NUMER 23 (3) CZERWIEC 2017 | "FEEL THE RHYTHM"
Przyjezdni mawiają, że to jedyne kilka dni w roku, kiedy Szwajcarzy pokazują, że potrafią się bawić – odstawiają nosy od Käsefondue, zegarki przestają tykać, dziury w serze się łatają, a czekolada fruwa po ulicach. Ba, Basler Fasnacht to jedyne kilka dni, kiedy Szwajcarzy pokazują reszcie Europy, jak się bawić.
Cała akcja rozgrywa się w Bazylei, mieście na styku trzech państw: Francji, Niemiec i, oczywiście, Szwajcarii, pomiędzy francuskimi Wogezami a Alpami. Ta „graniczność” nadaje miastu szczególny charakter, który podkreśla także smuga Renu, dzieląca aglomerację na to, co „stare”, tudzież „szlachetne”, i „nowe”, ale „trywialne”. Wszyscy, niezależnie, po której stronie Renu parkują i jaki kod pocztowy mają, spotykają się o godzinie 4 nad ranem w pierwszy poniedziałek po Środzie Popielcowej. Ten moment jest dla bazylejczyków szczególny – zaczyna on bowiem trzydniowy korowód pełen szaleństwa, pijaństwa i „brykariady”.
Datę rozpoczęcia przygotowań do Basler Fasnacht określa ściśle komitet karnawałowy. Zazwyczaj pierwsze Marschübungen (ćwiczenia maszerowania) mają miejsce cztery tygodnie przed „godziną zero”. Tak zwane kliki (Clique), składające się z pięciu do pięćdziesięciu osób, po złożeniu pisemnej gotowości do działania w komitecie ukrywają się w lasach, hasają na uśpionych zimowym snem łąkach, umykają w góry, aby na bębenkach (Drummeli), blaszańcach (Guggen) i fujarkach (Piccolo) ćwiczyć porywanie innych w rytm muzyki. Kilka tygodni przed imprezą rozpoczyna się także handel Fasnachts-Blaggedde, czyli przypinkami, z których dochód jest przekazywany na organizację wydarzenia. Ceny zaczynają się od 40 zł, ale można szarpnąć się nawet na złotą Blaggedde za 200 zł. Jedno jest pewne – warto się w nią zaopatrzyć. Brak przypinki grozi napastowaniem konfetti, Räppli. Jest to jedyna forma agresji wobec pasażerów na gapę. Ale to nie żarty – konfetti potem znajduje się w każdym zakamarku ubrań, butów, portfela i torebki. Skutki takiego starcia odczuwalne są nawet po roku w najmniej spodziewanych miejscach i momentach.
W przededniu karnawału czuć dym z palonego drewna z pobliskiego Liestal, gdzie odbywa się tradycyjny festiwal ognia Chienbäse, podczas którego platformy z płonącymi stosami przemierzają miasto. Można także odczuć atmosferę oczekiwania. Wielu nie może spać – umawiają się w pubach na niewinną chwilę, aby nacieszyć się ostatkami spokoju. A potem odbierają latarnie (Latärne), które oświetlą miasto, który to moment nazywają Yypfyffe, określający specjalny klimat przedednia Fasnachtu.
Jest godzina 4 rano. Na wpół żywi, ale pełni podekscytowania Bebbi (lokalna nazwa na bazylejczyków) spotykają się w określonym punkcie. Miejska elektrownia wyłącza wszystkie światła na ulicach, zastąpione przez Latärne. Napięcie sięga zenitu, gdy pada wreszcie komenda: „Uwaga! Morgenstraich! Do przodu, marsz!” No i się zaczyna: nieprzerwana impreza, harmider, całe miasto utopione w muzyce, w rytmie bębnów. Jest jedna zasada: im głośniej, tym lepiej. Kliki tułają się od pubu do pubu, od samego rana wlewają w siebie hektolitry piwa (no co, przecież jest ciemno!) i próbują wytrzymać karnawałowe tempo aż do Ändstraich, czyli równie głośnego zakończenia festiwalu. To raptem 72 godziny. Przyjezdni i obserwatorzy, którzy towarzyszą zespołom w pielgrzymce po barach, otrzymują tradycyjną strawę na wzmocnienie – czasem ciastko cebulowe lub serowe, ale przede wszystkim zupę mączną. Brzmi ohydnie i rzeczywiście taka jest.
Większość mieszkańców Bazylei dostaje obowiązkowy jeden dzień urlopu podczas trzech dni festiwalu. Kampusy największych firm farmaceutycznych chyba tylko wtedy są zupełnie przygaszone, ponieważ wszyscy mają przymus wyjścia na ulice i świętowania tych ważnych dla miasta dni. Zwykle Szwajcarzy traktują udział w Fasnachcie bardzo poważnie. To niezwykła okazja, żeby zrobić coś wspólnie i oddolnie, co podkreśla dodatkowo skala przedsięwzięcia, wykonane z rozmachem i pieczołowitością platformy, wozy, maski. Fasnachtowcy w ramach swoich zespołów mają zarówno takie same kostiumy, jak i maski. Te drugie nazywają się Larve i wyglądają jakby bazylejczycy przyśnili je sobie w koszmarach. Te tradycyjne maski są ogromne, trzy albo cztery razy większe niż głowa człowieka. Przedstawiają zwykle wielkiego, złego i podejrzanego osobnika albo wiedźmę z ogromnym, napęczniałym i haczykowatym nosem, ale zdarzają się liczne wyjątki. W tym roku można było spotkać trupie czaszki z Piratów z Karaibów, psychodeliczne zające, wilkołaki, wikingów czy karykatury polityków.
Podczas bazylejskich drey scheenschte Dääg („trzech pięknych dni”) zaobserwować można nie tylko, jak fajnie potrafią bawić się Szwajcarzy, ale również gdzie kanalizują się ich bolączki i problemy. Często na pchanych przez tłumy platformach wymalowane są wymowne rebusy i podobizny polityków. W tym roku „politycznym królem” imprezy był Donald Trump, ale nie zabrakło także Angeli Merkel i nawiązań do francuskiej prawicy populistycznej.
Mottem tegorocznego Fasnacht było: „Mer spränge dr Raame”, co oznacza w wolnym tłumaczeniu ucieczkę od codzienności, przejście na drugą stronę, wyjście z ram. Trzy dni świetnie oddają ducha tego hasła, podkreślając tym samym sztuczność budowania granic.
Królem festiwalu jest najgłośniejsza klika, więc nie myślcie sobie, że jak dwa zespoły spotykają się w ciemnej średniowiecznej alejce, to przepuszczają się grzecznie i czekają na swoją kolej. Tematem muzycznym jest temat wiodący, niezależnie ile zespołów gra jednocześnie.
Ci, którzy mają węża w kieszeni, będą mieć prędzej czy później tam także drobne konfetti. Fasnachtowi agenci tropią posiadanie Blaggede. Rzetelnie wywiązują się z tego zadania i z roku na rok są coraz lepsi w celowaniu w gapowiczów zawartością koszyczków na długich kijach.
Na co dzień wyniośli, zdystansowani, skupieni na pracy, w chwili szaleństwa upijają się fondue i uciekają w samotność do ogródka działkowego, a w chwili zbyt dobrego humoru opamiętują się i zaczynają gadać o polityce. Ale przez te trzy dni stają się fantastyczni i można się w nich zakochać!
Po pierwsze, wołając swoich przyjaciół na browara. Po drugie, śpiewając szlagiery grane przez kliki na instrumentach dętych. Po trzecie, wołając ratunku, kiedy tonie się w piwie i konfetti.
Zeedel to karteczki, które są rozdawane obserwatorom, zawierające mądrości życiowe albo satyryczne treści na tematy współczesnej polityki szwajcarskiej lub światowej. Ostatnio na tapecie był Trump na równi z Erdoganem. Królowała anty-pochwała populizmu i dyktatury.
Wiele pubów albo nawet prywatnych domów otwiera swoje piwnice do publicznego użytku, by uczestnicy Fasnacht mogli zobaczyć skecze (odgrywane w niestrawnym dialekcie szwajcarskim) o treści politycznej albo obyczajowej.
Ale tylko wtedy, gdy wszystkie wcześniejsze punkty już są zaliczone.
ALEKSANDRA LASKOWSKA
absolwentka socjologii na Uniwersytecie Warszawskim i wiedzy o teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim, od 2 lat w Szwajcarii. Pracuje w marketingu, a prywatnie interesuje się teatrem i ludźmi, chodzi po górach, jest fanką jazzu i elektroniki, uwielbia wyzwania i ma krytyczne spojrzenie na rzeczywistość.
MATEUSZ GAWRON
Od rysunku architektonicznego na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej rozpoczął swoją drogę przez przez zawiłości ilustracji i grafiki. W swoich ilustracjach stara się odnaleźć perfekcyjną kreskę oraz to, co naprawdę ładne. Jego prace znaleźć można w różnorakich gazetach, na kilku blogach oraz jak na razie w jednej książce.