NUMER 21 (1) STYCZEŃ 2017 | "ROZMIAR MA ZNACZENIE"
Po kilku perturbacjach dotyczących miejsca spotkania (Klub LodiDodi, przed którym czekałem, okazał się Private Clubem z przesłoniętymi witrynami) umawiam się z L.U.C-iem w klubokawiarni przy Kruczej. W końcu znaleźliśmy ustronne miejsce. Nasza rozmowa rozpoczyna się absurdalnie od tego, co jadł na śniadanie. Niepostrzeżenie rozprawiamy o wyższości kiełbasek nad jajkami. Czuję, że wchodzimy powoli na wyższy poziom abstrakcji, ale to dopiero początek. Gdy sięgam po dyktafon, zupełnie znikąd wkracza na parkiet 6 par w bardzo różnym wieku, które zaczynają tańczyć Lindy Hop, tak jakby guzik od nagrywania w dyktafonie włączał także ich aktywność. Nasze ustronne miejsce zamienia się w centrum nocnego życia. Jest gwarno, tłoczno, L.U.C ledwo przebija się przez szelest stóp, więc przechodzę od razu do rzeczy.
Skąd pomysł na tak pracochłonny projekt, jak Rebel Babel?
Jak to u mnie – to był raczej cały tir przyczyn. Żebyś lepiej zrozumiał: wyobraź sobie, że jak jest taki tir z kurami i ma na pace komórki, w których siedzą kury, to tych przyczyn jest nie tyle, co komórek z kurami, a ile komórek w samych kurach w tirze z kurami (śmiech). Innymi słowy: jest ich bardzo dużo.
W takim razie jakie były najważniejsze komórki-przyczyny?
Przede wszystkim wydaje nam się, że Europa nie jest zintegrowana kulturowo. Chodziło o budowanie platformy wymiany muzyków, tekściarzy i kompozytorów. Języki europejskiego rapu nie mają szans na wzajemne przenikanie się, słuchamy tylko krajowego rapu, ewentualnie rapu angielskiego, czasem francuskiego. Chodziło też o realizację idei zespołu, który opiera się de facto na nutach, a mogą grać w nim wszyscy. Jednak podczas prac nad projektem nagle Europa stanęła w obliczu bardzo drastycznych zmian, o których jeszcze bardziej powinniśmy rozmawiać mimo różnic językowych czy kulturowych. Sztuka powinna odnieść się do tego, co się dzieje w Europie. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od Jana Feat.-a, którego poznałem w Wiline. Chciał on stworzyć big-band złożony z orkiestr z całej Europy. A ja chciałem mieszać języki.
Orkiestr jest mnóstwo. Jak je zatem dobieraliście, był jakiś casting?
Od samego początku pisaliśmy maile i zapraszaliśmy do współpracy. Namawialiśmy ludzi, by zapisywali się do swoich lokalnych orkiestr, dzięki czemu mieli szansę zagrać w Rebel Babel. Chcieliśmy nadać nowego tchnienia orkiestrom, bo obecnie są one w całej Europie nieco zapomniane. Za sprawą naszego projektu mają one w końcu szansę współuczestniczenia w popkulturze z takimi artystami, jak Grubson, BISZ, Małpa czy PROMOE z Looptroop. Dla nas to też jest wielka przyjemność, bo obcujemy z ludźmi, którzy mają pozytywną energią, mają dużo świeżości, nie są zepsuci przez rynek; i to nam się udziela. Chociaż czasami idziemy w kierunku zawodowych orkiestr, jak np. podczas koncertu w Barcelonie na ruchomych schodach metra, gdzie zagraliśmy z orkiestrą z konserwatorium muzycznego.
Ja już chyba tak mam, że jak dostanę kopniaka od życia, to jeszcze chętniej przekształcam go w kopa motywacyjnego, by robić rzeczy na jeszcze większą skalę.
Orkiestra maszerująca po ruchomych schodach i grająca w ich rytm to niecodzienny widok! Wyszło świetnie, ale skąd w ogóle taki pomysł?
Częściowo wynika to z naszej fascynacji performensem oraz Kantorem, częściowo Yes-Menami; stąd teatralizacja muzyki, chęć upozytywniania przez nią świata. Częściowo również ten projekt ma wychodzić w przestrzeń, do ludzi, muzyka ma przekraczać sferę YouTube'a i płyt kompaktowych, ma pojawiać się w nieoczywistych miejscach, kreować radość. W Barcelonie cała orkiestra musiała dostosować się do tempa schodów, a nie na odwrót. To trochę absurdalne, ale o to też nam chodzi. To była najniższa stacja metra, dokąd ludzie zazwyczaj dojeżdżają windami, bo są szybsze niż schody, więc ten koncert był dla kilku wybrańców, którzy wyznają slow life i wybrali 8 odcinków ruchomych schodów. Ludzie reagowali na to bardzo pozytywnie.
Pochodzisz z Wrocławia, miasta stu mostów. Na Rebel Babel także przerzucasz mosty – nad czym konkretnie?
Nad górami i rzekami, podziałami, nad ocenianiem, nad ksenofobią, nad różnicami językowymi. By przerzucić niektóre mosty, dużo podróżowaliśmy na krańce Europy. Ostatnio mało palę, żeby to wszystko ogarnąć, ale za to mój samochód postanowił się spalić za mnie (śmiech). Spłonął w Hiszpanii. Dużo przygód, rozmowy z mechanikami po hiszpańsku, lawety do Polski... Albo jak gdy pędząc przez Francję, byłem pewien, że rozpętała się burza, a to fotoradary trzaskały mi fotki w plecy, więc to również most nad pięknymi trójkolorowymi mandatami z hasłem: Wolność, Równość, Braterstwo; Francja-elegancja nawet na mandatach. Ale faktycznie, przerzuciliśmy się na zupełnie nową skalę. Ja już chyba tak mam, że jak dostanę kopniaka od życia, to jeszcze chętniej przekształcam go w kopa motywacyjnego, by robić rzeczy na jeszcze większą skalę.
Co za kopniaka dostałeś tym razem?
W pewnym momencie straciłem miłość, co mocno przeżyłem. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak ważny element mojego życia stanowi. Tym bardziej, że jestem na takim etapie, że znajomi zakładają rodziny. Wywróciło mi się wszystko na etapie, kiedy moi bliscy się ustabilizowali. Wyleciałem z orbity. Czułem się samotny, tęskniłem i miałem stany depresyjne. Trudno było mi się odnaleźć po bardzo wielu latach głębokiej miłości.
To też taki moment, w którym łatwo się wykoleić.
Dokładnie. Poza tym depresja może sprawić, że stajesz się niewiarygodny i skończony. Rynek nie chce się zatrzymywać i czekać na ciebie. Są ludzie, którzy chcą wykorzystać twoją słabość, by wbić ci szpilę, wskoczyć na twoje miejsce – dżungla. Konkurencja jest ogromna, presja duża, więc naprawdę łatwo o wykolejenie. Stąd kopniak w tyłek, by szybko się pozbierać. Chyba się udało to, co jest dla mnie ważne – by porażkę i upadek przekuć na jakiś pozytyw.
Czyli tak jak w klasyku rapuje Pezet: „Po co ludzie są przy nas?/Wyżej jesteś, to więcej trzymasz/Masz przewagę, to pociąga ich siła/A odpycha ich upadek”.
I właśnie dlatego z taką łatwością napisałem utwór Tinderelations o tych skomplikowanych relacjach dzisiejszych czasów – zajęło mi to 2 godziny. Przez samotność jeszcze mocniej niż poprzednio oddałem się muzyce i projektowi Rebel Babel, dużo podróżowałem, pracowałem 16 godzin dziennie, wymieniałem mnóstwo energii z innymi muzykami i to mnie trochę z tego wyciągnęło. Z korzyścią zarówno dla mnie, jak i dla albumu.
Płyta Rebel Babel nosi tytuł Dialog I – czy to sugeruje, że tych dialogów będzie więcej?
Chcielibyśmy, żeby to się rozwijało, tym bardziej, że tak transkulturowych zespołów jeszcze nie było zbyt wiele. To trudne zadanie – bo na razie nie wszyscy rozumieją tę ideę. To nie jest zespół chłopaków z ławki, osiedla czy miasta, to nawet nie jest zespół chłopaków z kraju, ale z całego kontynentu! Możliwe zresztą, że Rebel może przekroczyć i te granice i przerzucimy mosty jeszcze dalej, tym bardziej, że już dostajemy pozdrowienia np. z Meksyku. Jednak trudno powiedzieć, w którym kierunku pójdziemy, bo każda nowa osoba otwiera nowe drzwi.
Do kogo teraz dotarliście?
Przez Rapsusklei – czołowego hiszpańskiego rapera – otworzyły się drzwi do Wöyzy, przez Wöyzę uchyliły się drzwi do Portugalii i nawiązaliśmy kontakt z Capicua itd. Cały czas rozmawiamy z paroma raperami z tego kraju. Za chwilę mogą się otworzyć drzwi do Anglii, bo już podczas nagrywania tej płyty prowadziliśmy rozmowy np. z Ms. Dynamite. Ludzie pozytywnie reagują na ten pomysł, na przełamywanie barier i entuzjazm orkiestr dętych.
Jak zmienia się kontekst odczytania płyty Rebel Babel przez takie szwy kulturowo-językowe?
Hmm, nie wiem, ja w ogóle nie rozumiem, co chłopaki nawijają (śmiech). Przyznam szczerze, że nie miałem kontroli nad wszystkimi słowami i nikt do końca nie wiedział, o czym każdy z nas nawija.
Czyli wcale nie chodziło o to, by się w pełni kontrolować.
Wręcz przeciwnie – chodziło przede wszystkim o wolność słowa. Oczywiście, nie jesteśmy idiotami, którzy nawijają zupełnie od rzeczy, ale nie mamy też możliwości wzięcia sobie urlopu od życia, spotkania się z chłopakami w jakimś kurorcie i wspólnego pisania albumu przez tydzień. Tu wszystko działo się w międzyczasie, głównie w mailach, na łapaniu się między koncertami i solowymi karierami każdego z nas. Ustaliliśmy więc, o czym chcemy rozmawiać na albumie, co jest dla nas ważne, i każdy zrobił to tak, jak czuł. Dopiero później kleiliśmy to w całość. Zdarzało się, że mówiliśmy sobie szczerze, że coś komuś się bardziej lub mniej podoba. Wtedy ktoś odpowiadał, że po prostu tak czuje – i to szanowaliśmy. W końcu na tym polega właśnie ten album, by pokazywać, co nas łączy, ale z różnych perspektyw. I na okazywaniu szacunku.
I jak się one ze sobą zgrały zarówno kulturowo, jak i językowo?
Był taki moment, który bardzo mnie wzruszył. W amoku prac nad płytą, sesji, szukania szwedzkich czcionek, ustawiania lotów, logistyk, kręcenia klipów na różnych krańcach Europy, rozciągając mózg między Sztokholmem a Barceloną, totalnie zapomniałem o sensie projektu. I dopiero kiedy odpaliliśmy manifest z napisami angielskimi i tak na spokojnie sobie tego posłuchałem, bardzo się wzruszyłem. Bo spełniło się marzenie zbudowania teamu międzynarodowego – nagrania płyty z głęboką poetyką, która daje tzw. big picture. Słuchasz tego i poznajesz Europę. Czuć tu np. ogromny wpływ kultury amerykańskiej na Hiszpanię, bo razem z Anglią są też bastionem, łącznikiem z Amerykami, co nie każdy sobie uświadamia. Albo nagle dowiaduję się, że Szwecja jest największym eksporterem broni. Takie smaki, wiedza sprawnie ujęta w rymy, bo nawijają tu dobrzy raperzy, to dla mnie wielka wartość.
Jest tu wiele języków, ale dla niektórych już to, co śpiewasz po polsku, staje się kompletnie niezrozumiałe. Zarzuca się Tobie, że tak bardzo przekształcasz język ojczysty, że tworzysz swój własny dialekt.
Masz rację i jestem tego świadom, ale z drugiej strony jest okropny trend na to, by wszystko upraszczać, banalizować. Coraz częściej słowa są opracowywane na pierwszych skojarzeniach, a ja wierzę, że postęp zawdzięczamy zawiłościom. Bawię się słowami na wielu poziomach semantycznych, choć wiem, że to odcina tysiące osób od mojej twórczości. Dla niektórych jest to kosmiczny bełkot, dla innych przeintelektualizowane gówno.
Jak sobie radzisz z taką krytyką?
Dla mnie wynika to po prostu z pewnego lenistwa intelektualnego, ale i ksenofobii, na zasadzie: „nie znam, nie rozumiem – nie lubię”. Zachodnie kultury są bardziej otwarte na nowe rzeczy, przyjmują je z entuzjazmem. U nas nadal dominuje wrogie nastawienie. Dla mnie niepojęta jest w ogóle ta emocja, że jak doświadcza się czegoś, czego się nie rozumie, to znaczy, że jest to po prostu popieprzone i złe. Dzisiaj mam do tego totalny dystans, już się z tym pogodziłem, każdy ma prawo do swojej oceny. Liczy się dla mnie to, że staram się nikogo nie krzywdzić tym, co robię, i raczej mam prawo mówić swoim językiem. Zwłaszcza że staram się też robić dużo dla zachowania języka polskiego.
Jesteś artystą interdyscyplinarnym, a po tym albumie nawet trudniej jest Cię skategoryzować, bo coraz bardziej wymykasz się gatunkom. Czy jest to w ogóle rozkmina, na którą zużywasz swój wewnętrzny prąd?
Nie, ja się nad tym w ogóle nie zastanawiam, choć wiem, że jest to pewien rodzaj marketingu, budowania marki i identyfikacji. Czasem na tym traciłem, gdy nagle zmieniałem kierunek poszukiwań. Tak długo, jak będę robił różnorodne projekty z najlepszymi w swoim fachu, tak długo będę się rozwijał i pozostanę nieuchwytny. Teraz uderzyłem w orkiestry dęte, więc można pomyśleć, że trochę oszołom. Nawet kiedy Dzień Dobry TVN przygotowało o mnie reportaż, wszyscy mówili o mnie jak o kosmicie. Jestem indywidualistą. Mam trochę za dużo energii, mam dziwne pomysły, ale przede wszystkim strasznie dużo pracuję, żeby je zrealizować w skostniałych strukturach myślowych. Bardzo lubię spotykać ludzi, łączyć różne elementy i dziedziny, czasem zdarzy się niewypał, ale warto ryzykować dla tych wyjątkowych momentów, kiedy udaje się stworzyć coś naprawdę świeżego.
Wracam autobusem do domu. Dzwoni L.U.C: „Hej, nie masz przypadkiem moich kluczy, bo nie mogę znaleźć?”. Niestety nie mam, więc jedzie szukać ich na Kruczą. Całkiem możliwe, że na miejscu zaciągnęli go do Lindy Hopu. Na drugi dzień piszę do niego SMS-a: „Długo wczoraj kluczyłeś w poszukiwaniu kluczy?”. Odpowiada prawie od razu: „Okazało się, że cały czas miałem w nerce. Musiałem połknąć z tymi napojami :)”.
L.U.C. (WŁAŚCIWIE ŁUKASZ ROSTKOWSKI)
Muzyk, performer, raper, społecznik, reżyser teledysków, producent… słowem: człowiek orkiestra. Trudny do skategoryzowania. Nieuchwytny i gadatliwy. Zaangażowany i oddany sztuce, która niesie ze sobą głębszy sens. Słowa ugniata jak plastelinę.
SZYMON SZMYD
Wydarzył się w 1988 roku. Jest absolwentem filmoznawstwa i filologii polskiej. Na co dzień daje słowo jako copywriter. Muzyka daje mu kopa lepszego niż kawa. Lubi zaglądać miastom pod podszewkę. Niemal do perfekcji opanował sztukę prokrastynacji (opis zlecił koledze).
MAGDALENA ŚLÓSARCZYK
Oprócz pracy i obserwowania ludzi, rysuje i zmyśla. Marzy o podróży na Północ, własnej huśtawce i stworzeniu animowanego teledysku.