NUMER 25 (5) LISTOPAD 2017 | "50 TWARZY NUDY"
„Jasiu, nie wiem, co to jest, ale na pewno nie muzyka. Nuda i ohyda!” – powiedziała Słuchaczka. Tak nazywam w myślach panią, która wraz z mężem wstała z fotela, by skierować się do wyjścia podczas inauguracyjnego koncertu tegorocznej edycji festiwalu Sacrum Profanum. Nie była odosobniona w swojej reakcji. Podczas występu Małgorzaty Walentynowicz i Frauke Albert sala sukcesywnie pustoszała – tak, że kolejny duet przywitała publiczność w znacznie okrojonym składzie.
Niech deklaracja wątpliwości – zapewne szeroko podzielanych przez innych – odnośnie do wydarzeń na scenie pozostanie główną myślą tego tekstu, tym bardziej że Słuchaczka poruszyła problem niezwykle istotny. Pośrednio postawiła pytanie, nad którym głowią się estetycy, teoretycy i artyści: czym jest sztuka? W jaki sposób działa? Ten, kto w przerwach festiwalowych koncertów poszukałby odpowiedzi na to pytanie wśród publiczności, spotkałby się z wachlarzem sprzecznych wyjaśnień, które musiałby skwitować bezradnym gestem rozkładania rąk. Można jednak spróbować wyróżnić główne nurty tych opinii.
WIARA W PIĘKNO – CZYLI W CO?
Wciąż żywotne założenie, że sztuka służy lepszemu poznaniu samego siebie, z daleka trąci beztroskim optymizmem. Już o krok od niego znajduje się bowiem kolejny stale powracający upiór, czyli przekonanie, że sztuka może człowieka uczynić lepszym. W powszechnym mniemaniu wciąż mocno trzyma się też klasyczna triada: sztuka powinna uosabiać dobro, piękno i prawdę. To niezwykłe i bardzo wymowne, jak silnie wrosła w człowieka ta idea i jak trudno jest z niej zrezygnować mimo całego dorobku surrealizmu, modernizmu, konceptualizmu i innych „-izmów”, które przetoczyły się przez XX wiek, prowadząc do określenia kształtu współczesności. Warto byłoby zastanowić się, czy trwałość takiego „idealistycznego” rozumienia sztuki nie wynika z zaniedbań w kształceniu artystycznym na każdym etapie edukacji. Sztuka „musi zachwycać” uczniów, którzy nigdy nie poznają alternatywnych estetyk i którzy po wkroczeniu w dorosłość będą reagować oburzeniem na osiągnięcia współczesności.
Ale czy to, co dzisiaj dzieje się na scenach, wymaga nazwania, klasyfikacji, unieruchomienia w słowach? Przecież, jak pisał Wilde, „określić znaczy ograniczyć”. W pojęciu „muzyki” oburzonej Słuchaczki nie mieściły się dźwięki symulowanego orgazmu czy odgłosy plucia wodą, składające się w dużej mierze na występ Walentynowicz i Frauke. Taka muzyka, utkana z dźwięków ciała, nie zachwyca, nie uczy, odrzuca, a do tego nijak się ma do muzyki w jej potocznym rozumieniu. Wydaje się, że współczesność nie tyle stawia pytania o granice sztuki, ile raczej sprawdza wytrzymałość i pojemność pojęć: jeśli muzyka, to dźwięk; jeśli dźwięk, to czemu nie dźwięk mlaskania, plucia, przełykania… Czemu nie „żulerskie” krzyki, nieartykułowany, gardłowy „wokal” (Mewo Pan Roberta Piotrowicza – piątek, 4. dzień Sacrum Profanum)? W świecie zanurzonym w relatywizmie, naznaczonym wielością estetyk, w świecie bez prawd absolutnych nie ma już chyba miejsca na sztukę realizującą mgliste założenia „dobra, piękna i prawdy”. Wydawać by się mogło, że akurat publiczność Sacrum Profanum dobrze o tym wie. Nie zawsze, ale nic w tym złego!
ZMUSIĆ WIDZA DO REAKCJI
„Ohyda”, określenie tyleż mocne, co trudne do zdefiniowania i mocno subiektywne, to z pewnością rzecz wielce interesująca, nieźle opisana i od dawna obecna w dyskursie sztuki. Ale wychodząca z sali Słuchaczka posłużyła się jeszcze jedną kategorią (anty)estetyczną. „Nuda” – czyli właściwie co? Można by próbować szukać odpowiedzi, przyglądając się dokładnie temu, co się działo (lub nie działo) na scenie.
Występ Walentynowicz i Albert w całości trudno byłoby mi określić jako „nudny”, chociażby ze względu na ciekawie prowadzoną i erotycznie zabarwioną opowieść o ciele. Jest tam jednak moment, w którym jedna z artystek przygotowuje się do gry na fortepianie, a druga – dosłownie – nabiera wody w usta. Po chwili światło gaśnie, słychać akord i odgłosy plucia. Wraca oświetlenie, przekłada się stronę w partyturze, ręce układają się na klawiaturze, w ustach groch… Ciemno, akord, plucie. I tak w kółko, z drobnymi modyfikacjami. Tych, którzy spodziewają się „fajerwerków”, spotyka rozczarowanie, bo kobiety kontynuują występ bez poważniejszych zmian przez kilkanaście minut. Widmo nudy, którego pojawienie się jest w takiej sytuacji naturalne, ukrywa się pomiędzy gestami i dźwiękami, na scenie niby trwa koncert, ale przecież nic takiego się nie dzieje, wszystko się powtarza. Umieszczony w tej sytuacji odbiorca w celu ochrony przed znudzeniem (czyli chyba najgorszym, co może wydarzyć się podczas spektaklu) ma dwa wyjścia.
Pierwsze z nich to dosłowne wyjście – z teatru, filharmonii, opery. Jest to zarazem manifestacja niezadowolenia, obrzydzenia czy znudzenia właśnie. Taka reakcja na występ, wymowny gest opuszczenia sali, może zostać wciągnięty w uniwersum dzieła sztuki, którego granice przesuwają się daleko poza granice trwania samego spektaklu. W muzyce programowo oburzającej, świadomie prowokującej do wyjścia (nie twierdzę, że z taką mieliśmy do czynienia w tym przypadku, artystki musiały jednak brać pod uwagę tę możliwość), mocno zaznacza się aspekt performatywny, a widzowie, zgodnie z własną wolą bądź nie, stają się współwykonawcami artystycznego zamierzenia. Koncert to specyficzne wydarzenie, w którym niezbędny jest współudział artystów i publiczności. Opuszczenie sali przez tę ostatnią jest aktem najbardziej wymownym, nie stanowi jednak jedynej możliwości zaznaczenia swojej obecności: można wszak artystów zignorować, przeszkadzać im szeptami, poruszaniem się. Koncert to coś żywego, zmiennego, niedającego się przewidzieć. W jego przypadku nie da się mówić o jakiejś trwałej granicy między słuchaczem a wykonawcą. Sztuka wkracza do życia, życie do sztuki.
Drugim wyjściem jest przekorne skupienie się na statycznym, monotonnym spektaklu, wciągnięcie się w hipnotyzującą sekwencję gestów, odgłosów i pulsującego światła. Nagle okazuje się, że prosty akord molowy w zestawieniu z somatyczną ekspresją dźwięków nie jest znowu taki nudny, że idealna powtarzalność jest uniemożliwiona przez czynnik przypadku, że ciało może stać się przedmiotem namysłu muzyki. Oczywiście wniosków jest nieskończenie wiele. Nuda, a raczej zagrożenie nudą, paradoksalnie prowadzi do kontemplacji, do formy transu, być może też do percepcji muzyki na wpół świadomie, co oczywiście pozwala na odkrywanie nowych jakości.
TAKA MUZYKA, UTKANA Z DŹWIĘKÓW CIAŁA, NIE ZACHWYCA, NIE UCZY, ODRZUCA, A DO TEGO NIJAK SIĘ MA DO MUZYKI W JEJ POTOCZNYM ROZUMIENIU
NADCHODZI CZAS NUDY
Współczesna sztuka, a więc i współczesna muzyka, boryka się także z problemem oryginalności, nowości. Gdzie poszukiwać tych wartości? Wszystko już było, przeżyliśmy już każde uczucie, emocje zostały opisane, wyrażone na setki sposobów. Wydaje się, że hasło tegorocznej edycji Sacrum Profanum – „Strefa dyskomfortu” – w pewien sposób podejmuje ten problem. W zblazowanej, postmodernistycznej rzeczywistości poszukiwanie nowości, jakiekolwiek, choćby chwilowe, wyrwanie się z marazmu jawi się jako utopia. Tym, co może przyjść z pomocą, jest właśnie dyskomfort. U niewyspecjalizowanego i nieposiadającego wiedzy o spektralizmie odbiorcy 49-minutowa kompozycja Horaţiu Rădulescu (Streichquartett Nr. 4, Opus 33:"Infinite to be cannot be infinite, infinite anti-be could be infinite") wzbudzi (i wzbudzała) uczucie fizycznego zmęczenia, wrażenie osaczenia, pragnienie odpoczynku. Czy takie działanie muzyki można by uznać za jej naczelną wartość? Czyż nie przełamuje się w ten sposób znużenia wynikające z przeświadczenia, że „wszystko już zostało powiedziane”? Przecież jeśli dzieło sztuki drażni mnie i męczy, to przynajmniej nie przechodzę koło niego obojętnie, nie zbywam go lekceważącym spojrzeniem. Muszę zareagować.
Nudy nie trzeba jednak pokonywać, nie musi być też ona narzędziem prowadzącym do kontemplacji sztuki. Można natomiast „postawić ją w roli głównej”, jawnie uczynić głównym środkiem wyrazu. Tak dzieje się na przykład w sztuce konceptualnej, której przykładem jest „wykonywana” podczas Sacrum Profanum Symfonia nr 5 George’a Brechta. Publiczność, zostawiona sama sobie, staje się nieświadomie wykonawcą utworu, a narastający gwar głosów ludzi, którzy na próżno oczekują jakiegokolwiek działania na scenie, zastępuje dźwięki muzycznych instrumentów. Symfonia, oczywiście przywodząca na myśl 4’33 Johna Cage’a, składa się z trzech części (before hearing, hearing, after hearing). Chodzi tu jednak nie tyle o afirmację ciszy, co raczej o oddanie głosu znudzonym „słuchaczom”. Zmuszenie ich do odczuwania znużenia i zniecierpliwienia jest paradoksalnie bardzo demokratycznym działaniem — oto sam, mimo że o tym nie wiem, decyduję, jak wygląda dzieło sztuki, sam biorę w nim udział! Sama zasada współuczestnictwa odbiorcy to oczywiście nic nowego, ale pewien powiew świeżości wprowadza wybór głównego narzędzia: nuda, przynajmniej do momentu rozdania karteczek z informacją o częściach kompozycji, pozostaje najważniejszą zasadą organizacji przypadkowych dźwięków, wypowiedzi i reakcji.
Wygląda więc na to, że współczesna sztuka wszystko potrafi uczynić swoim narzędziem. Nuda, pozornie zabójcza dla wszelkiego rodzaju występów, umiejętnie wykorzystana i niejako wpisana w program może stać się integralną częścią dzieła. Co więcej, stanowi pomost łączący sztukę z odbiorcą, czynnik zacierający granicę między artystą, kompozycją i słuchaczem, któremu pozostawia się wolność decydowania. Może on zareagować oburzeniem i wyjść, może też poddać się znudzeniu, będącemu przecież codziennym doświadczeniem człowieka XXI wieku. Może je kontemplować. Muzyka Sacrum Profanum być może nie zachwyca, nie spełnia klasycznych kanonów piękna, ale rzecz jasna – nie musi. Ma raczej poruszać, choć nie w celu wyciśnięcia łez. Wydaje mi się, że jest skierowana do tych, którzy pogrążeni w pogoni za novum, zanurzeni w przeintelektualizowanej rzeczywistości, tracą nadzieję na odczuwanie prawdziwego wzruszenia.
A zatem być może sztuka potrafi ocalać? Ocalać od marazmu, bierności, apatii, nawet jeśli dokonuje tego poprzez ekstremalną nudę? Chciałoby się wierzyć, że naprawdę tak jest. Czy taka sztuka czegokolwiek uczy? Raczej potwierdza to, co od dawna wiadomo: że jej możliwości pozostają wciąż niewyczerpane. I że jej kształt oraz sens zawsze zależą od odbiorcy.
ŁUKASZ KRAJ
Wesoły student filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Chciał zostać muzykiem, ale wybrał książki. Jak typowy polonista - ma skłonności do zachwytu nad wszystkim, a w szczególności nad popkulturą, nokturnami Chopina i powieściami Masłowskiej.
WERONIKA "WERA" GRZYWA
Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego (filia w Cieszynie), na kierunkach Edukacja Artystyczna i Grafika. Zajmuje się komiksem i ilustracją. Poza tym jest potrzepaną melancholiczką, starającą się nie zwariować!