) niebieski jednoślad został skradziony (RIP Charlie). To kolejna lekcja, przez którą przejść musi każdy kolarz: należy spinać ramę, oba koła, czasami siodełko, zdejmować wszystkie światła i jakiekolwiek elementy, które da się odłączyć. O nowy, drogi pojazd zawsze będziemy się bać, niestety we wszystkich dużych miastach stanowi to powszechny problem, a skradziony bicykl jest właściwie nie do odzyskania. Cały ten teatr z zapinaniem i zabezpieczeniami jest irytujący i czasochłonny, ale jak dla mnie rozwiązanie stary rower plus dobre zapięcie sprawdza się doskonale, przynajmniej do moich potrzeb.
Cóż, życie kołem się toczy – 2 dni później rozpoczęłam nowy etap, nabywszy pierwszy w życiu rower szosowy. Malinowa kolarzówka – nie wiem, czy nazwać ją vintage, czy rupieciem – o imieniu Carmen była moim wstępem do zupełnie innego typu jazdy. Lekki, zwrotny rower, który wymagał ode mnie bardziej aerodynamicznej pozycji, z lekkością mknął po gładkich miejskich drogach. Nieco gorzej sprawdzał się na nierównych ścieżkach nad kanałami i wymagał większej ostrożności przy omijaniu dziur w jezdni, ale ponieważ na tym etapie życia rower służył mi do codziennych dojazdów przez miasto, a nie do górskich wycieczek, wydawało się, że znalazłam idealne rozwiązanie. Moim osobistym sukcesem z tego okresu, było danie przykładu i zachęcenie 3 osób z pracy do codziennej jazdy – skontaktowałam ich ze sprawdzonym punktem sprzedaży i serwisu używanych rowerów i z przyjemnością obserwowałam, jak codzienne dojazdy autobusami i uberami zamienione zostały na rowery, a znajomi przychodzili i wychodzili z pracy uśmiechnięci.
KOLARZÓWKA (KODA)
Wszystkie swoje rowery zawsze odsprzedawałam przy kolejnych przeprowadzkach, często za dwa razy więcej niż sama je kupiłam, bo zawsze staram się o nie dbać. Czasami zastanawiam się, gdzie są wszystkie moje jednoślady: czy ktoś teraz na nich jeździ? Czy stoją w czyimś garażu pokryte pajęczynami? A może zostały skradzione albo rdzewieją na dnie kanału? Obecnie po Birmingham jeżdżę na Ursuli, leciutkiej biało-zielonej kolarzówce vintage, wyprodukowanej przez firmę, która została założona w 1906 roku w tym mieście. Ten element lokalnej historii sprawia mi dodatkową radość. Poza tym dojazd do pracy autobusem w godzinach szczytu trwa nawet godzinę, podczas gdy mi podróż zajmuje 19 minut (nawet pomimo mizernej infrastruktury rowerowej w tym mieście – niektóre dziury w jezdniach pamiętam jeszcze z 2014 roku i zaczynam je niemalże darzyć sentymentem).
Na tym etapie jest to już świadomy wybór stylu życia – po raz pierwszy mogłabym sobie spokojnie pozwolić na miesięczną kartę autobusową albo na pociągi, a gdybym planowała tu zostać, również samochód byłby osiągalną opcją. Nie interesują mnie jednak te rozwiązania i wszędzie zabieram moje dwa kółka – psychicznie nastawiam się tak jak w czasach, kiedy byłam do pedałowania zmuszona: jazda na rowerze jest podstawową i codzienną opcją, nie ma się nad czym zastanawiać, deszcz, zmęczenie, długi dystans czy cokolwiek innego – oprócz przebitej dętki albo np. dojazdu na lotnisko – nie skłonią mnie do zmiany tego nawyku. W momencie kiedy zaczynamy rezygnować z jazdy, modyfikować plany, rozdrabniać się nad deszczem albo bolącym palcem, następuje koniec – przy takim podejściu rower zawsze będzie tylko niedzielnym hobby. Ludzie często traktują mnie jak supebohaterkę i „tak mnie podziwiają za moją postawę”. Nie rozumiem tego, bo nic łatwiejszego na świecie, każdy możepo prostu wsiąść na rower i pojechać na nim do pracy. Każdy może kupić sobie kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Tyle. A korzyści jest wiele. Oprócz zdrowia fizycznego i psychicznego oraz wspierania finansów taka forma dojazdu do pracy wspomaga też moją produktywność. Nie jestem porannym ptaszkiem, więc przysypiając jeszcze w komunikacji miejskiej po drodze, pierwsze 2 czy 3 godziny w pracy byłyby praktycznie bezużyteczne. Po jeździe na rowerze jestem zawsze pełna energii; poza endorfinami swoje robi też adrenalina, bo dzięki nieuwadze kierowców prawie każdego poranka mogę zameldować, że „dzisiaj już dwa razy prawie zginęłam”.
Także ja robię swoje, codziennie tocząc się na dwóch kołkach, zachęcając do tego innych, śledząc rozwój miast, czasami coś pisząc albo zgłaszając jakieś problemy. Jeżdżę na rowerze, do pracy, na zakupy, na spotkania, na rozmowy o pracę, na dworzec, kiedy jadę na wycieczkę pociągiem, a nawet na szkolenia i spotkania służbowe – zdarzyło mi się kiedyś, że w eleganckim centrum konferencyjnym obsługa nosiła za mną mój jednoślad i go dla mnie przechowywała. Przed zapalonymi cyklistami jeszcze długa walka, ale widzę wiele pozytywnych zmian i z nadzieją patrzę w rowerową przyszłość. A o ile ogólnie staram się (i przez podróże muszę) żyć dość minimalistycznie, to moim marzeniem jest posiadanie trzech różnych rowerów: górskiego, miejskiego i kolarzówki. Jak zauważyła moja koleżanka, to nie jest zły pomysł, bo wtedy można w poprzek położyć na nich deskę surfingową i przeprowadzać się w ten sposób. Słusznie!
KAŚKA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
ANNA TEODORCZYK
Z zawodu ilustratorka, z potrzeby autorka bloga Anna Alternatywnie o sztukach wizualnych i kulturze. Namiętny czytelnik literatury różnej oraz wierny fan gier typu point&click z ambicją na zostanie twórcą co najmniej jednej z tych rzeczy.