NUMER 28 (3) MAJ 2018 | "WIELKIE ŻARCIE"
Usiądź wygodnie w pozycji oddającej postawę otwartości i akceptacji. Kierując uwagę na poszczególne partie ciała, rozluźnij mięśnie. Stopy. Łydki. Uda. Dłonie i ręce. Mięśnie brzucha i grzbietu. Zwróć uwagę na doznania w okolicach twarzy. Na ślinę zbierającą się w ustach i ruch zębów. Weź głęboki oddech. Otwórz usta i … jedz!
Świadome jedzenie, slow food, dieta funkcjonalna i wina biodynamiczne – na takie terminy można natknąć się podczas eksplorowania bogatego świata kulinarnego. Czasem nie wiadomo dokładnie, o co chodzi w zawiłej terminologii. Na szczęście brzuch się nie myli i z łatwością rozpoznamy, co naprawdę zasługuje na miano dobrej kuchni, a co jest tylko ulepkiem z trendów, certyfikatów i bazaltu.
Chociaż to, co jemy, zmienia się dość szybko, sam fakt, że jeść musimy, pozostaje niezmienny. Czy tak podstawowa czynność, z samego spodu piramidy Maslowa, uległa jednak wpływowi ponowoczesności? Dieta paleo inspirowana prehistorycznymi nawykami żywieniowymi z jednej strony, z drugiej futurystyczne wizje jedzenia w pigułkach. Na rynku gastronomicznym do wyboru: wysychające kilkadziesiąt godzin witariańskie kotlety i pięciominutowe burgery w odmrażanych bułach. Nie dziwią nawet prawdziwe polskie kebaby (dla prawdziwych Polaków), lokale serwujące pizzę z frytkami, spaghetti ze smażonymi na sosie sojowym warzywami, kiszka z kaszą i mięsem w sosie miodowym czy norweski napój gazowany na bazie kombuczy. Co ciekawe, żadna z tych propozycji nie narzeka na brak zainteresowania – żołądki Ziemian są bez dna, umysły otwarte na nowości podobnie jak otwory gębowe.
Zamawiamy, czekamy, jemy i wydalamy, nie zapominając o podzieleniu się efektami na portalach społecznościowych. Nie chcę jednak krytyką współczesności zepsuć uczty. W zamian proponuję wycieczkę do miejsca, gdzie food przestaje być fast, a tym bardziej furious. Cygański wóz Szamanów znowu w drodze! Z autostrad zjeżdżamy na drogi powiatowe, gdzie może nikt nie słyszał o kimczi, ale od dzieciństwa zajadał (może niezbyt chętnie) kapustę kiszoną z kamionkowych słoi.
ORGANICZNE DO GŁĘBI
Makowiska, mała wieś na północnym skraju Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Zabytkowy cmentarz, remiza, sklepy spożywcze, kościół i wyśmienita domowa kuchnia polska. Za przygotowanie potraw odpowiada pani Marysia. Szefuje tu od kilkudziesięciu lat. Stawia na sprawdzone przepisy i nie uznaje kompromisów co do jakości produktów. Otwarcie krytykuje żywność „miejską” – tę niewiadomego pochodzenia i jakości, pełną chemicznych dodatków i polepszaczy. W nierównej walce z konsumpcjonizmem i masową produkcją stoi twardo przy swojej wizji gotowania. Grunt pod stopami ma twardy i nie boi się porażki.
„Karmić” znaczy „podtrzymywać życie”. Najniższe stopnie piramidy wartości – odżywianie, wydalanie, rozmnażanie – choć pokryte obłokami nieświadomości, wyparte i często pomijane, są przecież tym, na czym rozwijać ma się ludzka egzystencja wraz ze wszystkimi jej wysokimi przejawami i indywidualnymi cudami. Pani Maria stoi nieco z boku wielkich dyskusji i dywagacji teoretycznych, skupia się natomiast na tym, by ten, kto się pojawi przy jej kuchni, dostał z talerzem zupy czy półmiskiem parujących klusek wartości odżywcze nie tylko dla ciała. Może wie jak dużo radości sprawiał kawałek chleba, gdy okoliczności nie sprzyjały? Może poznała receptury alchemiczne, w których mowa o tym, jak w przygotowywanych potrawach zawrzeć cząstkę siebie i przekazać ją Drugiemu? Może w końcu w postaci sztuki kulinarnej wyraz znajdują jej emocje, postawy i uczucia? Sałatka z miłości i troski? Kanapka, która wyraża więcej niż tysiąc słów?
Kuchnia jest organiczna także w tym sensie – dotyka życia i z życiem jest spleciona. Gotowa potrawa dzieli historię z jej autorką. Inaczej smakuje chleb z krojoną cebulą z olejem lnianym, gdy słyszymy, że tak właśnie 60 lat temu kojono tęsknotę za nieosiągalnym masłem. Może łzy to nie tylko efekt reakcji gruczołów na unoszący się znad krojonej cebuli S-tlenek tiopropanalu, a wspomnienie widoku zdewastowanego przez wojnę gospodarstwa? To nie jest comfort food i nie jest to kuchnia dla każdego.
W GĄSZCZU KORZENI, W SIECI ZALEŻNOŚCI
Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk ostrzonego noża. Mam przyjemność przyglądać się szefowej kuchni w jej naturalnym środowisku. Kuchnia Pani Marysi broni się sama. Po pierwsze, organiczne produkty, najwyższej jakości. Po drugie, tradycyjne przepisy doskonalone przez kilkadziesiąt lat. Po trzecie, wspomniany wcześniej osobisty związek z przygotowywaną materią i zaangażowanie. Do kuchni trafiają owoce i warzywa, o których powiedzieć, że są ekologiczne, to za mało. Rosną dzięki uwadze, trosce i doświadczeniu bezpośredniego kontaktu człowieka z roślinami.
W dziedzinie rolnictwa ekspertem jest Stanisław. Od dziecka związany był z ziemią: jego dziadek był rolnikiem, ojciec podobnie, on sam równolegle, czy to będąc uczniem, czy nauczycielem, uprawiał pole. Daję się namówić na przechadzkę po ogrodzie i sadzie. Jabłonie, śliwy, krzaki porzeczek czerwonych i czarnych, maliny i orzech włoski. Kury swobodnie przechadzają się w poszukiwaniu trawy i ziaren. Dalej rozciągają się grządki cebuli, marchwi, kapusty, fasoli, pora, selerów, pietruszki, ziemniaków. Stanisław prowadzi do szklarni. Tutaj dojrzewają pomidory. Urywam owoc – zielona szypułka pachnie słońcem. Sok spływa mi po brodzie. Smakiem nie ustępują tym włoskim czy hiszpańskim. Malinówki i bawole serca. Zadziwia fakt, że pomidory rosną bez sztucznych nawozów i z ograniczonymi do ekstremalnych sytuacji opryskami. Dzięki doświadczeniu, ciężkiej pracy i codziennemu doglądaniu udaje się uzyskać takie efekty. Przez lata prób i błędów selekcjonuje się odmiany, które zapewniają plony o wyjątkowych właściwościach zdrowotnych i smakowych. To coś więcej niż uprawa organiczna. Żywo jawi się tutaj naturalny związek z naturą. Splecenie życia rośliny i człowieka.
Uprawa jest przewidziana tak, by zaspokoić potrzeby kuchni. Nie ma możliwości zakupu warzyw, działa tu jednak nieoficjalna giełda wymiany. Jajka wymienia się na miód, a wiadro papierówek za domowy twaróg. Trudno byłoby oszacować wartość każdego z produktów. Rynek rządzi się tutaj własnymi prawami. Trzeba się poznać, zasłużyć, pokazać kunszt rzemiosła i wziąć udział w rytualnym spotkaniu handlowym. Wymianie podlegają nie tylko dobra materialne, ale również uprzejmości, pozdrowienia, narzekania czy lokalne plotki. „Dzisiaj tylko 20 jajek, bo komunia u sąsiadów”. „Gruszki w gratisie, bo gałąź się ułamała”. „Przyszłam po szczypior na jajecznice dla wnuka, co z Wysp przyjechał”. W taki sposób produkty spożywcze nasiąkają aromatem wyjątkowych okoliczności, a potrawy z nich przygotowane nigdy nie otrą się o pospolitość.
Mimo że już przed rezerwacją stolika dobrze wiedziałem, co zjem u pani Marii, lustruję menu, by dać najeść się oczom. Wśród potraw m.in. zupa pomidorowa – kwaśna i słodka jednocześnie, ogórkowa, grochowa, chłodnik. Czerwony barszcz z uszkami lub barszcz ukraiński. Placki ziemniaczane z cukrem, zasmażany makaron, pieczona kiełbasa z talarami cebuli. Racuchy, placuszki jabłkowe, kluski na parze z jagodami, leniwe z zasmażaną bułką tartą. Sine, tarte kluski ziemniaczane, kasza pęczak z warzywami. A jeszcze: delikatne jak chmurka pączki, torty na intensywnie żółtym biszkopcie. Na kruchym cieście pychotka, snikers lub sernik gotowany. Dla owocożerców gruszki z goździkowej zalewy. Kilka ukrytych opcji na specjalne życzenie i możliwość dopasowania do preferencji żywieniowych. Takie miejsce naprawdę istnieje, choć nie jest łatwo się tam dostać. Nie wskażą go ani drogi, ani kilometrowe kolejki, ani recenzje znanych blogerów. Dotrzemy tu jedynie komunikacją niepospieszną.
RZECZ O ZALEWAJCE
Pani Maria nie była zaskoczona, gdy poprosiłem o porcję prostej ziemniaczanej zupy – zalewajki. Co kryje się za tą tajemniczą nazwą? „O zalewajko, potraw królowo, kto ciebie jada, ten czuje się zdrowo” – tak mówiono o tej zupie w XIX-wiecznej Łodzi. Zalewajka była zupą powszechnie jadaną na ziemi łódzkiej czy radomszczańskiej, potem również na Górnym Śląsku, Kielecczyźnie i Kujawach. Inne źródła mówią też o zalewajce gotowanej w okolicach Krzeszowa. W oddalonym 30 kilometrów od Makowisk Radomsku odbywa się Festiwal Zalewajki. Króluje tam miejscowy przepis, w którym kluczową rolę odgrywają grzyby – zieleniątki zbierane w okolicznych lasach, i ziemniaki z lokalnych upraw. Dobra jakość gleby i bogactwo minerałów, m.in. magnezu, powodują, że radomszczańskie ziemniaki są miękkie i mączyste, dzięki czemu zupa staje się przyjemnie gęsta. Kilka pokoleń mieszkańców centralnej Polski wychowało się na tej ziemniaczanej zupie. W czasach biedy i nieurodzaju dietę ówczesnych ludzi ratowały właśnie ziemniaki, zboże i grzyby. Od święta zupę okraszano wytopioną słoniną ze skwarkami, na co dzień – o ile posiadało się krowę – śmietaną.
Podpatruję. jak pani Marysia gotuje. Rozmowa staję się tłem, radio grające od zawsze w tle zostaje ściszone. Świeżo wykopane, umyte, obrane i pokrojone w kostkę ziemniaki czekają na zalanie wrzątkiem. Po ugotowaniu zalewane są po raz drugi – czystym żurem z żytniego zakwasu chlebowego. Sam zakwas jest tworem żywym. Dokonują się tam nieustanne procesy rozmnażania, odżywiania, mutacji – zakwas dojrzewa i ewoluuje często latami, a powstała z niego zalewajka nabiera indywidualnego charakteru. Do garnka trafia czosnek, odrobina pieprzu ziołowego i sporo majeranku. Ziemniaki miękną, a zupa staję się kwaskowata. Na maśle, którego szefowa kuchni nigdy nie żałuje, smaży się cebulka. W końcu trafia do garnka. Jeszcze spora porcja gęstej śmietany i zupę można podawać.
Normalnie zalewajka z Makowisk obfituje w podsmażoną domową kiełbasę i skwarki. Pani Marysia rozumie jednak zmiany, jakie dokonują się w świadomości społecznej, i sama unika mięsa czy jajek z nieznanego źródła. Choć czasem trudno jej pogodzić się z modyfikacją starodawnych receptur, godzi się na kompromis, by wegatarianin czy weganka wyszli od niej najedzeni i zadowoleni. Zamiast smażonej kiełbasy dostaję grube kawałki białego sera. Plus nieodłączna zielenina – w przypadku zalewajki jest to posiekany koperek. Parujący talerz gorącej, zawiesistej zupy ląduje tuż przede mną.
Pani Marysia uczestniczy w przygodzie kulinarnej od początku do końca, ponownie dowodząc, że tworzy kuchnię organiczną, holistyczną, skierowaną na doświadczenie. Gotowanie staje się aktem podzielenia się tym, co najlepsze, obdarowywania energią materialną i duchową: zupa jako symbol intymnego misterium w czasach choroby odduchowienia. Czekam chwilę, nauczony, że gorąca zalewajka parzy podniebienie jak mało co. Wdycham aromat majeranku, koperku i smażonej cebulki. Przypominam sobie rozmowy z innymi stałymi bywalcami tego miejsca, podobnie jak ja zakochanymi w ziemniaczanej zupie, ceniącymi sobie tradycyjny, wyraźny smak żuru zestawiony z kremową konsystencją.
Czas refleksji jednak minął. Ostrożnie nabieram łyżkę zalewajki. Oczka tłuszczu wokół cebulki, niewyraźna linia bryły ziemniaka w gęstym kwaśno-aksamitnym płynie. Dmucham dwa razy dla pewności. Doskonale rozgotowane ziemniaki o smaku, którego nie znajdziesz nigdzie indziej. Szefowa kuchni ma swoje sekrety i chociaż otwarcie mówi, jaką odmianę wybrać i jak przeprowadzić proces obróbki termicznej tych warzyw, nigdy nie udało mi się osiągnąć podobnego smaku, nawet z jarzyn wręczonych mi na odchodnym przez panią Marysię. Łyżki zalewajki zagryzam chlebem z masłem. Żołądek przyjemnie się wypełnia.
Najedzony odchylam się na oparciu krzesła. Pani Marysia pyta się, czy smakowało. Za każdym razem odpowiedź jest taka sama: „Bardzo”. Wie, że nie odmówię propozycji deseru. Nie szukam daleko. Racuchy. Drożdżowe placuszki smażone na patelni. Puszyste i żółte dzięki jajkom od „szczęśliwych kur” karmionych własnoręcznie zrywanym „zielonym”. Posypane cukrem pudrem, który powoli staję się przezroczysty w kontakcie z gorącym racuchem. Pierwszy, drugi, trzeci. Przerwa. Czwarty, piąty. Przerwa. Jeszcze pół szóstego. Jestem spełniony. Dziękuję.
SZAMANIE W DRODZE
Projekt powstały z miłości do podróży i jedzenia. Jak każdej wyprawie towarzyszy poznawanie lokalnej kuchni, tak każde przygotowanie posiłków jest podróżą. Przy stole milkną spory, zanikają granice, a usta otwierają się nie tylko po to, by jeść. Poznajemy ludzi, kultury i tradycje, przywozimy receptury i dzielimy się tym, co sami jadamy. Jesteśmy głodni nowego! Szamański tabor odwiedził m.in. Skandynawię, Bałkany, Półwysep Iberyjski, Włochy, Rumunię, Indie, Nepal, Turcję, Kostarykę, Panamę, Kolumbię, Ekwador. facebook.com/szamaniewdrodze
MATEUSZ GAWRON
Od rysunku architektonicznego na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej rozpoczął swoją drogę przez przez zawiłości ilustracji i grafiki. W swoich ilustracjach stara się odnaleźć perfekcyjną kreskę oraz to, co naprawdę ładne. Jego prace znaleźć można w różnorakich gazetach, na kilku blogach oraz jak na razie w jednej książce.