NUMER 16 (7) LUTY 2016 | "PRZEKRACZANIE GRANIC"
Nigdy specjalnie nie interesowałam się Japonią. Wiadomo, nie pogardzę książką, filmem czy jakąś ciekawostką, ale czymże to naprzeciw wiedzy domorosłych japonistów, studiujących w pocie czoła swoje hobby, choć dzieli ich od obiektu fascynacji blisko 10 tysięcy kilometrów.
Jestem prawie pewna, że każdy ma wśród swoich znajomych co najmniej jednego fanatyka kultury japońskiej albo chociaż któregoś z jej przejawów (by stworzyć możliwie najbardziej powierzchowną listę słów-kluczy: manga, anime, cosplay, Murakami, Kurosawa, sushi, orgiami, ikebana, teatr kabuki, chanoyu, etcetera, etcetera…). Wydaje się jednak, że Japonia jest przystępnym krajem, który daje się lubić – nowoczesne i wysoko rozwinięte państwo, zachowujące równocześnie bardzo wiele barwnych i dla nas odległych kulturowo tradycji, dzięki internetowi, filmom, książkom oraz oczywiście coraz tańszym i bardziej komfortowym podróżom staje się stosunkowo łatwo dostępne do analizy. Fascynacja Krajem Kwitnącej Wiśni jawi się więc jako dość popularne zjawisko. Słyszeliście może, żeby ktoś w podobny sposób zachwycał się, no nie wiem, np. Mongolią, Zambią albo Gabonem? Cóż, ja po prostu lubię spacerować, oglądać nowe miejsca i uczyć się po drodze, więc mam nadzieję zobaczyć kiedyś także Gabon, ale na razie zapraszam na niezobowiązującą przechadzkę po Tokio i okolicach.
Granice sezonu turystycznego
Trudno mi właściwie powiedzieć, dlaczego, ale rzeczywiście często zdarza się, że podróżuję w okresie listopad-styczeń. W wakacje jestem przeważnie zawalona pracą i mogę zapomnieć o urlopie pod palmą, a do tego – ponieważ najczęściej wyjazdy łączę z odwiedzinami u znajomych – łatwiej ich zwykle zastać w domu w sezonie zimowym. Tak więc również w Tokio wylądowałam swoim zwyczajem w styczniu. Szybko okazało się to być dyżurnym żartem, bo co rusz trafiałam na remonty, konserwacje, skrócone godziny otwarcia itd. O ile nawet późną jesienią urody otoczeniu dodają kolorowe liście, a w grudniu rozweselają nas świąteczne dekoracje i kiermasze bożonarodzeniowe, to faktycznie styczeń i luty wydają się być dość smutnym, martwym turystycznie okresem.
W Japonii przygotowania na sezon kwitnienia wiśni ruszyły już pełną parą – wszystko musi być na tip top, zanim w marcu i kwietniu przez kraj przetoczą się miliony gości z całego świata, którzy chcą wziąć udział w hanami, czyli rytuale podziwiania kwitnących drzew sakura. Mnie się to niestety nie udało, tak samo jak nie było mi dane zobaczyć charakterystycznego dla Jokohamy nocnego widoku z kolorowym kołem młyńskim na tle podświetlonych wieżowców (koło wraz z całym lunaparkiem czasowo zamknięte) czy majestatycznego posągu Wielkiego Buddy na terenie świątyni Kōtoku-in w Kamakurze (no dobrze, udało się go trochę zobaczyć spomiędzy rusztowań). Zupełnie się tym jednak nie przejmując, spacerowałam sobie i powtarzałam, że w styczniu jest bardzo przyjemnie, bo nie ma tłumu turystów, więc wszędzie można komfortowo dotrzeć i wszystko sobie dokładnie obejrzeć. Na wiosnę przecież całość zupełnie zasłoniłyby te paskudne kwiaty wiśni!
Granice cierpliwości
W naturze Europejczyka nie leży umiejętność czekania. Zwyczajnie szlag nas trafia. Japończycy są za to świetnie w tym względzie wytrenowani. Już pierwszego dnia zauważyłam formujące się wszędzie kolejki. OK, moja przyjaciółka mieszka w modnej dzielnicy (okolice Harajuku/Omotesando), pełnej hipsterskich knajp i popularnych sklepów, ale i tak stanowiło to dla mnie spore zaskoczenie. „A co tutaj się znowu dzieje? Dlaczego na chodniku jest stumetrowa kolejka…?” – pytałam ciągle z dziecięcym zdziwieniem. „Nie no, nic, po prostu czekają do restauracji” – odpowiadała niewzruszenie Sonia. Podobne ogonki widywałam też np. rano, przed otwarciem sklepów. Co ciekawe, jest to nieznane nam zjawisko pozbawionych agresji i frustracji kolejek czy w ogóle zgromadzeń ludzkich. Japończycy sobie po prostu cierpliwie stoją, nie odbija im z tego powodu, zero problemu, spokojnie czekają. Podobnie jest z transportem publicznym – mimo gigantycznych tłumów (metropolitalny zasięg Tokio liczy ponad 30 milionów mieszkańców – to prawie tak, jakby upchnąć całą Polskę w jednym mieście!), podróżuje się, przynajmniej w moim odczuciu, przyjemniej i bezpiecznej niż w jakimkolwiek ze znanych mi europejskich miast. Wszyscy spokojnie i grzecznie przesuwają się w zorganizowany sposób tam, gdzie trzeba, tworząc do tego kolejki na peronach w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach – tak, aby każdy wsiadał w odpowiedniej kolejności. Nikt się nie rozpycha, nikt nie daje nikomu z łokcia, nawet przy wielkim tłoku ludzie kompresują się w wagonie metra jakoś tak spokojnie i uprzejmie. Trudno mi to wyjaśnić, ale po prostu znalezienie się w takim kompletnie bezagresyjnym tłumie jest dla Europejczyka niezwykłym doświadczeniem.
Do tego Tokijczycy są bardzo uważni i zdyscyplinowani – przy ogólnie obowiązującym ruchu lewostronnym (zasada ta dotyczy również pieszych) zdarzają się nieliczne miejsca, np. w metrze, gdzie wyrysowane są dla przechodniów odpowiednie strzałki: tutaj trzeba się wyjątkowo poruszać prawą stroną. Szczerze? Nigdy bym czegoś takiego nie zauważyła – całe życie chodzę lewą, to tu też pójdę. Ale nie Japończycy! Oni oczywiście idą za strzałkami prawą stroną – porządek musi być! Najpierw wszystko mnie to trochę szokowało („Jak to musimy się ustawić w kolejce do drzwi metra…? Przecież stoimy na peronie!”), ale w ostatni dzień pobytu już bez mrugnięcia okiem ustawiłam się w wychodzącym aż na ulicę ogonku do modnego lokalu z sushi.
Granice uprzejmości
Jasne, że wiedziałam o zwyczajowych japońskich ukłonach i w ogóle całej tej fasadzie superuprzejmego poprawnego postępowania, w pełni dociera to jednak do człowieka dopiero, kiedy takich zachowań doświadczy. Np. spieszę się i od 10 minut przedzieram się w tłumie ludzi przez podziemne korytarze stacji metra i nagle zostaję kompletnie zablokowana, wpadam bowiem na dwóch japońskich biznesmenów (piękne garnitury! Japończycy w ogóle są w większości dobrze ubrani!), którzy wymieniają pożegnalne uprzejmości. Nie mam możliwości ich ominąć, bo dookoła płynie nieprzerwany strumień ludzi, panowie natomiast dokumentnie blokują moją trasę. Kłaniają się sobie nawzajem, wymieniają kilka zdań, znowu się kłaniają, nawet trochę się już od siebie odsunęli, „No! Wreszcie się rozejdą!” – myślę, ale nie! Ukłonom nie ma końca, scena pożegnania wygląda jakby siedmiokrotnie powtarzało się od początku to samo, a ja do momentu faktycznego rozstania się panów zupełnie tracę już rachubę ukłonów.
Innym razem wyjeżdżamy na szczyt jednego z wieżowców w dzielnicy Roppongi – przez całą drogę od kasy biletowej po taras widokowy na samej górze mamy kontakt z, lekko licząc, około 20 osobami z obsługi. Wszystkie są elegancko ubrane, trzymają nienaganną postawę, szeroko się uśmiechają, dziękują za przyjście, gestami wskazują nam drogę, do tego co druga się jeszcze kłania. Również winda zostaje dla nas wezwana przez personel budynku – ostatnie, co widzę przez jej zamykające się drzwi, to kobieta kłaniająca się nam tak nisko, że mogę dostrzec tył jej głowy.
Znowu na stacji metra. Sonia wkłada swój bilet do automatu, żeby dopłacić różnicę za przejazd, a ten blokuje się, połyka kartonik i, co gorsza, awarii towarzyszy migające czerwone światło i alarm dźwiękowy. „No pięknie, zepsułyśmy automat i jeszcze taka afera…” – myślę zniechęcona. Powiedzmy sobie wprost – w Europie pewnie nikt nie pofatygowałby się zająć tym problemem i straciłybyśmy swój bilet, a maszyna niewątpliwie nie działałaby przez następną dobę. Opcjonalnie pojawiłby się jakiś zniechęcony gbur z obsługi, który, mrucząc pod nosem coś o „pierdolonych turystach”, z ciężkim westchnieniem zabrałby się za naprawę. Ale oczywiście takie rzeczy nie w Japonii – natychmiast pojawia się koło nas umundurowany pracownik stacji metra, przeprasza nas wylewnie za zaistniały problem, kłaniając się przy tym raz po raz, błyskawicznie bierze się do grzebania w automacie, odzyskuje nasz bilet i z kolejną dawką przeprosin i ukłonów nam go oddaje, ale nie koniec to jeszcze kłaniania się: pan serdecznie zaprasza nas do skorzystania z sąsiedniego automatu, znowu przeprasza, prosi, dziękuje, ostatecznie bierze od nas feralny bilet i sam go wprowadza do nowej maszyny, żeby upewnić się, czy tym razem wszystko w porządku, przy tym wszystkim oczywiście znowu się kłania… Witajcie w Japonii!
Granice przyzwoitości
Przy całym zaawansowaniu technologicznym (dla mnie Tokio momentami stanowi niemalże scenerię w stylu sci-fi) Państwa Przyszłości, a także zupełnie kontrastującym z nim uroczym przywiązaniu do tradycji (Papier! Kult papieru! Wyobrażacie sobie 8-piętrowy ekskluzywny sklep z papierem…?), istnieje także druga strona Japonii, którą pojąć i zaakceptować będzie nam trudniej niż umawianie spotkań z miesięcznym wyprzedzeniem albo zastępowanie chleba ryżem. O wielu rzeczach nie wypada bowiem mówić, są one objęte społecznym tabu, przy czym znacznie więcej ograniczeń dotyczy w japońskim społeczeństwie kobiet. Absolutnie nieakceptowane jest np. posiadanie współlokatorów płci męskiej, o czym dowiaduję się w trochę niezręcznej sytuacji – na francusko-japońskim dinner party koleżanka zapędza się w opowiadanie historii o swoich współlokatorach, z czego potem próbuje się jakimiś bezosobowymi formami wycofać, bo orientuje się, że siedzące przy stole Japonki prawdopodobnie byłyby zszokowane faktem, że w pokoju obok mieszka mężczyzna. Cudzoziemcy otrzymują przeważnie taryfę ulgową („a, niech sobie robią, co chcą, i tak nic nie rozumieją”) i tak np. Sakura House, czyli spora firma, która praktycznie zmonopolizowała rynek wynajmu mieszkań dla obcokrajowców, tworzy zwykle mieszane składy lokatorskie. Mimo to lepiej nie wyprowadzać Japończyków z równowagi, chwaląc się mieszkaniem w takich warunkach.
Dziewczynom nie wolno chodzić do barów i klubów ani umawiać się z kolegami (wyjątek stanowi wyjście z oficjalnym chłopakiem, dopiero w parze wypada odwiedzać takie miejsca). Do tego wydaje się, że istnieje coś w rodzaju sztywnego kodeksu randkowania, opartego głównie na wymienianiu wiadomości poprzez komunikator Line (taki azjatycki WhatsApp), a potem na trzech randkach decydujących o tym, czy para „będzie ze sobą chodzić”. I tak lepsze to niż narzucający się w barach w bardzo nieprzyjemny sposób mężczyźni – cudzoziemek bowiem zachowawczy kodeks podrywu nie dotyczy i można je po prostu bezceremonialnie osaczyć, droga wolna!
Zaciekawiło mnie również wielkie znaczenie, jakie przywiązują Japończycy do różnicy wieku. Kultura, ale także, a może przede wszystkim, konstrukcja języka zobowiązuje ich do odnoszenia się do starszych z należytym szacunkiem. Z tego powodu pierwszym pytaniem, jakie usłyszy dziewczyna od chłopaka, będzie bezceremonialne „Ile masz lat?”. Jeśli za dużo, to niedoszły absztyfikant odwraca się na pięcie i odchodzi, nie wolno mu podrywać starszej od siebie kobiety. To samo tyczy się środowiska zawodowego – opowiedziano mi historię wyjazdu naukowego, na którym w gronie samych równolatków znajdowała się tylko jedna o rok (!) starsza dziewczyna, pracująca akurat w tej samej grupie projektowej co młodsi koledzy. Nikt nie zaprosił jej na wspólną imprezę ani nie traktował jako części grupy, wszyscy musieli zwracać się do niej z szacunkiem – ze względu na różnicę wieku i zaawansowania na studiach nie była dla nich potencjalną koleżanką.
Granice śniegu
W zimie nie można wspiąć się na szczyt pokrytej śniegiem góry Fudżi (która jest czynnym stratowulkanem i jednocześnie najwyższym szczytem Japonii – 3776 m n.p.m.), ale jej zimowy widok to popularny motyw i atrakcja dla amatorów fotografii oraz turystów, zainteresowanych spotkaniem bliższym niż poprzez kolejne reprodukcje drzeworytów z serii 36 widoków góry Fudżi (ciekawe swoją drogą, co by powiedział Hokusai, gdyby wiedział, że jego dzieło trafi na wszystkie pamiątki!). Żądne zimowego spaceru i bezpośredniego kontaktu ze świętą górą wyruszyłyśmy na wyprawę do Kawaguchi-ko, miejscowości położonej u stóp Fudżi, w obszarze jezior, ponad 100km od Tokio. Rzeczywiście jest coś niezwykłego w bogatej symbolice i tradycji kulturowej budowanej przez wieki wokół tego wulkanu, bowiem jego majestatyczna sylwetka, górująca nad całym obszarem, robi naprawdę ogromne wrażenie. Uczucie o tyle zabawne, że jako przybysz z zewnątrz miałam właściwie zamiar urządzić sobie taką małą rebelię – dla mnie osobiście przecież Fudżi kompletnie nic nie znaczy, no spoko, święta góra, fajnie, góra jak góra. Otóż na miejscu okazuje się to zupełnie niemożliwe. Miałam okazję zobaczyć Fudżi w kilku odsłonach – w słoneczne dni z wysokiego wzgórza świątynnego w Kamakurze i właśnie tutaj, u stóp góry przy jeziorze Kawaguchi, a także o zachodzie słońca i w nocy ze szczytu wieżowca w centrum Tokio. Kombinacja naturalnego piękna i głębokiej symboliki wulkanu wznoszącego się nad Honsiu zupełnie człowieka poraża i w ogóle ściska go w środku doniosłość chwili – aż ostatecznie to już nie jest tylko góra jak góra, tylko… O MÓJ BOŻE, FUDŻI, JAK PIĘKNIE, JAK WZRUSZAJĄCO!
Warto więc było wybrać się na wycieczkę, żeby z wulkanem poznać się z bliska i zrobić kilka dobrych zdjęć. Chociaż szczyt nie odbijał się w tafli jeziora jak na folderowych zdjęciach w internecie, to cała góra była świetnie widoczna i chyba miałyśmy szczęście, bo przez wytwarzający się wokół mikroklimat zwykle spowita jest ona warstwami chmur, przysłaniającymi większą jej część. Śniegu było w tej małej miejscowości jak na japońskie warunki całkiem sporo, a zaaferowana pani z obsługi punktu informacji turystycznej serdecznie polecała nam objeżdżanie jeziora dookoła autobusem, ponieważ „na piechotę jest niebezpiecznie”. Wzruszyłyśmy ramionami i oczywiście zrobiłyśmy swoje. Rzeczywiście dość wolno, ale też bez większych problemów, posuwałyśmy się wokół jeziora, brnąc przez śnieg do pół łydki, albo idąc jezdnią. Cóż, nie takie śniegi się w końcu widywało i nie takie zimowe niebezpieczeństwa! W Tokio też pojawiło się kilka dni wcześniej odrobinę śniegu – nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, choć warunki atmosferyczne były popularnym tematem rozmów i sporym wydarzeniem. Szybko spadł jednak deszcz i następnego słonecznego dnia nikt już o białym puchu nie pamiętał. Ja poczyniłam za to interesujące odkrycie w zaśnieżonym Kawaguchi-ko, w jednej z uliczek natknęłam się bowiem na pomnik muzykantów z Bremy. Kogo jak kogo, ale ich nie spodziewałam się spotkać u stóp Fudżi!
KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
KAMILA "PIGEON" KRÓL
Młody gołąb, który zawsze ma za dużo planów i pomysłów. Studiuje ilustrację w Cardiffie, a w wolnych chwilach czyta, rysuje, odwiedza ciekawe miejsca i zmyśla historie.