NUMER 25 (5) LISTOPAD 2017 | "50 TWARZY NUDY"
Od zawsze ciągnęło mnie do filmowych „kuriozów”. Jako kilkuletni chłopak wypożyczyłem Miasto Zaginionych Dzieci (1995, J.-P. Jeunet, M. Caro) na VHS-ie. Pamiętam bardzo niewiele poza uczuciem, jakie pozostało po seansie: mieszanką przerażenia z fascynacją.
Bardziej świadome poszerzanie horyzontów nastąpiło gdzieś w wieku licealnym, gdy w moim miasteczku pojawiła się wypożyczalnia DVD z prawdziwego zdarzenia. Nowości kosztowały podwójnie, więc zazwyczaj szperałem po mniej odwiedzanych półkach. Dzięki temu poznałem kilka filmów z klasyki alternatywnej kinematografii, Pająka (2002, D. Cronenberg) czy Zagubioną Autostradę (1997, D. Lynch). Prawdziwy przełom nastąpił jednak na studiach, kiedy internet i nagrywarki płyt CD/DVD stały się czymś zupełnie powszechnym, a dostęp do mniej popularnych, nietypowych filmów stał się dużo prostszy. Rozpoczęła się wymiana na niespotykaną dotąd skalę, połączona z umawianiem się ze znajomymi na wieczorne seanse. Zawsze poświęcałem dużo czasu na wybór filmu i starałem się dopasować go do podstawowego kryterium – gustu gości, racząc ich tytułami, które mnie wcześniej ujęły. Mimo to czasami zdarzało mi się pomylić i zaserwować zupełnie niestrawne danie. Wybaczcie, jeśli Was trochę zanudziłem, ale o tym będzie ten tekst – o nudzie z wymagającym filmem. Albo o braku chęci zrozumienia. Albo po prostu o oczekiwaniach i gustach.
Sprawa „ciężkiego życia” nietypowych filmów jest zawsze aktualna. Ostatnio odbyły się dwie głośne i nieco nietypowe premiery — i obydwie uznano za klęskę finansową (klasyczny spadek dochodów o ponad 50% w drugim weekendzie wyświetlania). Mowa tutaj o Mother! Darrena Aronofsky’ego oraz Blade Runner 2049 Denisa Villeneuve’a. Kontynuację kultowego science-fiction Ridleya Scotta z 1982 roku większość krytyków i widzów uznała za bardzo dobrą – skąd więc tak zły wynik w box-office’ie? Okazuje się, że bolączką filmu w oczach analityków i producentów stała się jego długość – imponujące 163 minuty (a pierwotnie miały być 4 godziny!) ograniczyły ilość możliwych seansów. Jednak pewnie istotniejszym czynnikiem okazało się połączenie typowego blockbustera z arthouse’ową wizją reżysera (nieśpieszna akcja, długie ujęcia z naciskiem na wizualną spójność świata przedstawionego).
Połączenie mainstreamowego kina gatunkowego z kinem artystycznym nie wyszło również na dobre Aronofsky’emu. Mother! zdaje się padać ofiarą nietrafionego marketingu – pomysł reklamowania obrazu jako skrzyżowania thrillera z horrorem nie mógł skończyć się zbyt dobrze, bo film jedynie czerpie pełnymi garściami z owych środków wyrazu. Wiadomo też nie od dzisiaj, że tak szalona wizja, jak wynik scenariuszowego, 5-dniowego „strumienia świadomości”, nie ma prawa odnieść komercyjnego sukcesu. Myślę, że nieistotne jest to, czy to dobry, czy zły film – sam nie jestem pewien. Faktem jest to, że przez dłuższą chwilę nie dawał mi spokoju w przeciwieństwie do poprzedniego, obsypanego nagrodami filmu reżysera, a mianowicie Czarnego Łabędzia (2010), który niestety będzie zawsze świecił jaśniej w powszechnej świadomości, bo masowy widz lubi proste historie, które twardo zmierzają do finału, grając mocno na emocjach.
Hollywood boi się eksperymentów z pogranicza rozrywki i arthouse’u. Przykładem bardziej oddalonym w czasie, ale pokazującym desperackie działania producentów jest casus Snowpiercera Joon-ho Bonga z 2013 roku. Jest prostym filmem akcji o buncie w wielkim pociągu sunącym przez zlodowaconą, postapokaliptyczną ziemię, jednocześnie podejmując temat stratyfikacji społecznej – każdy kolejny wagon symbolizuje poszczególne klasy w relacji podporządkowania i nadrzędności. W swoim ojczystym kraju, Korei Południowej, odniósł wielki sukces komercyjny (10. miejsce pośród najbardziej dochodowych filmów w historii), stając się przynętą na zagraniczne wytwórnie. Prawa do dystrybucji filmu w Ameryce Północnej i kilku innych anglojęzycznych państwach nabyła wytwórnia The Weinstein Company. Premiera w USA odbyła się prawie rok po koreańskiej w... ośmiu kinach, co samo w sobie jest już praktycznie finansowym samobójstwem. Kością niezgody stało się żądanie Harvey’a Weinsteina wobec reżysera o wycięcie 20 minut z filmu, a także dodanie monologów wyjaśniających na początku i końcu. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło – dzięki uporowi Bonga i pomocy kinowej aktywistki Denise Heard-Bashur udało się zmienić dystrybutora, ale szkód nie dało się już naprawić. Zasięg dystrybucji został ograniczony do wybranych kin arthouse’owych, co mimo wszystko było mocnym ciosem. Szansa na poznanie przez szerszą publiczność została po części zaprzepaszczona.
Wspomniane wcześniej filmy, mimo wszystko mają dużo lepszy dostęp do widza niż kolejny przypadek, wypadający w porównaniu bardzo niszowo. Załóżmy, że znasz taki film i chcesz go wszystkim polecić. Masz nadzieję, że innym też się spodoba i zostanie przekazany dalej, ostatecznie podbijając cały świat. Niestety mój okazał się podpadać pod kategorię „tak dziwne, że aż nudne” i jest nim Funky Forest: The First Contact z 2005 roku, napisany i wyreżyserowany przez Katsuhito Ishii, Hajime Ishimine oraz Shunichiro Miki. Obrósł małym ale wiernym kultem, pozostając jednocześnie poza zasięgiem nie tylko masowego odbiorcy, a i sporej części zapalonych kinomanów. Eksperyment trwa dwie i pół godziny, co może stanowić spore wyzwanie z uwagi na konstrukcję widowiska. Na pierwszy rzut oka jest to zbiór kilkudziesięciu luźno powiązanych ze sobą epizodów, które przeplatają losy kilkunastu bohaterów – niektórzy będą pojawiać się cyklicznie, inni jednorazowo. Już to może stanowić problem – większość filmów o szkatułkowej konstrukcji z akcją rozbitą na segmenty (chociaż jest to bardzo interesujący zabieg) kończy z co najwyżej średnim efektem końcowym – by wspomnieć chociażby 11 minut (2015) Jerzego Skolimowskiego. Taka konstrukcja jest kłopotliwa dla przeciętnego odbiorcy z paru względów. Bohaterowie są zazwyczaj jedynie lekko naszkicowani, a zdarzenia zdają się nieprawdopodobnym splotem wydarzeń, podporządkowanych finałowemu splotowi. Twórcy Funky Forest raczej żartują z tej konwencji, chociaż i tutaj można się doszukać jakiegoś sensu.
Trudno powiedzieć, czy jest to kino artystyczne, ale zdecydowanie łatwo stwierdzić, że nie jest komercyjne. Gatunkowo najbliżej jest mu do komedii – ale takiej, która często nie puentuje dowcipów, lubi zmęczyć, zaskoczyć albo zaszokować w nad wyraz dziwaczny sposób. Może po prostu to najdoskonalszy przykład postmodernistycznego, filmowego kolażu? Dostajemy zbiór epizodów z życia trzech braci głównie zamartwiających się brakiem dziewczyny, bohaterki przytulającej drzewa, jej chłopaka DJ-a, którego człowieczeństwo budzi wątpliwości, a do tego scenki ze szkolnych lekcji, życia nauczycieli oraz kosmitów Piko-Riko. W połowie filmu następuje przerwa, sceny aktorskie przeplatają się z kilkoma animowanymi fragmentami i surrealistycznymi koszmarami, a Hideaki Anno, twórca Evangeliona, gra tutaj ucznia w klasie podstawowej. Nie wiem, czy może być dziwniej. Jednak widz oczekujący sensownego rozwiązania sceny, podczas której trzy znajome plotkują przez kilka minut na wycieczce, w międzyczasie spotykając jednego z pozostałych bohaterów, i nic z tego nie wynika, a kolejna scena również przedstawia owe kobiety kontynuujące swoją rozmowę z takim samym skutkiem, może poczuć się zagubiony i znudzony. Szczególnie że większość scen ma taki charakter, powoli budując sieć mniej lub bardziej przypadkowych zależności. Innym przykładem może być scena sennego koszmaru Takefumiego. Ten epizod świadomie męczy odbiorcę, próbując przemówić do jego empatii. Dla bohatera sen staje się serią męczących kompromitacji, a widz jest zmuszony oglądać je wszystkie, przez co sam zaczyna się irytować i męczyć, bo jest w stanie dość szybko zrozumieć jego sens. Funky Forest jest niezwykle pomysłowym eksperymentem – jednak zbyt ekstremalnym w swoich rozwiązaniach dla widza przyzwyczajonego do klasycznego kina.
Innym twórcą, tym razem z naszego kręgu kulturowego, który dzielnie i w zasadzie na całej rozciągłości swojego dorobku eksplorował granice wytrzymałości widza, był Ken Russell – brytyjski reżyser drugiej połowy ubiegłego stulecia. To nieco zapomniana postać, ale przez to jeszcze bardziej fascynująca. Ostentacyjny prowokator, który co krok przełamywał kolejny temat tabu, ale też był nadzwyczaj często krytykowany i nierozumiany. Cierpiał bowiem na upartą niemożność zapanowania nad własnymi obsesjami i zagubienia w swojej kreatywności, więc nawet jego największym osiągnięciom można wytykać błędy wynikające z nieskrępowanego podporządkowania realizacji swoich wizjonerskich pomysłów. Był estetą gustującym w kiczu i kampie, co jest jednocześnie zachętą i ostrzeżeniem. Upodobał sobie ekranizowanie biografii artystów, a przede wszystkim kompozytorów. Już to stwarza dysonans, gdyż Russell przedstawiając wybitne sylwetki odtwarzał ich życiorys przez pryzmat własnych doświadczeń – były lustrem, przez które widział samego siebie. Dlatego też przez krytyków nazywane były fikcyjnymi, co nie mija się zbytnio z prawdą. Surrealizm, slapstick, mieszanie czasów, powagi z żartem, oddające jednak hołd muzyce. Nie dziwi więc, że widz lubujący się w biografiach raczej odpuści sobie dorobek brytyjskiego reżysera, a miłośnik „złego” kina będzie podchodził do niego z rezerwą.
Sztandarowym przykładem w filmografii tego twórcy może być Tommy z 1975 roku. Scenariusz został napisany wspólnie z członkami zespołu The Who, a jego lider, Roger Daltrey, zagrał główną rolę. Nie uświadczymy tutaj klasycznych dialogów – to rock opera. Rozmowy między postaciami rozpisane są w piosenkach, a muzyka nigdy nie milknie. Gościnnie występują tutaj między innymi Eric Clapton, Tina Turner czy Elton John. Opowieść jest zbiorem luźno zszytych impresji, przedstawiających losy Tommy’ego – chłopca, który w wyniku pewnych okoliczności staje się głuchoniemy. Próżno tutaj szukać powiązań przyczynowo-skutkowych. W jednej chwili ślepy, głuchy i niemy bohater „patrzy” godzinami w lustro, próbując dostrzec swoje własne odbicie, żyjąc we własnym umyśle z wyimaginowanym ojcem, by dosłownie chwilkę później stać się kochanym przez tłumy mistrzem gry w pin-ball i gwiazdą pop. Nie upływa wiele czasu, by odzyskał zmysły i stał się mesjaszem. Możemy tu zaobserwować istne szaleństwo tematyczne. Jest wątek wojny rozdzielającej kochanków, samotnej matki tuż po stracie męża czy egotycznego ojczyma-amanta. Film przedstawia też fałszywą nadzieję w uzdrawiającą moc idoli czy nieprzynoszący szczęścia konsumpcjonizm. Mówi się, że film przetarł szlaki dla poetyki MTV. Zmierzam do tego, że nie brakuje tutaj atrakcji. Problem polega właśnie na tym, że jest ich aż nadto. Nie dostajemy ani chwili wytchnienia, a brak umiaru i przygniatająca ilość środków wyrazu prowadzą do przesytu i znużenia. Pomysłów jest tutaj na co najmniej dwa filmy, a (znowu) brak konwencjonalnej fabuły utrudnia odbiór.
Filmowi indywidualiści zawsze mają trudniej i zazwyczaj potrzeba czasu, by ich doceniono. Ich dzieła docierają zazwyczaj do odpowiedniego odbiorcy dopiero w drugim obiegu. Dzięki internetowi cała procedura jest dużo prostsza, ale problem nie tkwi w dostępności tych filmów. Obecny przemysł filmowy coraz częściej stawia na pewny zysk i niechętnie powierza pieniądze na wielkie, szalone przedsięwzięcia pokroju Diabłów (1971) Russella z monumentalną scenografią Dereka Jarmana, które pochłonęło około 70 milionów dolarów w przeliczeniu na czasy obecne (a film został „wyklęty” na czas trzech dekad). Coraz rzadziej będziemy mogli oglądać takie widowiska. Przez to kino autorskie jeszcze bardziej oddala się od mainstreamowego. Podobno ktoś na seansie Mother! krzyknął „Tak umiera kino!” i wyszedł. Ja wolę myśleć, że kino umiera z kolejnym remakiem.
BARTŁOMIEJ DOMAGAŁA
Obserwator, leń. Lubi wycinać kolaże i odcinać się od ludzi. Podziwia dziwactwa. Szczęśliwie przeżył wieloletnią batalię o tytuł magistra kulturoznawstwa, po której już nigdy nie będzie taki sam. Nie chodźcie do szkoły.
KAJETAN VON KAZANOWSKI
Absolwent projektowania ubioru, spędzający wolne chwile rysując przy komputerze. Pieprzony esteta, zachwycający się każdym odstępstwem od normy, oraz fanatyk muzyki, wydający ostatni grosz na kolejną płytę.