DO GÓRY

 

fuss_rowery_teodorczyk_cover.jpg

NUMER 29 (4) LIPIEC 2018 | "NO PAIN, NO GAME"

„PCHAMY, PCHAMY”,
CZYLI ŻYCIE NA KOLE

KAŚKA NOWACKA | ANNA TEODORCZYK

Za oknem deszcz; cięż­kie szare chmury nie wróżą nic dobrego. Wzdy­cham, wzru­szam ramio­nami i zaczy­nam przy­go­to­wy­wać się do wyj­ścia do pracy. Na swoje nor­malne ubra­nia wcią­gam ochronne gumowe spodnie, ubie­ram i szczel­nie zapi­nam kurtkę prze­ciw­desz­czową z głę­bo­kim kap­tu­rem, wdzie­wam wyso­kie kalo­sze, rze­czy pakuję do wodo­od­por­nego ple­caka-worka. Jeśli nie zain­we­sto­wa­łam aku­rat w pewną, wodo­od­porną maskarę, wrzu­cam do kie­szeni rów­nież tusz do rzęs – maki­jaż ogarnę w pracy. Jazda!

Odkąd pamię­tam, rower był regu­lar­nym ele­men­tem mojego życia. Mój tata i jego brat zawsze sporo jeździli i od dziecka wycieczki po pod­kra­kow­skich pagór­kach były dla mnie nie­dziel­nym stan­dar­dem przy ład­nej pogo­dzie. Tro­chę się zmę­czyć, tro­chę pobyć na słońcu, plus ele­ment eks­plo­ra­cji – zawsze cie­szyło nas odkry­wa­nie nowych tras. Bar­dzo lubi­łam te wyprawy, ale już wtedy wpi­sa­łam pierw­szą pozy­cję na listę pro­ble­mów rowe­rzy­sty – wiej­skie psy ści­ga­jące jed­no­ślady i gry­zące ostat­niego rowe­rzy­stę po kost­kach. Ostat­nia byłam zwy­kle ja, no ale nic, rower i tak był super. Gdzieś chyba w oko­licy 10. roku życia doro­bi­łam się nowego, więk­szego pojazdu i karty rowe­ro­wej.

GÓRAL
Uży­wa­nie dwóch kółek jako środka trans­portu w mie­ście nie było popu­lar­nym roz­wią­za­niem. Wycho­wa­łam się w prze­ko­na­niu, że każdy czło­wiek musi mieć samo­chód, prze­trwaw­szy wprzódy nasto­let­nie męczar­nie uży­wa­nia komu­ni­ka­cji publicz­nej. Ale i tak robi­łam tro­chę wię­cej niż moi rówie­śnicy – jeździ­łam na rowe­rze do szkoły języ­ko­wej i na lek­cje jazdy kon­nej, uma­wia­łam się już na rower ze zna­jo­mymi, a i week­endowe prze­bieżki z ojcem cią­gle odby­wały się ze sporą regu­lar­no­ścią. Pamię­tam też oka­zjo­nalne wyprawy z tatą do pracy (teraz już nie wiem, ale może atrak­cją było sie­dze­nie cały dzień przed kom­pu­te­rem u ojca w biu­rze) – zaj­mo­wało nam to ponad godzinę w jedną stronę, trasa wio­dła przez całe mia­sto. Wtedy była to przy­goda, która spra­wiała mi wielką przy­jem­ność, ale nie wydaje mi się, żebym w moim dzie­cię­cym rozu­mie­niu roz­pa­try­wała takie roz­wią­za­nie jako moż­li­wość codzien­nego dojazdu. Nie wtedy i jesz­cze nie przez długi czas.

Około 15. roku życia zaczę­łam jeździć na obozy rowe­rowe w sło­wac­kie Tatry, gdzie wyra­bia­łam mię­śnie ze stali, prze­mie­rza­jąc codzien­nie po kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów po wyma­ga­ją­cych gór­skich szla­kach. Wiele lat z rzędu cały sezon letni spę­dza­łam nad morzem – głów­nym celem był wind­sur­fing, ale rower zawsze prze­jeż­dżał ze mną na dachu auta przez całą Pol­skę. Na Helu posma­ko­wa­łam zgoła innego typu jazdy niż na połu­dniu kraju: zamiast 30 km po gór­kach, które są w sta­nie czło­wieka wypom­po­wać i znisz­czyć, można prze­le­cieć 100 km po ide­al­nie pła­skim wybrzeżu, pra­wie tego nie odczu­wa­jąc.

Póź­niej, przez pierw­sze lata stu­diów w Kra­ko­wie, dystans nie­ca­łych 4 km na uczel­nię prze­jeż­dża­łam autem. Z per­spek­tywy moich dzi­siej­szych wybo­rów życio­wych, ni­gdy tego nie zro­zu­miem, ale z cie­ka­wo­ścią patrzę wstecz, uświa­da­mia­jąc sobie, jak bar­dzo się zmie­ni­łam. Jak mocno wpły­nęły na mnie wszyst­kie doświad­cze­nia i jak wiele się nauczy­łam.

HOLENDER
Następny roz­dział tej histo­rii był taki, że sprze­daw­szy samo­chód, prze­nio­słam się do Amster­damu. Byłam już tam wcze­śniej tury­stycz­nie, ale dopiero prze­pro­wadzka uświa­do­miła mi, że wylą­do­wa­łam w rów­no­le­głym wszech­świe­cie. Rower oka­zał się natu­ralną, super bez­pieczną i wła­ści­wie jedyną opcją prze­miesz­cza­nia się po mie­ście – deszcz pada pra­wie codzien­nie, ale jakoś nikomu to nie prze­szka­dza w dojeż­dża­niu do pracy i robie­niu zaku­pów na dwóch kół­kach. Już pierw­szego dnia, mimo poważ­nie skrę­co­nej kostki, wyru­szy­łam eks­plo­ro­wać mia­sto na o wiele za dużym, poży­czo­nym od zna­jo­mego jed­no­śla­dzie. Następ­nego dnia kupi­łam wła­sny –uży­wany, mocno już sko­ro­do­wany, choć cią­gle gra­na­towy, miej­ski rower, który otrzy­mał ade­kwatne imię Rusty.

Oka­zało się, że na rowe­rze można jeździć na uczel­nię w desz­czu i śniegu, da się przy­wieźć 30 kg zaku­pów, wsiąść do pociągu i na prom, nie ma też pro­blemu z peda­ło­wa­niem w spód­nicy i na obca­sach. Z tru­dem przy­cho­dzi za to zna­le­zie­nie dobrego miej­sca posto­jo­wego (mimo obec­no­ści gigan­tycz­nych, wie­lo­po­zio­mo­wych par­kin­gów), bo rowe­rów jest tyle, że zwy­cza­jowo zosta­wia się je po pro­stu na środku chod­nika, nie­przy­pięte do niczego oprócz wła­snego koła i ramy. Dojeż­dża­jąc wszę­dzie na jed­no­śla­dzie, miej­ską topo­gra­fię pozna­łam jak wła­sną kie­szeń. Kilka rowe­rów prze­pa­dło skra­dzio­nych, kilka rowe­rów udało nam się dostać za darmo, z „czystki” prze­pro­wa­dza­nej przez mia­sto – rowe­rów jest w Amster­da­mie wię­cej niż miesz­kań­ców, więc to takie pul­so­wa­nie wszech­świata, typowy bilans strat i zysków.

Nie sądzę, żebym przez rok w Amster­da­mie jechała metrem czy tram­wa­jem wię­cej niż 10 razy, co zwy­kle działo się z powodu odwie­dza­ją­cych nas gości, ale i to było rzad­ko­ścią, bo mie­li­śmy parę zapa­so­wych pojaz­dów albo korzy­sta­li­śmy z wypo­ży­czalni, żeby nasi przy­ja­ciele mogli nor­mal­nie prze­miesz­czać się razem z nami. „Nor­mal­nie”, bo nie mieć roweru w Holan­dii to jakby w ogóle nie funk­cjo­no­wać. Kiedy przy­wio­złam na jed­no­śla­dzie do domu gigan­tyczną suszarkę na pra­nie, wie­dzia­łam, że jestem u sie­bie i że to już zawsze będzie dla mnie ide­alny model prze­miesz­cza­nia się po mie­ście.

4 lata póź­niej wró­ci­łam do rowe­ro­wego raju, lądu­jąc na kil­ku­mie­sięcz­nym pro­jek­cie w Kopen­ha­dze. Genialna infra­struk­tura i setki tysięcy ludzi prze­mie­rza­jących codzien­nie mia­sto na dwóch kół­kach. Ponow­nie bar­dzo szybko udało mi się poznać i dobrze zro­zu­mieć układ całego mia­sta; uwiel­bia­łam prze­mie­rzać je na swoim bia­łym holen­drze (nieco now­szej gene­ra­cji), który tym razem otrzy­mał żeń­skie imię Maude. Mimo nie­sa­mo­wi­cie stre­su­ją­cej sytu­acji zwią­zanej z pracą, momenty jazdy na rowe­rze były zawsze odświe­ża­jące i wolne od zmar­twień, a jedyną prze­szkodą był silny przedni wiatr. Albo zna­le­zie­nie i wydo­sta­nie swo­jego roweru z gąsz­czu innych. Zasta­na­wia­łam się, dla­czego ten model trans­portu i w ogóle życia nie jest wyko­rzy­sty­wany w innych pań­stwach? Dla­czego ludzie na całym świe­cie nie mogą być szczę­śliwi? W moim odczu­ciu bowiem „rowe­rowe spo­łecz­no­ści” cecho­wało zado­wo­le­nie z życia, fizyczne zdro­wie, spo­kój, pogoda ducha, a także zarad­ność. To śro­do­wi­sko, które jest eko­lo­giczne, bez­pieczne i przy­jemne.

fuss_rowery_teodorczyk.jpg

HYBRYDA
Prze­pro­wa­dza­jąc się pierw­szy raz do Anglii, do Bir­min­gham, znaj­do­wa­łam się w opła­ka­nej sytu­acji finan­so­wej. Rower, po raz pierw­szy w moim życiu, stał się kwe­stią prze­trwa­nia. Nie było mnie stać na auto­busy i pociągi, od pracy dzie­liło mnie 10 mil, a zmiany zaczy­nały się w godzi­nach, któ­rych nie obsłu­gi­wała komu­ni­ka­cja miej­ska. W pierw­szych dniach po przy­je­ździe kupi­łam tani, uży­wany rower, hybrydę mię­dzy gór­skim a miej­skim, przez co był bar­dzo wygodny do codzien­nych dojaz­dów po nie­rów­nych dro­gach. Sza­fi­rowy rower ochrzczony został Char­liem i towa­rzy­szył mi przez całe trudne lato.

Przy­zwy­cza­iłam się do wjeż­dża­nia na rondo lewą stroną, lawi­ro­wa­łam mię­dzy szkłem roz­gnie­cio­nym po impre­zach na uli­cach, zno­si­łam zaczepki i gwizdy, wysłu­chi­wa­łam zdzi­wio­nych komen­ta­rzy kole­gów z pracy („że też w ogóle mam siłę”, „czy nie boję się, że rower mi ktoś ukrad­nie?”). Te komen­ta­rze i nęka­nie po dro­dze to ciemna strona kobie­cego kolar­stwa miej­skiego. Są one nie­stety moją codzien­no­ścią i cho­ciaż na rowe­rze mam zwy­kle prze­wagę nad agre­so­rami i mogę po pro­stu odje­chać, to wstrzą­sają mną dresz­cze obrzy­dze­nia, cza­sami strach.

Wtedy led­wie pamię­ta­łam trasę prze­jeż­dżaną w pół­śnie o 5 rano, ale ostat­nio z przy­jem­no­ścią prze­je­cha­łam się tą samą drogą – fajne wspo­mnie­nia cięż­kich cza­sów! Z moim dyna­micz­nym, peł­nym prze­pro­wa­dzek i podróży sty­lem życia, trudno o sta­bil­ność finan­sową, toteż wie­lo­krot­nie sama zada­wa­łam sobie pyta­nie, czy moje odda­nie kolar­stwu wynika z wyboru, czy z biedy. I cho­ciaż kocham jed­no­ślady, to patrząc z per­spek­tywy czasu, wtedy przy­czy­niła się do tego bieda. Wtedy i jesz­cze przez kilka kolej­nych lat.

GÓRAL (REPRYZA) 
Prze­nió­sł­szy się do Bruk­seli, jak zwy­kle zaczy­na­łam od zera. Pierw­szego dnia zna­la­złam miesz­ka­nie, dru­giego jecha­łam już po rower – zale­żało mi na cza­sie, więc nie nasta­wia­łam się na wybrzy­dze­nie co do jego typu. Pierw­szym, co poja­wiło się w przy­zwo­itej kon­dy­cji i dobrej cenie, był gór­ski Giant, może nie naj­lep­szy na gład­kie szosy, ale cał­kiem w porządku na dziu­rawe i pagór­ko­wate bruk­sel­skie dziel­nice. Z powodu weso­łego żół­tego koloru otrzy­mał imię Sunny, nie miał jed­nak lek­kiego żywota, ponie­waż zapar­ko­wany przed domem, kilka razy został uszko­dzony przez wan­dali i raz stra­cił sio­dełko – prze­je­cha­łam wtedy jakieś 50 km bez niego, na sto­jąco, bo wszystko wyda­rzyło się w week­end, więc nie mia­łam jak od razu zor­ga­ni­zo­wać nowego, a dodat­kowo nie chcia­łam odwo­ły­wać swo­ich pla­nów.

Komu­ni­ka­cja publiczna w Bruk­seli nie zbie­rała naj­lep­szych opi­nii wśród moich zna­jo­mych, więc cie­szy­łam się, że mogę być samo­dzielna i nie­za­leż­nie od loka­li­za­cji czy pory dnia dotrę wszę­dzie na dwóch kołach. Kil­koro moich zna­jo­mych przy­jęło podobny styl życia i bar­dzo przy­jem­nie było zarówno jeździć razem na krót­kie wycieczki, odkry­wa­jąc mia­sto, jak i wie­czo­rami peda­ło­wać wspól­nie do domu. W cza­sie zama­chów w 2016 roku odby­wa­łam staż w Ber­lay­mont, głów­nym budynku Komi­sji Euro­pej­skiej. Dzięki rowe­rowi bez­piecz­nie doje­cha­łam i wró­ci­łam tego dnia z pracy. W dobie ata­ków ter­ro­ry­stycz­nych, nie­rzadko wymie­rzo­nych w masowe środki trans­portu miej­skiego albo powoli poru­sza­jące się zgro­ma­dze­nia i grupy pie­szych, rower wydaje się sto­sun­kowo bez­pieczną alter­na­tywą, która jest rów­nież prak­tyczna – przy kom­plet­nym para­liżu dróg (z jakiej­kol­wiek przy­czyny) jest wła­ści­wie jedyną opcją szyb­kiego powrotu do domu i przedar­cia się przez korki i blo­kady.

Cho­ciaż od dawna inte­re­so­wa­łam się kul­turą alter­na­tywną i bada­łam under­gro­un­dowe śro­do­wi­ska już w innych mia­stach, to wła­śnie w Bruk­seli moje upodo­ba­nie do squ­atów, lokal­nych spo­łecz­no­ści i samo­or­ga­ni­zu­ją­cej się kul­tury roz­sze­rzyło się o akty­wizm rowe­rowy. Pozna­łam ludzi zwią­za­nych z masą kry­tyczną, a na drobne naprawy zabie­ra­łam naj­czę­ściej Sun­ny­’ego do sąsiedz­kich cen­trów spo­łecz­no­ściowych, gdzie wymie­nić dętkę czy wyre­gu­lo­wać hamulce mogłam sama, pod okiem spe­cja­li­stów-wolon­ta­riu­szy, a i więk­sze ope­ra­cje odby­wały się bły­ska­wicz­nie i za bez­cen. Cza­sami zosta­wa­łam dłu­żej, pijąc piwo i przy­glą­da­jąc się innym repa­ra­cjom albo poma­ga­jąc w pra­cach porząd­ko­wych. Na tym eta­pie byłam już coraz bar­dziej zaan­ga­żo­wana w krze­wie­nie kul­tury rowe­ro­wej, co dodat­kowo zbiega się też z moim zain­te­re­so­wa­niem pla­no­wa­niem urba­ni­stycz­nym. Każdy prze­jazd ulicą to bowiem pro­ces ska­no­wa­nia jezdni, oto­cze­nia, infra­struk­tury, a także zacho­wań kie­row­ców, pie­szych i rowe­rzy­stów. Zaczę­łam śle­dzić też legi­sla­cję, bada­nia i kam­pa­nie zwią­zane z kolar­stwem; w tej chwili jakieś 80% tre­ści wyświe­tla­ją­cych mi się na Twit­te­rze doty­czy jed­no­śla­dów. Zda­łam sobie sprawę, że miej­sca jak Amster­dam czy Kopen­haga to nie­stety feno­men na skalę świa­tową i dla­tego tak ważny jest akty­wizm, kon­se­kwentny styl życia i walka o to, aby inne mia­sta sta­wały się coraz przy­jaź­niej­szym śro­do­wi­skiem.

GÓRAL (RAZ JESZCZE) 
Pomię­dzy wszyst­kimi tymi wyjaz­dami i pro­jek­tami wra­ca­łam cza­sami do Pol­ski i coraz chęt­niej zamiast się­gać po klu­czyki do samo­chodu wycią­gałam z garażu rower. Po przy­je­ździe z Kopen­hagi prze­miesz­cza­nie się po Kra­ko­wie wyda­wało się kosz­ma­rem. Po pierw­szym peł­nym dniu peda­ło­wa­nia po mie­ście byłam wykoń­czona i to nie fizycz­nie, a psy­chicz­nie – kra­węż­niki, zni­ka­jące ścieżki rowe­rowe, zbyt wąskie kon­trapasy; mózg musiał pra­co­wać na naj­wyż­szych obro­tach, wymy­śla­jąc w cza­sie rze­czywistym jak naj­lep­sze roz­wią­za­nia prze­do­sta­nia się przez mia­sto o bar­dzo wybra­ko­wa­nej infra­struk­tu­rze i licz­nych pułap­kach. Nie­ła­twe były też kon­fron­ta­cje z kie­row­cami, któ­rzy np. skrę­cają bez zatrzy­ma­nia na warun­ko­wej strzałce. Raz unik­nę­łam o włos wypadku, ponie­waż – mimo że mia­łam pierw­szeń­stwo i było to na pro­stej dro­dze przed skrę­tem auta (a nie po, więc odpada argu­ment złej widocz­no­ści) – zaczę­łam hamo­wać, dostrze­gł­szy kątem oka poten­cjalne zagro­że­nie. Z okna samo­chodu usły­sza­łam: „Kurwa, Ty szmato!”, na co spo­koj­nie wska­za­łam wygra­ża­ją­cemu mi pię­ściami kie­rowcy na swoje zie­lone świa­tło i odje­cha­łam. Dro­gowa agre­sja to rów­nież coś, nad czym trzeba nauczyć się pano­wać, żeby nie pogłę­biać sil­nie zagnież­dżo­nego już w naszym spo­łe­czeń­stwie kon­fliktu samo­chody kon­tra rowery.

Z dru­giej strony obser­wo­wa­łam też sporo pozy­tyw­nych zmian i przede wszyst­kim z roku na rok coraz wię­cej rowe­rzy­stów na uli­cach. Zaczę­łam dojeż­dżać na rowe­rze do pracy i na spo­tka­nia ze zna­jo­mymi, a także uży­wać go przy cięż­kich opa­dach desz­czu albo tem­pe­ra­tu­rze bli­skiej zeru, czego nie mia­łam wcze­śniej w zwy­czaju. Teraz, z głową naszpi­ko­waną ide­ami i nutką akty­wizmu, czu­łam potrzebę obsta­wa­nia przy swoim stylu życia, a przy tym nie do uwie­rze­nia wyda­wała mi się opcja wybra­nia pra­wie godzin­nej podróży komu­ni­ka­cją publiczną, skoro na dwóch kół­kach dojazd zaj­muje pół godziny. Zdrowo, tanio, dobrze dla śro­do­wi­ska, szyb­ciej niż trans­por­tem miej­skim – jakim cudem wszy­scy nie jeż­dżą na rowe­rach?!

KOLARZÓWKA
Życie układa się dziw­nie i po latach wylą­do­wa­łam znowu w Bir­min­gham, gdzie w garażu zna­jo­mych cią­gle cze­kał na mnie Char­lie. Po małym ser­wi­sie znowu był w sta­nie wozić mnie codzien­nie do pracy, ale co waż­niej­sze, wycią­gał mnie z depre­sji. Jazda na rowe­rze trzy­mała mnie przy życiu w cza­sie, kiedy codzien­nie budzi­łam się z pła­czem, nie mogłam podnieść się rano z łóżka i nie było mnie nawet stać na tera­pię. Pra­co­wa­łam po podłych knaj­pach i skle­pach, żeby tylko utrzy­mać się jakoś przy życiu i mieć powód do codzien­nego wyj­ścia z domu. Mój przy­ja­ciel regu­lar­nie dzwo­nił spraw­dzić, jak się czuję, i cią­gle wysy­łał mnie na rower: „Zaw­sze uwiel­bia­łaś jeździć – wyjdź z domu się prze­je­chać, nawet na 15 minut. Pamię­tasz ten piękny park nie­da­leko? Jedź tam, zrób zdję­cie i mi je wyślij”. W cza­sie jazdy nie liczyło się nic innego oprócz owie­wa­ją­cego mnie wia­tru, kwit­ną­cych krze­wów, reflek­sów słońca w tafli wody i cza­pli podry­wa­ją­cej się do lotu. Przez te krót­kie chwile znowu żyłam.

Ku mojej roz­pa­czy (ale i zero­wemu zdzi­wie­niu) nie­bie­ski jed­no­ślad został skra­dziony (RIP Char­lie). To kolejna lek­cja, przez którą przejść musi każdy kolarz: należy spi­nać ramę, oba koła, cza­sami sio­dełko, zdej­mo­wać wszyst­kie świa­tła i jakie­kol­wiek ele­menty, które da się odłą­czyć. O nowy, drogi pojazd zawsze będziemy się bać, nie­stety we wszyst­kich dużych mia­stach sta­nowi to powszechny pro­blem, a skra­dziony bicykl jest wła­ści­wie nie do odzy­ska­nia. Cały ten teatr z zapi­na­niem i zabez­pie­cze­niami jest iry­tu­jący i cza­so­ch­łonny, ale jak dla mnie roz­wią­za­nie stary rower plus dobre zapię­cie spraw­dza się dosko­nale, przy­naj­mniej do moich potrzeb.

Cóż, życie kołem się toczy – 2 dni póź­niej roz­po­czę­łam nowy etap, nabyw­szy pierw­szy w życiu rower szo­sowy. Mali­nowa kola­rzówka – nie wiem, czy nazwać ją vin­tage, czy rupie­ciem – o imie­niu Car­men była moim wstę­pem do zupeł­nie innego typu jazdy. Lekki, zwrotny rower, który wyma­gał ode mnie bar­dziej aero­dy­na­micz­nej pozy­cji, z lek­ko­ścią mknął po gład­kich miej­skich dro­gach. Nieco gorzej spraw­dzał się na nie­rów­nych ścież­kach nad kana­łami i wyma­gał więk­szej ostroż­no­ści przy omi­ja­niu dziur w jezdni, ale ponie­waż na tym eta­pie życia rower słu­żył mi do codzien­nych dojaz­dów przez mia­sto, a nie do gór­skich wycie­czek, wyda­wało się, że zna­la­złam ide­alne roz­wią­za­nie. Moim oso­bi­stym suk­ce­sem z tego okresu, było danie przy­kładu i zachę­ce­nie 3 osób z pracy do codzien­nej jazdy – skon­tak­to­wa­łam ich ze spraw­dzo­nym punk­tem sprze­daży i ser­wisu uży­wanych rowe­rów i z przy­jem­no­ścią obser­wo­wa­łam, jak codzienne dojazdy auto­bu­sami i ube­rami zamie­nione zostały na rowery, a zna­jomi przy­cho­dzili i wycho­dzili z pracy uśmiech­nięci.

KOLARZÓWKA (KODA) 
Wszyst­kie swoje rowery zawsze odsprze­da­wa­łam przy kolej­nych prze­pro­wadzkach, czę­sto za dwa razy wię­cej niż sama je kupi­łam, bo zawsze sta­ram się o nie dbać. Cza­sami zasta­na­wiam się, gdzie są wszyst­kie moje jed­no­ślady: czy ktoś teraz na nich jeździ? Czy stoją w czy­imś garażu pokryte paję­czy­nami? A może zostały skra­dzione albo rdze­wieją na dnie kanału? Obec­nie po Bir­min­gham jeż­dżę na Ursuli, leciut­kiej biało-zie­lonej kola­rzówce vin­tage, wypro­du­ko­wa­nej przez firmę, która została zało­żona w 1906 roku w tym mie­ście. Ten ele­ment lokal­nej histo­rii spra­wia mi dodat­kową radość. Poza tym dojazd do pracy auto­bu­sem w godzi­nach szczytu trwa nawet godzinę, pod­czas gdy mi podróż zaj­muje 19 minut (nawet pomimo mizer­nej infra­struk­tury rowe­ro­wej w tym mie­ście – nie­które dziury w jezd­niach pamię­tam jesz­cze z 2014 roku i zaczy­nam je nie­malże darzyć sen­ty­men­tem).

Na tym eta­pie jest to już świa­domy wybór stylu życia – po raz pierw­szy mogła­bym sobie spo­koj­nie pozwo­lić na mie­sięczną kartę auto­bu­sową albo na pociągi, a gdy­bym pla­no­wała tu zostać, rów­nież samo­chód byłby osią­galną opcją. Nie inte­re­sują mnie jed­nak te roz­wią­za­nia i wszę­dzie zabie­ram moje dwa kółka – psy­chicz­nie nasta­wiam się tak jak w cza­sach, kiedy byłam do peda­ło­wa­nia zmu­szona: jazda na rowe­rze jest pod­sta­wową i codzienną opcją, nie ma się nad czym zasta­na­wiać, deszcz, zmę­cze­nie, długi dystans czy cokol­wiek innego – oprócz prze­bi­tej dętki albo np. dojazdu na lot­ni­sko – nie skło­nią mnie do zmiany tego nawyku. W momen­cie kiedy zaczy­namy rezy­gno­wać z jazdy, mody­fi­ko­wać plany, roz­drab­niać się nad desz­czem albo bolą­cym pal­cem, nastę­puje koniec – przy takim podej­ściu rower zawsze będzie tylko nie­dziel­nym hobby. Ludzie czę­sto trak­tują mnie jak supe­bo­ha­terkę i „tak mnie podzi­wiają za moją postawę”. Nie rozu­miem tego, bo nic łatwiej­szego na świe­cie, każdy możepo pro­stu wsiąść na rower i poje­chać na nim do pracy. Każdy może kupić sobie kurtkę i spodnie prze­ciw­desz­czowe. Tyle. A korzy­ści jest wiele. Oprócz zdro­wia fizycz­nego i psy­chicz­nego oraz wspie­ra­nia finan­sów taka forma dojazdu do pracy wspo­maga też moją pro­duk­tyw­ność. Nie jestem poran­nym ptasz­kiem, więc przy­sy­pia­jąc jesz­cze w komu­ni­ka­cji miej­skiej po dro­dze, pierw­sze 2 czy 3 godziny w pracy byłyby prak­tycz­nie bez­u­ży­teczne. Po jeździe na rowe­rze jestem zawsze pełna ener­gii; poza endor­fi­nami swoje robi też adre­na­lina, bo dzięki nie­uwa­dze kie­row­ców pra­wie każ­dego poranka mogę zamel­do­wać, że „dzi­siaj już dwa razy pra­wie zgi­nę­łam”.

Także ja robię swoje, codzien­nie tocząc się na dwóch koł­kach, zachę­ca­jąc do tego innych, śle­dząc roz­wój miast, cza­sami coś pisząc albo zgła­sza­jąc jakieś pro­blemy. Jeż­dżę na rowe­rze, do pracy, na zakupy, na spo­tka­nia, na roz­mowy o pracę, na dwo­rzec, kiedy jadę na wycieczkę pocią­giem, a nawet na szko­le­nia i spo­tka­nia służ­bowe – zda­rzyło mi się kie­dyś, że w ele­ganc­kim cen­trum kon­fe­ren­cyj­nym obsługa nosiła za mną mój jed­no­ślad i go dla mnie prze­cho­wy­wała. Przed zapa­lo­nymi cykli­stami jesz­cze długa walka, ale widzę wiele pozy­tyw­nych zmian i z nadzieją patrzę w rowe­rową przy­szłość. A o ile ogól­nie sta­ram się (i przez podróże muszę) żyć dość mini­ma­li­stycz­nie, to moim marze­niem jest posia­da­nie trzech róż­nych rowe­rów: gór­skiego, miej­skiego i kola­rzówki. Jak zauwa­żyła moja kole­żanka, to nie jest zły pomysł, bo wtedy można w poprzek poło­żyć na nich deskę sur­fin­gową i prze­pro­wa­dzać się w ten spo­sób. Słusz­nie!musująca tabletka.png

kreska.jpg

KAŚKA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.

ANNA TEODORCZYK
Z zawodu ilu­stra­torka, z potrzeby autorka bloga Anna Alter­na­tyw­nie o sztu­kach wizu­al­nych i kul­tu­rze. Namiętny czy­tel­nik lite­ra­tury róż­nej oraz wierny fan gier typu poin­t&click z ambi­cją na zosta­nie twórcą co naj­mniej jed­nej z tych rze­czy.

blog comments powered by Disqus

Ta strona korzysta z plików cookie.