DO GÓRY

 

FUSS_lwow_wieczorowska_cover.jpg

NUMER 18 (3) CZERWIEC 2016 | "HERA, KOKA, HASZ..."


PEJCZ, KARA­BIN I BIAŁY LEW,
CZYLI WEEK­END WE LWO­WIE

AGATA WIECZOROWSKA

Sta­niki. Koron­kowe, muśli­nowe, baweł­niane, w kwiatki i kra­cia­ste. Zwi­sają z potęż­nych haków przy­twier­dzo­nych do sufitu, pra­wie muska­jąc nas po gło­wach. Półmrok roz­ciąga się od ściany do ściany. W lewym rogu ubi­ka­cja, w któ­rej nad bide­tem wiszą pła­sko­rzeźby dam­skich i męskich narzą­dów płcio­wych wyrzeź­bione z takim umi­ło­wa­niem roz­miaru, że pół­ślepy zorien­to­wałby się, z czym ma do czy­nie­nia.

P4150149i.jpgPrzyj­ście kel­nerki zwia­stuje świst biczyka i okrzyki gości przy sąsied­nich sto­likach. Celuje w miej­sce, gdzie plecy tracą swą szla­chetną nazwę, ale zazwy­czaj chy­bia i wali na ślepo po nerach. Wska­zówka zegara jest już tuż przed drugą, ręka nie ta, wzrok mgli­sty.

Sie­dzimy w Masoch Café we Lwo­wie i cze­kamy na menu. W końcu je dosta­jemy, opra­wione w sfa­ty­go­wane futerko. Dosta­jemy też biczem. Znowu po nerach, bo kel­nerka nie tra­fiła. Menu nie prze­ko­nuje nas, tro­chę dla­tego, że jest zbyt ciemno, żeby je prze­czy­tać, ale bar­dziej dla­tego, że nie znamy cyry­licy. I choć w każ­dej innej knajpce we Lwo­wie stać nas na wszyst­kie dania z menu od góry do dołu i jesz­cze na płaszcz kel­nera, tak tutaj ilość hry­wien potrzebna do zakupu gula­szu z jąder byka nie mie­ści się nam w port­felu. Po dłu­gich i cięż­kich namy­słach i jesz­cze cięż­szych batach spa­dających na nerki, kel­nerka sta­wia przed nami dwa kufle Bia­łego Lwa i oddala się w świ­ście bicza i wśród maśla­nych spoj­rzeń męskiej klien­teli.

Café Masoch to jedna z cie­kaw­szych pubo­wych pro­po­zy­cji Lwowa. Leopold Rit­ter von Sacher-Masoch, pisarz, od któ­rego eks­cen­trycz­nego trybu życia pocho­dzi ter­min maso­chizm, uro­dził się w XIX wieku we Lwo­wie i przez więk­szą część swo­jego życia miesz­kał przy ulicy Serb­skiej 7. Dziś posta­wiono tu jego pomnik, a za pomni­kiem knajpę, w któ­rej sie­dzimy.

P4160303i.jpg     P4150109i.jpg 

Nie­spo­koj­nie kręcę się na krze­śle, bo nie­opatrz­nie sia­dłam na tym z wydrą­żo­nym miej­scem na męskie geni­ta­lia. Moje ana­to­miczne nie­do­pa­so­wa­nie daje się we znaki bar­dziej niż zmę­cze­nie i pro­centy wymie­szane z krwin­kami krwi. Goście krzy­czą coraz bar­dziej prze­cią­gle – jak sza­kale na Natio­nal Geo­gra­phic – a kel­nerki tylko prze­kła­dają bicze z ręki do ręki. Męczy nas psy­cho­de­liczny półmrok, w któ­rym ciężko poła­pać się, któ­rędy do wyj­ścia, a któ­rędy do sali tor­tur. Kiedy nie potra­fimy się już roze­znać, czy wiszą nad nami sta­niki, czy sta­lak­tyty, pro­simy o rachu­nek. Kel­nerka przy­nosi but wsparty na nie­bo­tycz­nie wyso­kiej szpilce, w który wetknięty jest para­gon. Wrzu­camy hrywny do buta. Wycho­dząc, dys­kret­nie wącham, czy but uży­wany, ale pach­nie jak pro­sto z linii pro­duk­cyj­nej.

Spo­nie­wie­rani i zbici biczem wycho­dzimy od Maso­cha i szu­kamy alko­ho­lo­wego szczę­ścia gdzie indziej. Na ulicy rzuca się nam w oczy kolejka potężna jak po mięso za PRLu. To kolejka do wej­ścia do Kry­jiwki (Kry­jówki), pubu, który roz­ciąga się w piw­ni­cach pod lwow­skim ryn­kiem. Pomimo spo­rej wiel­ko­ści pubu oka­zuje się, że zawsze trzeba odstać swoje w kolejce. Do pubu wpusz­cza żoł­nierz, któ­remu, mimo tego, że nie jest głu­chy, trzeba krzyk­nąć na całe gar­dło: „Sława Ukra­jini!”. Wtedy dobywa z kie­szeni mun­duru meta­lowe kie­lonki z kolek­cji fajansu kuchni polo­wej i polewa jakąś mdląco-słodką wiśniówkę. Prze­ły­kamy w mil­cze­niu. Schody w dół są wąskie i strome, ale wiśniówka dopiero spa­dała na dno żołądka i nie zdą­żyła się jesz­cze wybić do zwo­jów mózgo­wych – schody są więc do poko­na­nia.

P4150078i.jpgPomimo kłę­bią­cej się kolejki na górze, na dole oka­zuje się, że Kry­jówka wcale nie jest prze­pchana ludźmi. Można na spo­koj­nie wybrać jeden z cięż­kich drew­nia­nych sto­łów i zabrać się do stu­dio­wa­nia polo­wej karty dań. Wiele z pro­po­no­wa­nych tutaj rary­ta­sów to wik­tu­ały kuchni polo­wej, a więc głów­nie sma­żone naprędce kieł­basy zalane w gęstych sosach róż­nej maści, podane z grubą pajdą chleba. Zama­wiamy zapie­kankę ziem­nia­czano-wsze­laką, która wjeż­dża na stół w akom­pa­nia­men­cie bla­szanej zastawy. Przełknąw­szy ostatni kęs zapie­kanki, aż chce się scho­wać bla­szane miski i tale­rze do ple­caka – byłyby jak zna­lazł na week­end pod namio­tami na Mazu­rach.

Około pół­nocy gaśnie świa­tło i zaczyna się insce­ni­za­cja pola walki. Pech chce, że aku­rat jestem w łazience, kiedy spa­dają na mnie egip­skie ciem­no­ści. Doby­wam tele­fonu komór­ko­wego niczym świetl­nego mie­cza i w ten spo­sób udaje mi się zna­leźć rygiel i wydo­stać przy­bytku. Kel­ne­rzy w żoł­nier­skich mun­du­rach i cięż­kich woj­sko­wych butach bie­gają tym­cza­sem w tę i we w tę, krzy­cząc „Sława Ukra­jini!”. W ogól­nym gali­ma­tia­sie roz­brzmie­wają wystrzały sztucz­nych pisto­le­tów, które mają jed­nak taką skalę dźwięku i tak impo­nu­jący huk wystrzału, że na moje nie­za­zna­jo­mione z wojną ucho, mogłyby spo­koj­nie ujść za praw­dziwe. Ukra­ińcy z sąsied­nich sto­lików wstają, wzno­szą toa­sty z bla­sza­nych kie­lon­ków i zama­szy­ście salu­tują żoł­nie­rzo-kel­ne­rom.

Kiedy męczy już nas picie w rytm salw z kara­bi­nów, wymy­kamy się z Kry­jówki i wra­camy na poziom zero mia­sta. Kie­ru­jemy się jesz­cze do Domu Legend. To kolejny tema­tyczny pub, który roz­ciąga się na kilku pię­trach ogrom­nej wieży, z któ­rej widać, jeśli nie całe, to spo­koj­nie jego trzy czwarte. Tutaj kró­lują zako­chane pary, przy­tu­la­jące się pod kra­cia­stymi kocami (na wieży wiatr smaga gośćmi na prawo i lewo). Na sto­likach roz­sia­dły się jabł­kowe stru­dle w towa­rzy­stwie lam­pek bia­łego wina. Sie­dli­śmy pra­wie na naj­wyż­szej kon­dy­gna­cji, żeby móc zaczerp­nąć nieco świe­żego powie­trza po ducho­cie i zapa­chu śrutu z Kry­jówki.

Za chwilę wjeż­dża nasz stru­del w akom­pa­nia­men­cie lam­pek wina, ale i tu nie będzie nam dane zjeść w cicho­ści koca i sto­lika. Do ściany, przy któ­rej stoi nasz sto­lik dobu­do­wany jest wielki meta­lowy lejek. Ludzie sie­dzący o kon­dy­gna­cję wyżej zaczy­nają zawody, komu uda się wrzu­cić wię­cej monet do lejka. Ciskają brzę­czące hrywno centy tro­chę po omacku, tro­chę po pijaku. Co drugi hrywno cent tra­fia nas w głowę, a rzę­si­sty deszcz drob­nych monet ląduje na sto­liku. Doja­damy stru­dla, nie gry­ząc już jabłek. Wybie­gamy z wieży z guzami na czole jak­by­śmy sie­dzieli nie w pubie, ale w psz­cze­lim ulu. Kie­sze­nie mamy za to cięż­kie od ukra­iń­skiej mamony.

P4150153i.jpg

Zużyci week­endem i dobrze już obe­znani z oko­licz­nymi pubami następ­nego ranka wsia­damy do BlaBla­Cara i kie­ru­jemy się do ojczy­zny. Ale i tutaj nie omi­nie nas ele­ment z alko­ho­lo­wego życia Ukra­iny. Taras, kie­rowca nie zdąża zatrza­snąć za sobą drzwi, a już ude­rza w auto­pe­any, ile to wypił ubie­głej nocy. Przy­szło kilku kole­gów, wzięli ze sobą Białe Lwy. Poza Lwami na impre­zie był też pies Tarasa, bul­dog fran­cu­ski, cho­ciaż tak naprawdę ukra­iń­ski. Po dłuż­szej chwili nie­obec­no­ści czwo­ro­nóg wraca ze zwi­sa­ją­cym z pyska tru­ch­łem psa sąsiada.

Nitki śliny zna­czą wzorki na dywa­nie. Taras i kole­dzy od razu trzeź­wieją, przy­cho­dzą do sie­bie i po rozum do głowy. Dwóch naj­trzeź­wiej­szych prze­ska­kuje przez płot, pod­cze­pia star­mo­szone tru­chło pod łań­cuch pod budą i wraca pić. Rano sąsiad prze­stra­szony bar­dziej niż Taras. „Panie” – mówi – „wczo­raj zako­pa­łem psa, bo kuny zadu­siły, dziś wstaję, pies wisi na łań­cuchu”. Dojeż­dżamy do gra­nicy w prze­świad­cze­niu, że picie na Ukra­inie jest magiczne, ale tak po praw­dzie, to dobrze, że Puszek został u Babci.musująca tabletka.png


| Zdję­cia lwow­skich pubów albo z lwow­skich pubów. Lwów, kwie­cień 2016.

kreska.jpg

AGATA WIECZOROWSKA
Filo­log języ­ków obcych (angiel­ski) i bar­dzo obcych (por­tu­gal­ski i rumuń­ski). Pocho­dzi z Zie­lo­nych Płuc Pol­ski. Na stu­dia prze­pro­wa­dziła się do Kra­kowa. Pra­cuje w kor­po­ra­cji, w wol­nym cza­sie czyta Muminki i pro­wa­dzi blog: kaluzeiroze.com.

Ta strona korzysta z plików cookie.