NUMER 30 (5) PAŹDZIERNIK 2018 | "KRZYK MODY"
Moda i ubrania to dla mnie temat niestandardowy. Nie znoszę zakupów. Nie śledzę najnowszych trendów. Pojęcia nie mam, co robią sieciówki – tj. aż do momentu, kiedy orientuję się, że właśnie widziałam tysiąc takich samych dziewczyn. Wtedy dopiero świta mi, że płaszcz khaki z H&M albo Zary, włosy tak, torebka taka, obcas taki, tu ananas, tam brokat na policzku. Haute couture też interesuje mnie, ekhm, umiarkowanie. Bezbrzeżnie szokują mnie moje koleżanki, które na ulicy (!) są w stanie wywąchać i rozpoznać najnowszy zapach od Calvina Kleina albo Burberry. Sama ze stuprocentową pewnością zidentyfikuję co najwyżej Chanel No. 5 oraz klapki Birkenstocka. O, i plecak Fjällräven, ale i tak nie potrafię tego wymówić, więc przystopuję z przechwałkami.
Patrząc na wymalowane trzynastolatki stukające obcasami i ściskające pod pachą wymyślne torebki, mam wrażenie, że pochodzę z innej epoki. W moim świecie nosiło się dżinsy i bluzę, do szkoły chodziło z plecakiem, wygoda i sportowy styl były normą – koniec tematu. Jasne, przeszliśmy przez niebotycznie długie dzwony, wciągające w szlajające się po ziemi brzegi nogawek całe przydrożne błoto, przez brokat we włosach czy tzw. chokery, naszyjniki, które ostatnio odtrąbiły wielki powrót. Nie neguję istnienia wpływających na nas trendów, ale były to drobiazgi, o które dbało się głównie przy okazji szkolnej dyskoteki. Na prośbę o „dorosłe” obcasy czy torebkę rodzice najpewniej popukaliby się w głowę i albo nas skrzyczeli, albo bezlitośnie wyśmiali. W okolicach 13.-14. roku życia zamiana szkolnego plecaka na torbę krzyżowaną przez ramię (na którą mozolnie naszywaliśmy nazwy ulubionych zespołów muzycznych) i adidasów na glany była ekstremalnym skokiem w dorosłość i rejestr cool kids. Makijaż tylko na imprezę.
DAWNO – KRAKÓW
Jakiś czas później zaczęły się eleganckie płaszcze, obcasy, kapelusze. Niezliczone spektakle teatralne, premiery filmowe, wykłady, wernisaże i długie noce spędzone na ożywionych dyskusjach o sztuce i filozofii – w blasku świec i przy kazimierzowskich kawiarnianych stołach pokrytych dzierganymi obrusikami. Ta lekko ekscentryczna, nienaganna prezencja spod znaku kapelusza była normą w artystyczno-intelektualnym środowisku, w którym się obracałam. Krakowska pseudobohema – i, jak teraz oceniam, lekko pretensjonalne klimaty – to był mój codzienny styl. Chociaż od dawna nie mieszkam w Krakowie, ufam że pseudobohema nadal trzyma się dobrze, jednak obecnie jest inaczej odziana, np. w hipsterskie wyciągnięte swetry i oprawki okularów wyłowione z babcinej szafy.
Na obcasach byłam w stanie przebiec w tamtych czasach kilometry, po kocich łbach i w każdej pogodzie. Trochę później prawie wszędzie jeździłam już autem, co też pozwalało zarówno na dużą swobodę, jak i elegancję, tzn. jedynie w takiej sytuacji można ubrać zamszowe buty z niewygodnym obcasem na deszcz. Obstaje przy swoim: nigdy nie wiedziałam, co jest modne w danym sezonie, ale w jakiś sposób ubrania i ogólna prezencja były ważne, świadczyły o statusie, środowisku, zainteresowaniach, charakterze. Zawsze miałam upodobanie do okazałej artystycznej biżuterii i oryginalnych fasonów, więc mimo absolutnej ignorancji modowej, często słyszałam komplementy. Z prostego powodu: miałam swój własny styl i jakieś podskórne wyczucie szyku. W tamtym okresie nie wyszłabym w dresie nawet do osiedlowego sklepu. Wyprzedzając nieco fakty – obecnie nie mam problemu wyjść z domu w piżamie.
ZMIANA – AMSTERDAM
Nie zrozumcie mnie źle, na wszystko jest czas i okazja: co roku spędzałam mnóstwo czasu na żaglach i na windsurfingu i do głowy by mi nie przyszło strojenie się przy takiej okazji. Z upodobaniem wyśmiewałam dziewczyny, które codziennie wyłaniały się z kabiny jachtu w nowej kreacji i z kilogramem tynku na twarzy. Radykalna zmiana nastąpiła jednak po przeprowadzce, tak, „na Zachód”. Rok w Amsterdamie, rok spędzony w deszczu, rok spędzony na rowerze, rok spędzony w pracy, na studiach, na imprezach, na wycieczkach, rok spędzony w biedzie, wreszcie rok, który rozpoczął resztę mojego życia.
Teraz już bez samochodu, przemierzałam miasto na jednośladzie odziana w gumowe spodnie i przeciwdeszczową kurtkę. Obcasów i formalnych ubiorów ani widu, ani słychu; z nieregularnym trybem życia, studiami, pracą w systemie zmianowym, nieprzewidywalną pogodą, a także obserwując miejscowych, z czasem zaczęłam się ubierać coraz luźniej, bardziej sportowo, łącząc to jakoś ciągle z moją pasją do biżuterii i wyrazistego makijażu oczu. Dość wyzwalające było odkrycie, że ludzi nie ocenia się po wyglądzie. Nieważne, czy wchodziło się do klubu, czy do najdroższej kawiarni w mieście, bluza i trampki załatwiały sprawę. Nie istniał typowo polski element „co ludzie powiedzą”, „co babcia pomyśli”, „nie wpuszczą mnie tak”. Przyjemne uczucie: nie być ocenianym. Po roku wróciłam do domu i nigdy nie zapomnę sytuacji, kiedy miałam jechać z mamą na zakupy (autem, do pobliskiego centrum handlowego) i pojawiłam się w przedpokoju w spodniach od dresu, niewyprasowanej koszulce, bez makijażu i w jakichś niezbyt szykownych skarpetkach wystających z niedopasowanych butów. W końcu co za różnica, jedziemy autem, wejdziemy do sklepu, znowu wsiądziemy do auta, bach, z powrotem w domu. „Czy ty chcesz tak wyjść z domu…?!” – podniosła lament moja rodzicielka. „Yyy… tak…?” (ale o co jej chodzi?) „Dziecko, co oni tam z tobą zrobili!” (trochę żartem, ale bardziej na poważnie). Wróciłam się przebrać.
ZNOWU TEATR – EDYNBURG
Jadąc do Szkocji, średnio wiedziałam, co się w ogóle może wydarzyć. Było to świeżo po Amsterdamie, także preferowanym stylem był już ten luźniejszy, jednak miałam pracować w teatrze, jako producent i w ogóle, więc pojawiły się lekkie nerwy: trzeba brać sukienki i garsonki, przyjdzie jeszcze rozmawiać z ludźmi z branży, będzie premiera, promocja, wywiady, trzeba będzie ogarnąć jakieś spotkanie biznesowe. Cały ten bagaż wrócił do domu po kilku miesiącach niedotknięty ani razu. I po mieście, i po teatrze biegałam w trampkach albo w klapkach, „branża” okazała się ludźmi w tiszertach i swetrach, po zatłoczonej Royal Mile chodziłam z farbą na twarzy i elementami kostiumów teatralnych, a networking odbywał się po godzinach w pubach nieopodal scen. I to też była szkoła życia, bowiem sama nie będąc ani aktorką, ani native speakerką, ani producentką teatralną z bogatym CV, musiałam być w stanie sprzedać nasz spektakl: czy to w trampkach w barze, czy z przytroczonymi wilczymi łapami i pazurami albo wśród ulicznego tłumu w cyrkowej atmosferze.
ZADZIWIAJĄCO NORMALNIE – LIZBONA
Lizbona była chyba jedynym miejscem, które zupełnie nie zmieniło mojej percepcji mody czy codziennego stylu. W mojej ocenie mieszkańcy portugalskiej stolicy ubierają się całkiem w porządku, nie nazbyt elegancko, ale gigantyczny dystans dzieli ich też od angielskich dresów. Dla mnie było to miejsce, które, abstrahując od wszystkich innych aspektów, odpowiadało mi wyważonym podejściem do ubioru: Lizbończycy wyglądają na zadbanych, ale z odpowiednim umiarem i dopasowaniem do ciepłego klimatu. Ponieważ w Portugalii nie miałam ani samochodu, ani roweru, natomiast wszędzie wygodnie mogłam dojechać metrem czy tramwajem, pozwalałam sobie zwykle na trochę więcej stylizacji spod znaku sukienki czy obcasów – oczywiście bez przesady, ale sprawiało mi to po prostu przyjemność, a moje warunki przemieszczania się po mieście były do tego odpowiednie. W tym momencie była to jednak już kwestia wyboru – bluza i adidasy jak najbardziej byłyby równie akceptowalnym rozwiązaniem, na które też często sobie pozwalałam, ale dlaczego nie wbić się czasem w sukienkę? Czyli jednak zmiana – stopniowa i we mnie samej.
POLITYKA W SWETRZE – BRUKSELA
Oferta pracy w Komisji Europejskiej wywołuje całkiem poważne zawirowanie modowe na forach internetowych: mnóstwo ludzi, niezależnie od płci, wieku i kraju pochodzenia, zadaje sobie (i innym) to samo pytanie: w co się człowiek właściwie ubiera, kiedy zaczyna się bawić w unijna politykę? Co wypada, co należy, czy tylko garnitur…?
Ta wątpliwość na chwilę zaświtała i w mojej głowie, dokupiłam może 2 czy 3 „poważne” bluzki, jednak ogólnie na tym etapie i po tylu różnych zmianach i przeprowadzkach nie wydawało mi się, żeby kwestia dress code’u była aż tak zaporowa. Tzw. smart casual to rozwiązanie, które i tak lubię i które, w zależności od okoliczności, można albo podrasować na bardziej biurowy wygląd, albo poluzować w stronę imprezy czy pikniku w parku. Do pracy w głównym budynku KE przyjeżdżałam i tak na rowerze (zresztą mój szef tak samo), wiec zdarzało się, iż wtaczałam się tam w ociekających wodą kaloszach w panterkę i wściekle zielonej kurtce przeciwdeszczowej. Zasada właściwie jest taka, że tylko prawnicy czy managerowie, którzy na co dzień spotykają się z klientem, mają obowiązek biegać w drogich, nienagannie odprasowanych garniturach i garsonkach.
Moja babcia mieszkała w Brukseli jakoś na przełomie lat 70. i 80. i zawsze opowiadała, jak wielkim szokiem był dla niej przyjazd do zachodniego świata i odkrycie, że nikt tam nikogo nie ocenia po wyglądzie. Wszedłszy do sklepu Chanel czy Yves Saint Laurent w najbrzydszym, najstarszym dresie i tak spotykał się człowiek z doskonałą obsługą klienta, nieodstającą niczym od sposobu, w jaki potraktowana byłaby osoba w drogim futrze. Domniemanie było zawsze takie, że niezależnie od pozorów, ktoś może być po prostu ekscentrycznym milionerem, który lubi chodzić w swoim ukochanym 20-letnim, dziurawym swetrze. Wygląd nie zapowiadał tego, ile pieniędzy klient może potencjalnie zostawić w sklepie. I rzeczywiście, pod tym względem nic się nie zmieniło. Szkoda tylko, że również w Polsce trudno zaobserwować zmiany – upłynęły dekady, a my dalej oceniamy ludzi po wyglądzie. Mentalnie to dalej ten sam świat, z którego moja babcia wyjechała 40 lat temu. Ile razy zdarzyło wam się usłyszeć od poirytowanej ekspedientki, próbującej odwieść nas od dotykania, a nawet patrzenia na przedmioty w sklepie: „Te rzeczy są bardzo drogie”? Czyli po przetłumaczeniu: „Nie stać Cię na to biedaku, widzę po Twoim ubraniu. Odejdź i nie psuj opinii naszego sklepu”. Zdarzyło mi się w takiej sytuacji prosić o podawanie 10 różnych rzeczy, mierzyć, oglądać, rozbebeszyć cały sklep i pójść – gdyby to był świat Pretty Woman, wróciłabym się jeszcze pokazać z drogimi torbami z konkurencyjnego butiku. Ostatecznie jednak nie ma to chyba wielkiego sensu; zrobienie na złość konkretnej ekspedientce, która dzieli powszechną mentalność, raczej nie ma szans niczego zmienić. W Brukseli za to nie byłoby niczym dziwnym, gdybym ekspedient, posadziwszy mnie na pozłacanym fotelu, zdjął z mych stóp 15-letnie trampki, by na ich miejsce nałożyć mi nowy model Manolo Blahnika.
KOLOROWY PTAK – KOPENHAGA
Obserwacja Duńczyków była dla mnie kolejną fascynującą lekcją mody. Przede wszystkim okazało się, że typowe role społeczne są tam odwrócone pod względem płci. Najlepiej widać to na przykładzie włosów i dbałości o fryzurę. Fryzura „na Dunkę” to niedbały kok na czubku głowy, wyglądający jakby dopiero co wstało się z lóżka. I tak najprawdopodobniej było! Z kolei mężczyźni na układaniu włosów spędzają pewnie z godzinę dziennie: ich nienagannie przystrzyżone i ułożone fryzury są w istocie nienaruszalną skorupą, zabetonowaną tonami żelu, lakieru, pudru, i zapewne tuzinem innych specyfików, o których istnieniu nawet nie mam pojęcia. Z daleka robi wrażenie. Dotykać nie polecam.
Obywatele Danii wyglądają niezwykle zdrowo i naturalnie; spędzają sporo czasu na świeżym powietrze, wszędzie dojeżdżają na rowerze, nie straszna im brzydka pogoda, cenią sobie sportowy, wygodny styl. Kobiety najczęściej ubierają się w luźne czarne ciuchy i nie noszą absolutnie żadnego makijażu – wygląda to całkiem fajnie, au naturel Duńczykom psuje. Ja natomiast wyglądałam co najmniej jakbym była przybyszem z innej planety. Jasne, wszędzie jeździłam na rowerze, nosiłam płaskie buty, żadnym problemem nie było wyjście z domu w sportowej bluzie, ale w moich kolorowych bluzkach, kwiecistych spódnicach, wyrazistym makijażu oczu i podzwaniając pokaźną biżuterią stanowiłam sporą atrakcję, nierzadko powodując, że ludzie zatrzymywali się, prześlizgując po mnie nieco dłuższe niż powinni spojrzenie. Moim współpracownikom z biura bardzo się to podobało i zawsze mówili, że wreszcie ktoś wprowadził do pracy jakieś kolory i trochę życia. Ja nie zamierzałam rezygnować ze swojego stylu, nie przeszkadzało mi bycie krzykliwą barwną plamą na tle morza czarnych przechodniów.
PIŻAMY I DRESY – BIRMINGHAM
W Anglii spędziłam sporo czasu przez ostatnie 5 lat i pobyt w tym kraju bardzo wiele mnie nauczył. Chociaż nie zachwyca mnie zwyczaj chodzenia na zakupy w piżamie czy ciągłego noszenia dresów, a wszechobecną tutaj karykaturalną modę imprezowo-klubową uważam, szczerze mówiąc, za dość odrażającą (moja koleżanka lubi żartować, że angielskie dziewczynki mylą spódnicę z paskiem), to zdrowa dawka luzu (ok, niebezpiecznie zakrawającego o abnegację) znacznie zmieniła moje podejście do życia.
Nauczyłam się nie stroić na wyjście do pobliskiego sklepu, nie przejmować cudzą opinią i, najzwyczajniej na świecie, dobrze i normalnie czuć się we własnej skórze nawet w spodniach od dresu i prostej koszulce. Absolutnym przełomem było również nienoszenie stanika. Jako że moje piersi są bardzo małe, przez lata panicznie i kurczowo trzymałam się konieczności noszenia biustonosza, który przynajmniej formował jakoś sylwetkę i co nieco do niej dodawał. Nie nazwałabym tego może kompleksem, ponieważ uprawiam różne dyscypliny sportu i doceniałam też wygodę związaną z małym biustem, jednak w życiu nie wyszłabym z domu bez stanika, nawet chora do apteki za rogiem. Dzięki doświadczeniu mieszkania w UK temat w tej chwili spływa po mnie kompletnie, bardzo lubię chodzić bez stanika, uważam to za wygodne i w żaden sposób nieumniejszające mojej pewności siebie.
W Anglii walczyłam też długo z nawracającymi problemami zdrowotnymi, m.in. dotykającymi powieki, co oczywiście oznaczało, iż musiałam zrezygnować z pomalowanych oczu – mojego znaku charakterystycznego. Jeszcze 8-10 lat temu prędzej zapadłabym się pod ziemię, niż wyszła z domu bez makijażu, a obecnie maluję się codziennie do pracy, ale czasami w pośpiechu ograniczam się do maskary, natomiast w wersji weekendowej, w moim sąsiedztwie czy na jakieś wyjazdy i wycieczki daję skórze odpocząć i czuję się bez kresek na powiekach zupełnie normalnie. W najgorszym momencie zdarzyło się również, że z bardzo nieestetycznie wyglądającymi spuchniętymi powiekami, bez grama makijażu musiałam chodzić na rozmowy o pracę i rozmaite spotkania. Na początku nie było to zbyt komfortowe uczucie, ale, paradoksalnie, z czasem dodało mi pewności siebie – jeden z cięższych okresów w moim życiu bardziej niż cokolwiek innego nauczył mnie akceptować swoje ciało i czuć się pewnie we własnej skórze niezależnie od ubrań i makijażu. Ostatecznie doprowadziło to nawet do etapu (eksperymentu?), w którym zupełnie zrezygnowałam z makijażu na jakieś pół roku: sporo wtedy podróżowałam, byłam opalona, nosiłam luźne wakacyjne ciuchy, często bez stanika i utrzymywałam to jeszcze przez kilka miesięcy, nawet po powrocie do chłodniejszego regionu i bardziej formalnego otoczenia.
TERAZ?
Nie wiem, co teraz – chyba po prostu dalej robię swoje. Znowu wylądowałam w Anglii, więc można mnie spotkać bez stanika i w niezbyt estetycznym dresie, ale to raczej nieopodal domu. Do pracy jeżdżę na rowerze ubrana w przeciwdeszczową kurtkę, gumowe spodnie i kalosze. Swoją droga kalosze są w panterkę, kupione kiedyś tanio i w nagłej desperacji. Panterka była zawsze moim najgorszym koszmarem, potem te kalosze, całkiem zresztą wygodne, tak trochę nosiłam ironicznie: fajnie, że chronią od deszczu, ale panterka słaba, prawda. Wydawało mi się, że moja ironiczna postawa jest oczywista, ale potem dotarło do mnie, że ludzie nie mają prawa tego przecież wiedzieć, bo i skąd. Teraz kompletnie mnie już to nie obchodzi; gdy ktoś komplementuje moje kalosze, na poważnie mu dziękuję. No i co z tego, że panterka…?
Wczoraj pierwszy raz od wieków dopadł mnie nastrój: „Rany, ale co ja mam właściwie na siebie włożyć?” Jechałam jednak na spotkanie z Ministerstwem Edukacji i Komisją Europejską, więc doznałam chwilowego zaćmienia pewności siebie. Ostatecznie oczywiście prędko przestałam się przejmować – ubrałam się na tyle formalnie, żeby nie popełnić gafy, ale równocześnie zachowałam swój styl: kolorową kwiecistą spódnicę i dużą biżuterię. Ja to ja i na pewno będę się lepiej czuła oraz z większym powodzeniem zaprezentuję swój projekt, czując się swobodnie i naturalnie. Warto trochę popodróżówać, poobserwować ludzi, zrobić kilka eksperymentów, podjąć jakieś wyzwanie i wyzwolić się ze wszystkiego, co nie jest tak naprawdę ważne. W dresie czy w sukience Givenchy jestem tak samo wartościowym człowiekiem. To ciągle ja!
KAŚKA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
IZA BUŁECZKA
Artystka i ilustratorka z Berlina. Najbardziej znana z geometrycznych postaci kobiecych. Inspirują ją ich smutki, fałdki i niedoskonałości, które w ilustracjach wyglądają doskonale. A kiedy nie rysuje, majstruje inne twórcze rzeczy, warzy eliksiry miłosne lub zwyczajnie włóczy się po mieście i węszy za najlepszym falafelem. (Instagram: @iza_buleczka, www: izabuleczka. com)