DO GÓRY

 

fuss_ocet_i_cekiny_wieczorowska_cover.jpg

NUMER 15 (6) GRUDZIEŃ 2015 | "NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN?"


OCET I CEKINY, CZYLI AUTOSTOPEM PO RUMUNII

AGATA WIECZOROWSKA

WSCHÓD NAD TIGEREM

Kiedy myślę o wscho­dzie, stają mi przed oczami let­nie sesje na uczelni. Doga­sa­jący czer­wiec, noce w czy­imś miesz­ka­niu stu­denc­kim, ener­gi­zery zagry­zane płat­kami śnia­da­nio­wymi. Opuszki pal­ców przy­bru­dzone kolo­ro­wymi zakre­śla­czami. Pra­wie jak na ASP. Ale to nie ASP, tylko filo­lo­gia. I wschody słońca, które ogła­szały koniec nauki i zwia­sto­wały egza­min. Prze­my­wa­li­śmy twa­rze zimną wodą i szli­śmy na egza­min. Z minami świad­czą­cymi o sta­nie wie­dzy.

W jeden z takich przedegza­minacyjnych wie­czo­rów w ramach nie­koń­czą­cej się pro­kra­sty­na­cji, mię­dzy jed­nym Tige­rem a miską wino­gron, wpa­dły­śmy z Domi­niką na pomysł, żeby po sesji poje­chać na wschód, do Rumu­nii. Na lek­to­rat cho­dzi­ły­śmy, mia­ły­śmy szansę się doga­dać.

Zda­ły­śmy egza­miny, spa­ko­wa­ły­śmy ple­caki, ufar­bo­wa­ły­śmy włosy na rudo, żeby się lepiej rzu­cać w oczy z drogi i były­śmy gotowe.

fuss_ocet_i_cekiny_wieczorowska2.jpgPODRÓŻ ZA JEDEN UŚMIECH

Za przy­sło­wiowy uśmiech można prze­je­chać Rumu­nię od Aradu po Kon­stancę. Zdrowy, w miarę biały uśmiech to tam rzecz rzadka. W Rumu­nii opieka sto­ma­to­lo­giczna jest licha, a do tego kosz­towna. Mało kto ma w kie­szeni tyle lei, żeby zafun­do­wać sobie potrzebny prze­gląd. Za to na papie­ro­ski pie­niądz się znaj­dzie. Szcze­gól­nie że papie­rosy można w Rumu­nii kupo­wać na sztuki w kio­skach. Sprze­dają się lepiej niż rumuń­skie codzien­niki. Trzy lata temu jeden papie­ros kosz­to­wał 70-80 bani, czyli około tylu samo pol­skich gro­szy (rumuń­ski lei i pol­ska zło­tówka prze­li­czają się prak­tycz­nie w sto­sunku 1:1). Tak więc słaba sto­ma­to­lo­gia i dużo tyto­niu spra­wia, że spo­tkany na ulicy Rumun raczej nie bły­śnie bia­łym zębem. Jeśli już, to prę­dzej pozła­ca­nym implan­tem, bo świe­ci­dełka i pseudokosz­tow­no­ści są tam ostat­nim krzy­kiem mody.

KORNISZONY Z BUKARESZTU

Pamię­tam, jak doje­cha­ły­śmy do Kon­stancy. To była długa podróż starą dacią z Buka­resztu. Po dro­dze zatrzy­ma­li­śmy się w kilku miej­sco­wo­ściach, żeby poroz­da­wać sło­iki z kor­ni­szo­nami krew­nym i zna­jo­mym. A że Rumun rodzinę ma liczną i dzieli się, czym ma, postoje były dłu­gie i czę­ste. W prze­rwach na wizy­to­wa­nie rodzin sie­dzia­ły­śmy z Domi­niką z tyłu samo­chodu i pogry­za­ły­śmy ogórki pro­sto ze sło­ika. Ogórki z octu to była nie­wielka pocie­cha w 30-stop­nio­wym upale w dacii, która o kli­ma­ty­za­cji wie­działa mniej niż sta­ro­żytny Egip­cja­nin o lodówce. Ale nie mogły­śmy nie sko­rzy­stać z dostęp­nego rary­tasu, bo obra­zi­ły­by­śmy rumuń­ską hoj­ność i gościn­ność.

OCET I CEKINY

Na miej­sce doje­cha­ły­śmy z opusz­kami pal­ców pach­ną­cymi octem i z kawał­kami koperku mię­dzy zębami. Przed nami roz­cią­gała się Kon­stanca, rumuń­ska perełka Morza Czar­nego. Tak po praw­dzie, Kon­stanca nie roz­po­starła się przed naszymi oczami jak skrzy­dła mewy, bo cały dep­tak poło­żony w cen­trum mia­sta upstrzony był ludźmi poubie­ra­nymi tak kolo­rowo i tak gło­śno pobrzę­ku­ją­cymi biżu­te­rią wsze­la­kiej maści (w głów­nej mie­rze była to maść pla­sti­kowa), że tłum wyglą­dał jak kra­kow­scy stu­denci na pocho­dzie juwe­na­lio­wym. Kobiety miały na sobie za cia­sne i za krót­kie bluzki z nadru­kami roz­cią­gnię­tymi na pier­siach. Szorty krót­kie, naj­le­piej wybie­lane na ombre i obo­wiąz­kowo buty na obca­sie wyż­szym niż próg sklepu. Tym­cza­sem my wysia­dły­śmy z samo­chodu w over­si­ze­’o­wych T-shir­tach i krót­kich spoden­kach, ale na tyle dłu­gich, że nie było wąt­pli­wo­ści, że mamy je na sobie. W związku ze sto­no­wa­nymi kolo­rami naszego odzie­nia nikt nie zauwa­żył naszego przy­by­cia.

Kon­stanca jest bodaj jedy­nym miej­scem na naszej pla­ne­cie, gdzie na stra­ga­nach dla tury­stów lepiej niż magnesy na lodówkę i pamiąt­kowe kartki sprze­dają się dżin­sowe miniówki z wydże­to­wa­nym napi­sem „Con­sta­nța”. Jako że upra­wia­ły­śmy tury­stykę tra­dy­cyjną, kupi­ły­śmy po magne­sie i poje­cha­ły­śmy dalej.

fuss_ocet_i_cekiny_wieczorowska.jpgW SŁUPACH PAPIERU TOALETOWEGO

Będąc w Rumu­nii nie mogły­śmy daro­wać sobie zamku Dra­kuli. Zamek jest poło­żony w nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści Bran i nazywa się Caste­lul Bran, czyli Zamek Bran. Do Branu doje­cha­ły­śmy z miej­sco­wo­ści o nazwie Poiana Bra­șov. Trasa była wyjąt­kowo malow­ni­cza, droga wiła się ser­pen­ty­nami, sama pro­sząc o robie­nie zdjęć. Jed­nak Rumuni chyba nie są czci­cie­lami piękna, bo podą­ża­ły­śmy 40 minut tą malow­ni­czą ser­pen­tyną, zanim na hory­zon­cie poja­wił się pierw­szy samo­chód. Kiedy tylko zoba­czył nas na zakrę­cie, kie­rowca tak przy­ga­zo­wał, że pokry­ły­śmy się kurzem, jak­by­śmy zamiast na objaz­dówkę po Rumu­nii, wybrały się na all-inc­lu­sive do Egiptu.

Po kolej­nych 40 minu­tach mia­ły­śmy wię­cej szczę­ścia, bo następny samo­chód na nasz widok nie przy­spie­szył, ale zwol­nił. Nie­stety gość był prze­woź­ni­kiem i miał całą cię­ża­rówkę wypchaną po sufit rol­kami papieru toa­le­to­wego, nie potra­fił nam jed­nak odmó­wić podwózki. Z cięż­kim ser­cem otwo­rzył tył cię­ża­rówki, jakby otwie­rał wrota sezamu. Po jego zapew­nie­niu, że będzie jechał wolno i że to prze­cież już cał­kiem bli­sko, ski­nę­ły­śmy gło­wami i zosta­ły­śmy zamknięte z kolum­nami papieru jak w pro­wi­zo­rycz­nym sar­ko­fagu.

Jako że droga wiła się przez cały czas, rzu­cało nami na zakrę­tach jak bok­se­rami po ringu. Co zakręt, to odbi­ja­ły­śmy się od jed­nej ściany wyło­żo­nej papie­rem do dru­giej. Gość wyrzu­cił nas pod zam­kiem Dra­kuli, uści­snął ręce i odje­chał dalej, bo spie­szył się z trans­por­tem.

KRUPÓWKI W PRZEDDZIEŃ HALLOWEEN

Zamek Dra­kuli oka­zał się nie­wiel­kim zamecz­kiem. Tak małym, że ledwo wysta­wał zza stra­ga­nów, sto­isk, kra­mi­ków i budek obra­sta­ją­cych ścieżkę do zamku. Stra­gany były bar­dziej zwią­zane z Dra­kulą niż sam zamek. Można było na nich nabyć wszystko, począw­szy od pla­sti­ko­wych głó­wek czosnku, docze­pia­nych wam­pi­rzych kłów róż­nej wiel­ko­ści, koszu­lek z Vla­dem Țepe­șem (legen­dar­nym Dra­kulą) czy far­tusz­ków z nie­to­pe­rzami. Asor­ty­ment jak na Kru­pów­kach w przed­dzień Hal­lo­ween.

Sam zamek w środku jest jak stare muzeum, któ­rego nikt nie ma siły ani ochoty moder­ni­zo­wać. Duże, toporne tablice opi­su­jące histo­rię Vlada, który ani Dra­kulą nie był, ani w zamku nie miesz­kał. Zamek był rze­komo jego let­nią rezy­den­cją, ale tak naprawdę nie wia­domo, czy nie spał w zamku rap­tem raz w życiu. Znany ze swo­ich dra­stycz­nych metod eli­mi­no­wa­nia wro­gów poprzez nabi­cie ich na pal zyskał pseu­do­nim Vlad Palow­nik.

Prze­czy­ta­ły­śmy wszyst­kie tablice infor­ma­cyjne. Przez zamek prze­szły­śmy z nie­małą ulgą, bo grube mury sku­tecz­nie utrzy­my­wały zimno, podczas gdy na zewnątrz na­dal było koło 30 stopni, a skóra z ramion scho­dziła, same nie wie­dzia­ły­śmy czy od sze­lek od ple­caka, czy rumuń­skiego słońca.

PAWLACZ

Po mie­siącu auto­sto­po­wa­nia uzna­ły­śmy, że jak na pierw­szy raz wystar­czy. Wyczer­pa­ły­śmy już limit zna­nych nam rumuń­skich słó­wek, mia­ły­śmy też wra­że­nie, że wyczer­pu­jemy powoli zasoby rumuń­skiej gościn­no­ści. Tyle ile napo­jono nas țuiką, nakar­miono cia­stami, kieł­ba­sami, kotle­tami i cior­bami (zupami), tyle nasze ści­śnięte stu­dencką dietą żołądki nie przy­swo­iły przez ostat­nie pół roku.

Rok póź­niej, po kolej­nej zakoń­czo­nej powo­dze­niem sesji let­niej, znów poszły­śmy po rudą farbę do wło­sów do Ros­smanna i wycią­gnę­ły­śmy ple­caki z paw­la­cza.musująca tabletka.png

 

kreska.jpg

AGATA WIECZOROWSKA
Filo­log języ­ków obcych (angiel­ski) i bar­dzo obcych (por­tu­gal­ski i rumuń­ski). Pocho­dzi z Zie­lo­nych Płuc Pol­ski. Na stu­dia prze­pro­wa­dziła się do Kra­kowa. Pra­cuje w kor­po­ra­cji, w wol­nym cza­sie czyta Muminki i pro­wa­dzi blog: kaluzeiroze.com.

Ta strona korzysta z plików cookie.