NUMER 27 (2) MARZEC 2018 | "DZIECI GŁOSU NIE MAJĄ?"
Pod koniec XX wieku humanistyka zwróciła się ku rzeczom. Nic w tym dziwnego – nadprodukcja przedmiotów, a w konsekwencji śmieci, jest podstawowym wyznacznikiem kultury konsumpcjonizmu. Rzeczy wymyślamy, marzymy o nich, kupujemy je, wyrzucamy, niszczymy, generujemy nowe i tak w kółko. Ale jest coś jeszcze poza aspektem materialnym przedmiotów: ich potencjał symboliczny, zarówno kulturowy, jak i całkowicie prywatny.
Nic tak doskonale nie wyraża przeciwieństwa i odrębności od człowieka – podmiotu, niż przedmiot właśnie. Jednocześnie obcowanie ludzkości z rzeczami jest czymś najzupełniej naturalnym. Stosunek człowieka do przedmiotu można nazwać trudną miłością, która od skrajnego fetyszyzmu przechodzi do zupełnej obojętności. Z jednej strony rzeczy są inteligentne (zalewa nas fala urządzeń typu smart), przyzwyczajamy się do nich, a nawet przywiązujemy emocjonalnie, a z drugiej – niewiele z nich tak naprawdę zauważamy. Wypełniają nasze życie do takiego stopnia, że stają się oczywiste, należne człowiekowi i zależne od niego.
Lecz gdy zadajemy pytanie o ich sprawczość – a takie pytanie pośrednio stawia Marcin Wicha w swojej najnowszej książce Rzeczy, których nie wyrzuciłem – zaczynamy uniezależniać przedmioty od naszej woli. Ich intencje, użyteczność czy finalne przeznaczenie niejednokrotnie przechodzą najśmielsze oczekiwania ich twórców czy posiadaczy. Jest jeszcze coś – przedmioty potrafią być (nie)śmiertelne, to znaczy, że potrafią nas przeżyć. Dosłownie – trwać dłużej od swojego właściciela. Ich (nie)śmiertelność może stać się balastem, rajem dla zalegającego kurzu, pustą formą, która straciła treść. Wicha próbuje tę formę wypełnić, mówiąc w gruncie rzeczy nie o przedmiotach, ale o człowieku właśnie.
Rzeczy, których nie wyrzuciłem to sposób przepracowania poprzez opowieść straty, jaką była dla autora śmierć matki. Likwidacja jej mieszkania jest podróżą przez wspomnienia, emocje (często niechciane), nieznane wcześniej zakamarki codzienności. Jednocześnie przypomina też bieg przez historię – epoki, zmiany ustrojowe, okres transformacji, rodzący się kapitalizm. Wicha zamknął przedmioty w słowach. „To jest historia o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli – o słowach i przedmiotach. Jest to także książka o mojej matce i z tego powodu nie będzie zbyt wesoła” (s. 5)*. Autor bada kolejne warstwy geologiczne mieszkania matki i niczym archeolog zamyka w narracji czas miniony, układa o nim opowieść, a dzięki temu przywraca do żywych.
Jest to głos dziecka, które straciło matkę, które patrzy na mikrokosmos jej mieszkania i widzi, że cała jego dusza gdzieś uleciała. Bo nie chodzi o proste „odpamiętywanie” uruchamiane w każdym spojrzeniu na opuszczone przedmioty. Chodzi o coś więcej – o to, że rzeczy miały swoje położenie, niepowtarzalną konfigurację, były w relacji do siebie i do ich właścicielki. A to coś więcej niż wspomnienia.
Opowieść Marcina Wichy również jest czymś więcej. Jest to opowieść o słowach: że są one niewystarczające, że mogą okłamać, że najwięcej można wyczytać między wierszami. Nie mamy jednak nic ponad to. Dlatego też „Matka nie pozwalała kombinować ze słowami” (s. 116). Miała bogaty księgozbiór – na każdą okazję i na milczenie również. I to słowu – książkom, ich okładkom, różnym wydaniom – Wicha poświęca najwięcej uwagi. Jacy chcieli być rodzice? Do jakich książek uporczywie po latach powracali? Co książki mówią o człowieku? I w końcu jak za ich pomocą można stworzyć własną opowieść?
Posłuchajmy kilku takich opowieści.
MAŁGORZATA SURY, POLONISTKA I KSIĘGARKA
Regały. Z ikeowskiego dykto-drewna, w kolorze czarno-brąz – tak, żeby pasowały do vintage retro biurka po dziadku. Pierwsze, co widzę, kiedy rano otwieram oczy. Traktuję je jako symbol z jednej strony wstydliwie koszmarnego przejawu traktowania książki jako fetysza-przedmiotu (brzydki to zwyczaj, klasistowski, przesuwający ciężar znaczenia z treści na śliczną okładką i fancy kredowy papier), z drugiej – nostalgii za dawno utraconym czasem dzieciństwa, kiedy książki stanowiły głównie rozrywkę, ewentualnie sposób ucieczki od dziecięco-nastoletnich smuteczków (tak, teraz możecie sobie wyobrazić małą dziewczynkę jako outsiderkę, bohaterkę amerykańskiego filmu, która nie ma przyjaciół, bo woli pogrążać się w tak zwanym „świecie fantazji” – ale jest to absolutnie obrzydliwy trop popkulturowy, pokazujący czytanie jako czynność alienujacą i odspołeczniającą). Nostalgiczny wymiar podkreśla tym bardziej fakt, że część z nich to spadek po dziadkach-polonistach. Kiedy co rano spoglądasz na dzieła zebrane mickiewiczasłowackiegowyspiańskiego, to wiadomo, że przed książką już nie ma ucieczki.
Literatura stanowi centrum mojego życia, jego dominującą część. Bo tak: w tygodniu – dwie specjalności na polonistyce, w weekendy – praca w księgarni. I oczywiście czytanie: książek i o książkach, mówienie o książkach, pisanie o książkach, patrzenie na książki, zasypianie przy książkach itd. Moja czytelnicza podróż zaczęła się od niewinnych godzin spędzanych na lekturze Robinsona Crusoe na zmianę z Harrym Potterem, Tajemniczym ogrodem i Anią z Zielonego Wzgórza, przez mękę brnięcia przez Dworzanina polskiego, żeby zdać egzamin ze staropolki, aż po pisanie mądrych prac zaliczeniowych, w których jak nie zacytujesz Derridy/Foucaulta/Żiżka/Baudrillarda, to się nie liczy. Jaki mam teraz stosunek do książek? Nazwałabym to love-hate relationship. 87% miłości, 13% nienawiści.
JACEK DWOJAK, MUZYK
W filmie Pojutrze [2004, R. Emmerich – przyp. red.], w którym ludzkość kolejny raz stoi na krawędzi zagłady, reżyser w jednej ze scen serwuje widzom pogadankę o tym, jak to nieładnie jest palić książki. Świat zamarzł, bohaterowie zupełnym przypadkiem znaleźli się w bibliotece, w której jest kominek, dodali dwa do dwóch i zaczęli fajczyć wszystko jak leci. A bibliotekarz mówi, że po jego trupie, on nie przyłoży ręki do barbarzyństwa. Na rozstrzygnięcie, czy należy poświęcić ludzkość w imię ratowania dorobku cywilizacyjnego, czy może spalić trochę dorobku i ocalić ludzi, nie ma czasu, bo przylatuje helikopter. Bibliotekarz już do końca filmu będzie heroicznie przytulał do siebie Biblię Gutenberga.
Każdy z nas potrafi wymienić jakieś tytuły, które najlepiej byłoby usunąć z puli. Nie mówię żeby od razu palić, bo to się jednak źle kojarzy, ale żeby wymazać je z pamięci, jeśli kiedyś tam się dostały. Odradzać innym. Ale też każdy z nas na pewno ma książkę, o której wie, że jest słaba, jednocześnie czując do niej jakiś sentyment. Trochę jak z muzyką, której się słuchało w wieku szczenięcym. Niekoniecznie podsyłasz ją znajomym, ale gdzieś tam w czeluściach dysku zawsze czeka gotowa do odpalenia. Taką moją książką jest Global Nation G. Kopaczewskiego. Czytadło jakich wiele. Opowieść niezmierzająca w jakimś konkretnym kierunku, przeplatana cytatami z seriali i reklam, trafiająca w potrzeby gimnazjalisty, który kontestację wobec kanonu lektur szkolnych wyrażał poprzez czytanie ww. tworu pod ławką. I tak jak bibliotekarz Biblię, tak i ja w sytuacji ostatecznej ściskałbym Globala. Nie dlatego, że jest dobrą książką, bo nie jest. Ale wywarła na mnie jakiś wpływ, zresztą na tyle mocny, że piszę o tym. Dawno do niej nie zaglądałem i pewnie tego już nie zrobię, ale wy spróbujcie. Tak jak Daniel, główny bohater, pojedźcie do Londynu (choćby i papierowego), poróbcie trochę kanapek w Macu, a potem jednak wróćcie.
MIŁOSZ WIECZÓR, NAUKOWIEC, BIOFIZYK
Najniższa półka: encyklopedie dla dzieci. 9 tomów z zaokrąglonym grzbietem, 5 z prostokątnym (prezent na trzecie urodziny, 1984 rok, dziadkowi omsknęła się cyfra). Setki godzin spędzonych w łóżku – najpewniej przeziębienie – przez które faktura grzbietów i krawędzi okładek wryła mi się w palce niby jakiś mit założycielski dzieciństwa, ten pierwszy pakt zaufania z papierem, kontrakt na objaśnianie świata w komentarzach, historiach i rycinach.
Wyżej: nauka. Wstęp do elektrotechniki, Chemia fizyczna, Fizyka jądrowa w prostych, geometrycznych (czyżby przewidujących współczesny powrót do geometrii?) wydaniach z przełomu lat 70. i 80. To w końcu dom inżyniera. Feynman i von Ditfurth, gwiazdy swoich czasów, jako gateway drug do świata objaśnień i mechanizmów, pytania i pojmowania.
Góra: groch z kapustą. Wyborna „Salsa” Muzy (Márquez, Cortázar, Aibar, Somoza, Marías) i mój pierwszy kontakt z pisarską duszą latynosów, Goethe obok Nabokova, książki po wieki nieprzeczytane (musisz mi wybaczyć, Fiodorze), do tego niezbyt piękne wydanie Nędzników (Depardieu?!) skontrowane cudowną kopią Pani Bovary. Chwin z czasów, kiedy chadzałem na jego wykłady, obok Plato i Sartre. Ciekawe, ile procent dzisiejszego mnie ma korzenie na którejś z tych stron, na ile – biorąc je do ręki – obcuję z jakąś formą rodzicielstwa? Czy naprawdę jestem mozaiką moich lektur?
Regał trójkątny: komplety. Trzy nazwiska, Murakami (Muza), Nietzsche (z trudem kompletowana Zielona Sowa) i Gombrowicz (w starym wydaniu WL), choć ten trzeci – z pojedynczymi kartkami nierozciętymi od trzydziestu z okładem lat – kupiony już w jakiś czas po przeczytaniu. Dopiero do nich pozwalam sobie mówić na „ty” w czasie lektury.
...Agatha Christie? Co tu, u diabła, robi Agatha Christie?
JOANNA WISŁOWSKA, ARTYSTKA
Wydaje mi się, że chodziło o zdanie. Zapragnęłam znaleźć jedno zdanie – dla siebie. Nie wiem, kiedy zrobiło się ich na tyle dużo, że przy kolejnych przeprowadzkach zaczęły mieć swój osobny kurs, wypełniając samochód po brzegi. Książki mi czasem ciążą, zatrzymują w miejscu. Jak się z nimi przenieść na inny koniec Polski? Czy może przechowywać w garażu? To trochę tak, jakby je porzucić, a tego nie potrafiłabym. Nie dziś. Za dużo krwi mi napsuły, aby się z nimi rozstać.
Każda ma swoje miejsce, zapewne ma to związek z pokrewieństwem dusz, ale to zbyt intymne, aby podawać tytuły. Moi bohaterowie byli zawsze niecali, niekompletni, rozpływali się we mgle lub stawali się pianą morską. Przeważnie umierali. Nawet papier nie chciał ich przyjąć na dłużej. Czasami sobie myślę, że trzeba było poczekać, dać sobie kilka lat więcej i wtedy do nich podejść. Przygotowana, uzbrojona w krytyczne myślenie, zacząć rozbierać na części – może wtedy bywałyby mniej dotkliwe. Głupia, sądziłam, że będę po nich silniejsza, będę lepiej wiedziała; tymczasem stawałam się coraz bardziej krucha. Dlatego rzadko wracam, zwykle jedynie do fragmentów, bojąc się, że utracę to przedziwne wrażenie, że coś się wydarzyło i to było ważne. Co wtedy zrobię ze sobą, jeśli utracę postaci wpatrujące się w drzwi, zawsze na kogoś czekające? Na kogoś jednego.
Marcin Wicha w swojej wyjątkowej książce pokazał, że przedmioty i ludzie, ludzie i przedmioty wzajemnie się konstytuują i że w całej sieci powiązań człowiek niemal od zawsze obcował z przedmiotem. I to właśnie one pomagają opisać i poznawać ukochaną osobę, ale bez niej tracą swoją moc, swój symboliczny naddatek, swoje wyjątkowe miejsce nie tylko na półce.
* Cytaty pochodzą z książki Marcina Wichy, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Wyd. Karakter, Kraków 2017.
MAGDALENA BRODACKA
Polonistka i bohemistka. Myśli literaturą, słucha muzyką (klasyczną), patrzy fotografią, marzy po czesku.
ANNA TEODORCZYK
Z zawodu ilustratorka, z potrzeby autorka bloga Anna Alternatywnie o sztukach wizualnych i kulturze. Namiętny czytelnik literatury różnej oraz wierny fan gier typu point&click z ambicją na zostanie twórcą co najmniej jednej z tych rzeczy.