NUMER 29 (4) LIPIEC 2018 | "NO PAIN, NO GAME"
Przeciskam się przez dwa wielkie słupy, jak mniemam stalagmity, groźnie wyrastające z podłogi. Schylam głowę, bo z góry też nastają na mnie podobne, solne wypustki. Z siatkami zakupów ledwo udaje mi się przecisnąć do recepcji.
Zmęczona Krakowem, pracą, a przede wszystkim sobą postanowiłam poszukać ukojenia w jednej z tutejszych grot solnych. Chociaż groty ogłaszają się głównie jesienią i głęboką zimą z powodu gorszych niż złe stanów powietrza, to dzisiaj po pracy stwierdziłam, że moje zdrowie psychiczne i fizyczne nie może czekać aż tak długo. Na recepcji wita mnie promienna, zmutowana do niewyobrażalnych rozmiarów bryła soli, świecąca jak reklama pierścionka zaręczynowego z brylantem.
– 8 zł za godzinę, ale można też wejść na Multisporta. Wpuszczamy o pełnych godzinach – dowiaduję się od progu. Pani z obsługi łyska do mnie białym uśmiechem i przypiętą na piersi ozdobną grudką soli. Legitymuję się srebrną kartą Multisport, dostaję kluczyk do szafki i białe skarpetki. Te ostatnie są dwa rozmiary za duże i muszę za nie zapłacić 6 zł. Rolują się jak pończochy po starszej siostrze w podstawówce i obiecuję je sobie zdjąć, jak tylko wpuszczą mnie na solne podwoje. Szafka, do której wkładam rzeczy, okazuje się być cała w piasku i pachnie solą bardziej niż dział przypraw w Carrefourze.
Wzdycham. Może lepiej było wybrać się na deprywację sensoryczną. Co jak co, ale przynajmniej uniknęłabym niepożądanych zapachów. Floating polega bowiem na całkowitym odcięciu się od wszelkich bodźców zewnętrznych – zanurzasz się po ciemku w wodzie o temperaturze swojego ciała, tak mocno osolonej, że nie trzeba umieć pływać, żeby unosić się na powierzchni. Sesje chodziły ostatnio nawet po dobrej zniżce na Gruponie; ta sama strona przygotowała ofertę również dla fanów mocniejszych brzmień niż szum wody w kabinie sensorycznej. Kąpiel w dźwiękach gongów, szumnie nazywana, masażem całego ciała wibracjami mis”, ma uwalniać toksyny z organizmu, a przy tym jest tańsza od floatingu. Ja skusiłam się jednak na zdecydowanie najtańszą z relaksacyjnych opcji.
Widać zegar na ścianie się późni, bo babeczka ruchem i uśmiechem już zaprasza nas do wnętrza. Mijamy się z wcześniejszą grupą, która wylewa się sennie ze środka, i przez ciasne drzwi przeciskamy się do groty.
Wnętrze przypomina grotę solną jak Wieliczka Hollywood. Pokój co prawda udaje, że został wyrzeźbiony w solnym korytarzu, ale wbudowane w ściany lampki oświetlają całość na intensywny róż, co nadaje miejscu lekko pornograficzny charakter. W zamyśle poblask miał zapewne działać kojąco na skołatane nerwy, jednak po chwili głębszego zastanowienia czuję jakbym weszła do Cinema City na ostrą rąbankę sci-fi i zapomniała przy wejściu okularów 3D. Moi współtowarzysze solnej niedoli w nabożnym skupieniu wybierają sobie miejsca spośród identycznie wyglądających leżaków. Z głośników sączy się relaksacyjna muzyka, niepasująca do kosmicznego wystroju. Padam na jeden z leżaków, który ugina się pod moimi 50 kilogramami żywej wagi. Nogi sprzętu, który równie dobrze może pochodzić z ekskluzywnego sklepu z antykami, co z niedzielnych łowów pod Halą Targową, zapadają się w kawałeczki pokruszonej soli, którą wysypana jest grota.
Za moją głową płynie strumyczek stylizowany na mały, ale niewątpliwie górski potok. Nad wystrojem, jak widać, dzielnie pracowało co najmniej kilka osób, które nie mogły się dogadać. Być może były innych narodowości i nikt z nich nie mówił po angielsku. Otwieram książkę, którą przezornie zabrałam ze sobą na tę solno-kosmiczno-górską wyprawę. Debiut Żulczyka, Zrób mi jakąś krzywdę. Ledwo zdążam rozgiąć okładkę, a do groty wtacza się młoda kobieta z dwójką dzieci przytroczoną do nóg. Na sam jej widok nasuwa się refleksja, że dobrze, że kobieta nie ma trzeciej nogi, bo niechybnie zaowocowałoby to trzecim dzieckiem. Dzieciaki okazują się zaznajomione z grotą bardziej niż z osiedlową piaskownicą. Osiadają zaraz przy wejściu, w wydzielonej piaskownicy usypanej z malutkich solnych kryształków, urozmaiconych równie gęstym wysypem wszelakiej maści i wielkości łopat i grabek. Zaczynają od kłótni o czerwoną łopatkę średnich rozmiarów, niewyróżniającą się niczym względem pozostałych. Ich krzyki i postękiwania unoszą się aż po solną kopułę jak w kościele na podniesieniu. Frontalnie nad dzieciakami wisi wyryty w ścianie napis „Prosimy o zachowanie ciszy”.
Odkładam książkę i nakrywam się po uszy kocem, w który wyposażony jest każdy z leżaków. Koc nosi na sobie zapach i pewnie naskórek stu wcześniejszych użytkowników. Jest to zapach soli, ale bynajmniej nie morskiej. Krzyki dzieci mieszają się z improwizowanym szmerem improwizowanego strumyka. Rozkładam się na leżaku jak może rozłożyć się źle złożona szafa z Ikei i patrzę w solne niebo. Na sklepieniu jeszcze inny projektant wnętrz zawiesił drobne lampiony na podobieństwo gwiazd. Wzdycham powietrzem przesyconym jodem, wapnem, selenem, potasem i miliardem innych nieznanych mi z imienia, a drogocennych dla zdrowia pierwiastków.
40 minut później budzi mnie kolejna grupa, wolno wpełzająca do solnego przybytku. Strzepuję z siebie resztki soli i snu. Od jodu kręci mi się głowie i nie mogę się wyzbyć z uszu szumu strumyka. Ulica uderza mnie jakby ktoś ją włączył na system głośnomówiący. Pierwsza wizyta w grocie pomogła mi jak kulawemu karnet na wspinaczkę wysokogórską.
AGATA WIECZOROWSKA
Filolog języków obcych (angielski) i bardzo obcych (portugalski i rumuński). Pochodzi z Zielonych Płuc Polski. Na studia przeprowadziła się do Krakowa. Pracuje w korporacji, w wolnym czasie czyta Muminki i prowadzi blog: kaluzeiroze.com.
LILIANNA DMYTREK
Absolwentka pracowni plakatu ASP Katowice. Miłośniczka królików, chartów, kropek, no i oczywiście ilustratorka. instagram.com/rogaty_krolik