NUMER 21 (1) STYCZEŃ 2017 | "CZY ROZMIAR MA ZNACZENIE?"
Zapewne większość panów asekuracyjnie udzieli negatywnej odpowiedzi na to pytanie. Ale jeśli zadamy je biegaczom, tak chętnie paraliżującym miasta podczas biegów ulicznych, odpowiedź może nie być już taka oczywista.
Odkąd pojawiła się moda na bieganie po parkach i chodnikach jako alternatywa do biegania po knajpach, ilość maratończyków poszybowała w górę. Mało tego, biegacze coraz tłumniej meldują się na zawodach, których dystans znacznie przekracza ten królewski. Pchają się do tego przedstawiciele wszystkich kategorii wagowych, a ja jestem na to dowodem. Takie mamy czasy, że dobrze widziane jest prowadzenie zdrowego trybu życia. Od produktów fit uginają się półki w marketach, ludzie wystrzegają się śmiercionośnego glutenu, a właściciele siłowniopodobnych przybytków nie mają prawa do narzekań – pilatesy, zumby i inne zajęcia dla miłośników grupowego wyciskania potu są skazane na sukces. Już nie tylko panie są na diecie. Społeczne przyzwolenie na posiadanie mięśnia piwnego zdecydowanie spadło (wiem, bo mam). Moda na luźne ubrania gdzieś wyparowała, krój slim-fit wymusił zmianę definicji sześciopaka.
Nigdy nie śledziłem mody. Nie interesowało mnie co należy nosić, czego słuchać, gdzie chodzić, ale w bieganie jakoś wsiąkłem. Zaczęło się od tego, że musiałem coś zrobić z czasem w trakcie treningu mojego syna. Nie było sensu wracać do domu, pora roku była idealna – pobiegam. Szybko zapadający zmrok pozwalał na truchtanie w zmechaconych dresach. Nie będę przecież inwestował w te dziwne, obcisłe ciuchy – zaraz i tak mi się znudzi. Nie znudziło, dzień robił się coraz dłuższy – trzeba było zrobić zakupy. Kilometry zliczane przez aplikację w telefonie okazały się narkotykiem. Dumę z pierwszego przebiegnięcia 10 km pamiętam do dziś. Kilka miesięcy później pierwsza dycha na zawodach wszystko przypieczętowała.
Bieganie na 5 km jest dla cieniasów. Zresztą takie zawody są chyba tylko dla gimnazjalistów. W bieganiu masowym zaczynamy od dychy. No i już zrobiło się przyjemnie, już są dwie cyferki, budzące podziw niebiegającej mniejszości. Potem półmaraton. To już konkret, nie dla podlotków. Chociaż… pozostaje to nieszczęsne „pół” w nazwie. Tak jak pół litra w ulicznej sodzie z czasów PRL, którego nie da się donieść do domu – jak powiedział jeden z koneserów w kolejce do monopolowego. Nie mamy innego wyjścia, bierzemy się za drugą połówkę. To już coś. Maraton.
Zwykli biegacze, truchtający po pół godziny kilka razy w tygodniu, to margines środowiska. Prawdziwi biegacze nie biegają – oni trenują. Mają wybiegania, rozbiegania, interwały i inne „akcenty”. Mają plany treningowe i kalendarze startów. Mają całe życie podporządkowane treningowi. Pizzy nie zjedzą, kielicha nie wypiją, wyspać się muszą. Imprezowo bezużyteczny, bo będzie się ścigał.
Że niby można biegać dla własnej przyjemności, bez rywalizacji? Wymówka dla amatorów. Zresztą z czasem wszyscy rywalizują. Z kolegą z osiedla, z grubawym gościem, który ostatnio był o kilkanaście sekund szybszy, a przynajmniej z samym sobą – poprawiając życiówki.
Są prawdziwi i prawdziwsi. Prawdziwsi są szybcy. Aż dziw bierze, że przy tej prędkości zauważają tych, dla których liczy się samo ukończenie. Co to w ogóle za gadanie? Satysfakcja z udziału? Wymówka dla frajerów. Powinni pozmniejszać limity czasowe i zdejmować takich z trasy. Oczywiście nie wszyscy. Są też tacy, którzy kibicują na mecie maratonu po sześciu godzinach od startu. Ale nie wszyscy rozumieją, ile wysiłku to kosztuje.
Za to tak w środku, w biegaczu, każdy z nas, na mecie, jest z siebie tak samo zadowolony. I dobrze. Nieważne, że przez najbliższe dni będziemy chodzić z gracją zombie. Było warto. Dwie połówki na raz. No nieźle, no nieźle.
MARCIN SZTYPA
Mąż i ojciec. Na codzień handlowiec, od święta bloger i student dziennikarstwa, turysta i biegacz-amator. wtempiekonwersacyjnym. wordpress. com
KAJETAN VON KAZANOWSKI
Absolwent projektowania ubioru, spędzający wolne chwile rysując przy komputerze. Pieprzony esteta, zachwycający się każdym odstępstwem od normy, oraz fanatyk muzyki, wydający ostatni grosz na kolejną płytę.