NUMER 24 (4) WRZESIEŃ 2017 | "ŻYCIE ANIMOWANE"
„Poznajcie się – to moja koleżanka Kaśka. Mieszka w Birmingham”. W ten sposób wielokrotnie bywałam już przedstawiana w towarzystwie. Odpowiedź jest, niezmiennie, nieco dłuższa niż imię i uścisk dłoni: „O rany” – tutaj, w zależności od sytuacji, następuje zakłopotana pauza albo pogardliwe wypuszczenie powietrza. – „Okropnie przykro mi to słyszeć. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku”.
Jakie to uczucie mieszkać w mieście, którego nikt nie lubi i pośrednio samemu stać się obiektem żartów? Chyba można się przyzwyczaić, chociaż dalej nie do końca rozumiem genezę tej krytyki. W Birmingham mieszkałam już przelotnie 3 lata temu (tutaj napisałam swój pierwszy artykuł dla „Fussa”!) i wielokrotnie odwiedzałam to miasto, ponieważ od lat rezydują w nim moi bliscy przyjaciele. Od tamtego czasu sporo się zmieniło i, sprowadziwszy się tutaj w tym roku ponownie, zaczęłam odkrywać region na nowo. Uważacie, że mieszkam w najgorszym z możliwych miejsc? Nie ma problemu, nie biorę tego do siebie, chociaż w skrytości ducha mogę wpisać wam mentalnego minusika za ignorancję. Ciągle uważam, że miasto staje się tym, czym sami je dla siebie uczynimy.
TEST WIEDZY O BIRMINGHAM
Wątpię, czy przed premierą serialu Peaky Blinders (2013‒) ktokolwiek miał chociaż nikłe skojarzenia związane z tym miejscem. Teraz przynajmniej nasuwa nam się obraz, w którym Cillian Murphy i Tom Hardy rozgrywają gangsterskie porachunki w entourage’u błotnistych ulic i cuchnących kanałów, jednak nawet te plenery nie były kręcone na miejscu, a w większości w Manchesterze. To właściwie dość osobliwa sytuacja, że druga największa i najbardziej po Londynie zaludniona brytyjska metropolia mogłaby się zapaść pod ziemię i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Założę się (o pieniądze!), że dowolny Europejczyk poproszony o wymienienie 10 miast w Wielkiej Brytanii nie zamieściłby na tej liście Birmingham: Anglik nie zrobi tego dla zasady, a cudzoziemiec mógł w ogóle o tym mieście nie słyszeć albo o nim nie pamiętać, bo, poza stolicą, zwiedza się przecież Oxford, Cambridge, może Liverpool i Manchester czy jakieś sopockie klimaty typu molo w Brighton, tyle. W tym roku pojawiło się dużo turystów, ale jeszcze 3 lata temu – oprócz kolegi, który przyjechał mnie odwiedzić – trudno było o chociaż jednego. Mógł zdarzyć się jakiś zbłąkany Japończyk, który, wyczytawszy w internecie, że to „drugie miasto” (bo tak też nazywa się Brum), przyjechał bez świadomości, „jak tu jest okropnie” i że „nic tu nie ma”.
Coś się jednak znajdzie. Np. kanały dłuższe niż te w Amsterdamie czy Wenecji. Największa miejska biblioteka w Europie z fantastycznym budynkiem zaprojektowanym przez holenderskie Mecanoo i otwartym w 2013 roku. Najstarsze nieprzerwanie działające angielskie kino – The Electric Cinema. Jewellery Quarter – dzielnica, która jeszcze w latach 20. XX wieku była największym na świecie producentem i eksporterem biżuterii i do tej pory ma w niej siedzibę ponad 500 firm jubilerskich. W Birmingham, znanym jako city of a thousand trades (miasto tysiąca zawodów), nigdy nie istniały gildie zawodowe, dzięki czemu przemysł i handel mogły rozwijać się bez przeszkód, a ludzie tłumnie się tutaj sprowadzali. Dzisiaj to drugi najbardziej po Londynie zaludniony ośrodek miejski w Wielkiej Brytanii: wg statystyk w połowie 2016 roku centrum liczyło sobie 1,24 miliona mieszkańców, podczas gdy cały obszar metropolitalny to aż 3,68 miliona ludzi. Lista osiągnięć nie ogranicza się jednak do najstarszych i największych: Birmingham to najmłodsze europejskie miasto z 40% populacji poniżej 25. roku życia.
W tym roku pojawiło się dużo turystów, ale jeszcze 3 lata temu – oprócz kolegi, który przyjechał mnie odwiedzić – trudno było o chociaż jednego.
W historii regionu pojawiło się też kilku znanych lokalsów, w tym zespół Black Sabbath. Ozzy Osbourne do tej pory ma w zwyczaju uświetniać miejskie imprezy – w zeszłym roku jako pierwszy przejechał się nowo otwartą linią tramwajową. Czy fani Top Gear wiedzą, że z tych okolic pochodzi również Richard Hammond? Urodziła się tutaj i wychowała także aktorka Felicity Jones, a z polityków warto wymienić premiera Neville’a Chamberlaina. W Birmingham dorastali również W.H. Auden oraz J.R.R. Tolkien. Jeśli chodzi o tego ostatniego, to zwiedzając miasto możemy prześledzić ważne elementy życiorysu pisarza oraz zobaczyć jego bezpośrednie inspiracje: dom rodzinny i stary młyn w okolicy Sarehole, która zainspirowała Shire, Moseley Bog – stary las Toma Bombadila, wieżę z Okiem Saurona (the Chamberlain Tower, która w rzeczywistości jest świecącą w ciemności wieżą zegarową kampusu uniwersyteckiego), Dwie Wieże – Minas Morgul i Minas Tirith (oficjalnie: Perrott’s Folly i Edgbaston Waterworks Tower), a także Oratorium, Plough & Harrow Hotel czy King Edward’s School. Przez jakiś czas mieszkał tutaj również Arthur Conan Doyle. W dziedzinie malarstwa z Birmingham związani byli m.in. prerafaelici i symboliści, w tym Edward Burne-Jones, oraz prekursor impresjonizmu, David Cox.
W centrum i okolicach mieści się aż 15 uniwersytetów oraz wiele świetnych szkół. Jest doskonały balet, opera, filharmonia, niezwykle znana i od lat ceniona na świecie orkiestra symfoniczna (City of Birmingham Symphony Orchestra), liczne renomowane galerie sztuki i muzea; Birmingham Repertory Theatre to najdłużej działający brytyjski teatr produkujący własne spektakle, natomiast Birmingham Hippodrome jest najbardziej uczęszczanym pojedynczym teatrem w UK. Spragnionych słodyczy spieszę poinformować, że znajduje się fabryka czekolady Cadbury! Jest też 5 restauracji z gwiazdką Michelin – najwięcej poza Londynem. Warto również wspomnieć o sławnym punkcie orientacyjnym, jakim jest tzw. Spaghetti Junction (albo Gravelly Hill Interchange), czyli wielkie i skomplikowane skrzyżowanie na M6, które w sumie zajmuje 12ha powierzchni, łączy 18 dróg z dwiema liniami kolejowymi, trzema kanałami i dwiema rzekami, ma 5 poziomów i oparte jest na 559 kolumnach o wysokości sięgającej blisko 25 metrów. To unikatowe w skali światowej rozwiązanie drogowe zostało wprowadzone w 1972 roku, a nieformalnym mianem skrzyżowania-spaghetii określa się teraz wiele podobnych miejsc na całym świecie. Birmingham organizuje również AEGON Classic, jeden z trzech brytyjskich turniejów tenisowych z cyklu WTA. Pochodzą stąd drużyny Aston Villa oraz Birmingham City, a zespół Warwickshire County Cricket Club gra na lokalnym Edgbaston Cricket Ground. Ale tutaj o szczegóły proszę nie pytać, mam za krótki staż w tym kraju, żeby pojąć fenomen krykieta.
WSKAŻ PROBLEM
Wydawałoby się, że to wszystko nie brzmi wcale jak najgorszy koszmar, jednak tym właśnie jest Birmingham dla przeważającej grupy Brytyjczyków. I nie mówimy tutaj nawet o typowym dla większości państw współzawodnictwie dużych miast, jak np. – by nie szukać daleko – Warszawa i Kraków, Rzym i Mediolan albo Lizbona i Porto. W tym wypadku to nie zawody czy tradycyjne docinki, ale ogólnonarodowa niechęć idąca w parze z kompletną ignorancją i nieznajomością regionu. Pamiętam, jak kiedyś w samolocie do Manchesteru przez ponad godzinę musiałam wysłuchiwać namawiań świeżo poznanych współpasażerów, żebym została pozwiedzać ich miasto, bo przecież wiadomo, że Birmingham is shit – nie mieściło im się w głowie, że jadę tam z własnej woli. Przypomina mi się też pewna impreza w Brukseli, kiedy to grupa Anglików przez kwadrans głośno wyrażała swój szczery żal i współczucie wobec mojej osoby – mieszkawszy przez kilka miesięcy w Birmingham musiałam być ich zdaniem ciężko skrzywdzona życiowo oraz w ogóle biedna i doświadczona przez los. Wszystkie próby negowania takiego obrazu tylko pogarszają sprawę. Ile razy próbowałam kontrować, mówiąc że „wcale nie było tak źle”, że „miasto się rozwija” i że „jest dużo fajnych miejsc”, byłam traktowana jak ofiara, która próbuje wyprzeć traumę. Nie mogłam rozgryźć tego tematu, bo chociaż miastu daleko może do uroku i atrakcyjności, no nie wiem, powiedzmy Kopenhagi czy Barcelony, to jednak jest tutaj wiele ciekawych miejsc, a żyje się nie dość, że normalnie, to o ponad połowę taniej niż w Londynie. Przyzwyczaiłam się w końcu do przyjmowania od wielu dopiero co poznanych osób wyrazów współczucia i zupełnie to po mnie spływało – taki trochę śmieszny obowiązkowy element każdej rozmowy.
Po 3 latach znowu tutaj mieszkam; żarty te same, pogarda nie zmalała ani na jotę. Zaczęłam pytać ludzi, w czym jest w ogóle problem, skąd się wzięła ta nagonka na Brum. Nikt nic nie wie, każdy jak zacięta płyta powtarza to samo, to wiedza powszechna i ostateczna: Birmingham jest brzydkie, niecywilizowane i w ogóle chujowe. Nie doświadczywszy tego jednak na własnej skórze, zaczęłam grzebać w internecie, co właściwie potwierdziło moje podejrzenia, że to głównie stare, bezmyślnie powtarzane stereotypy. W dyskusjach nie pojawiało się wiele merytorycznych uwag:
‒ Najlepszą rzeczą w Birmingham jest rozbudowana wokół sieć dróg i autostrad, pozwalająca łatwo unikać wjazdu do miasta.
‒ 99% moich doświadczeń związanych z tym miastem to tkwienie w korku, próbując je objechać.
‒ Dawniej często przejeżdżałem obok Birmingham – z dróg M5 i M6 to miejsce wyglądało naprawdę okropnie. Niedawno zdarzyło mi się odwiedzić centrum i byłem niesamowicie zaskoczony, okazało się, że jest bardzo przyjemnie, jestem pod wrażeniem! Podejrzewam, że sporo ludzi wyrabia sobie złą opinię na podstawie widoku z obwodnicy.
‒ To prawda, przedmieścia Birmingham znajdują się całkiem blisko centrum, a obrzeża miasta to głównie przemysłowe tereny, więc trudno cokolwiek zobaczyć bez wjeżdżania do miasta.
I tak dalej, i tak dalej, stereotypy podbijane przez ludzi, których najbliższym spotkaniem z Birmingham był przejazd M5 i M6. Kilka osób wskazuje na swoje zdziwienie pierwszą wizytą, bowiem nigdy nie podejrzewaliby, że może im się tutaj spodobać. Ludzie nie lubią Birmingham, ponieważ w przeszłości było to zabawne i dobrze widziane w wyższych sferach, szczególnie na południu kraju, a dodatkowo zarówno Północ, jak i Południe mają bardziej charakterystyczną tożsamość, przez co cały „mniej określony” obszar Midlands jest częstym obiektem żartów i brytyjskim odpowiednikiem flyover country, anonimowego regionu, którym albo się gardzi, albo wobec którego odczuwa się zupełną obojętność. Birmingham dostaje też baty za lokalny dialekt i bardzo szczególny akcent, który należy do ulubionych powodów do drwin. Właściwie do czynienia mamy z dwoma różnymi wariantami: tym z Black Country (w Birmingham określanym jako yam yam) i tym z samego Birmingham (akcent Brummie), jednak dla przyjezdnych często są one trudne do odróżnienia. I chociaż rzeczywiście język bywa niełatwy do zrozumienia, to u źródła znowu leżą kulturowe uprzedzenia i stereotypy – im bardziej industrialny teren, tym niższy status ma dany akcent. O ile Anglikom wydaje się on rażący i nieprzyjemny, to nieznający kontekstu cudzoziemcy nie odbierają go zwykle aż tak negatywnie.
Historyk David Cannadine w swoim tekście z 2013 roku zwraca uwagę na bardzo długą tradycję dworowania sobie z Birmingham – bez winy nie jest nawet Jane Austen! W powieści Emma możemy bowiem przeczytać co następuje: „Birmingham is not a place to promise much... One has no great hopes of Birmingham. I always say there is something direful in that sound” (w polskim przekładzie: „Pochodzą z Birmingham, co nie jest bardzo zachęcające, jak pan zapewne wie, panie Weston. Trudno się wiele spodziewać po kimś, kto pochodzi z Birmingham, samo brzmienie budzi odrazę, zawsze to powtarzam”). I chociaż słowa te wypowiada jedna z bohaterek, pani Elton, snobka i karierowiczka, lubiąca popisywać się swoimi znajomościami, to również sama Jane Austen nie miała zbyt wiele styczności z przemysłowymi miastami o zróżnicowanym tle społecznym, co pozwala przypuszczać, że mogła to być zarazem prywatna opinia pisarki.
Zmiana powszechnej opinii i wyplenienie złośliwych stereotypów to jednak wysiłek na przynajmniej kilka pokoleń – nie da się ludziom po prostu powiedzieć, żeby nagle polubili coś, czym z dziada pradziada gardzą, bo to jest „obiektywnie fajne”.
Co ciekawe, Birmingham ucierpiało też bardzo z powodu powojennej „antymiejskiej” polityki (vide: How to Kill a City). Do lat 60. XX wieku bezrobocie w Brum utrzymywało się na poziomie ok. 1%, a dochód gospodarstw domowych był o 13% wyższy od krajowej średniej. Ekonomia świetnie prosperującego miasta została jednak praktycznie zabita. Seria ustaw zapoczątkowana przez Distribution of Industry Act z 1945 roku miała na celu przystopowanie „zbyt szybko” rozwijającego się przemysłu (co uderzyło właściwie tylko w Londyn i Birmingham) kosztem wspomożenia biednych, gorzej prosperujących terenów na północy i zachodzie kraju. Postanowiono również ograniczyć liczbę mieszkańców miasta, przyjmując za cel osiągnięcie progu 990 tysięcy w 1960 roku, podczas gdy już w 1951 roku miasto miało populację na poziomie 1 113 000 obywateli. Efektem takiej polityki było powstawanie miast-pączków (doughnut city) z małym komercyjnym centrum odciętym siecią obwodnic i pasem opuszczonych wiktoriańskich budynków oraz tworzenie się osobnych przedmieść, określanych jako ponure, samotne i z wysokim wskaźnikiem przestępczości. Na początku lat 60. rząd wskazywał na „wymykający się spod kontroli rozrost powierzchni biurowych w Birmingham” i rozszerzył Control of Office Employment Act, który w 1965 z brutalną skutecznością objął Brum, kompletnie blokując rozwój nowoczesnej infrastruktury i biznesu na kolejne dwie dekady.
Chociaż ostatnio wiele się zmienia i chyba nigdy nie widziałam szybciej i ciekawiej przekształcającego się miasta, to wizerunkowo Birmingham ciągle jest szarym bezpłciowym miejscem z okropnym akcentem, które próbuje się ominąć zakorkowaną em-szóstką. Mało kto pojawia się tutaj nieprzymuszony służbowym obowiązkiem, stereotypy ani trochę nie wyblakły, a stare żarty nadal mają się świetnie.Dół formularza
WSZYSTKO ZALEŻY OD CIEBIE
Kolektywna mądrość internetu podsuwa mi niezwykle trafną diagnozę: “Then it sounds to me that what Birmingham is missing is a good PR team” (z ang. Wygląda na to, że Birmingham brakuje dobrego zespołu PR-owego). I rzeczywiście, choć nieliczni o tym wiedzą, miasto ma się czym chwalić; mimo że obecnie ciągle w przebudowie, która dotknęła również najbardziej centralnie położone, historyczne lokalizacje, to już teraz jest co podziwiać i chociaż prawdopodobnie niedługo czeka mnie kolejna przeprowadzka, na pewno wrócę za kilka lat zobaczyć ostateczny kształt tych działań. Właściwie nie powinnam nawet używać słowa „ostateczny”, ponieważ Brum to nieustannie rozwijający się inkubator innowacji, który pewnie nigdy nie spocznie na laurach. Zmiana powszechnej opinii i wyplenienie złośliwych stereotypów to jednak wysiłek na przynajmniej kilka pokoleń – nie da się ludziom po prostu powiedzieć, żeby nagle polubili coś, czym z dziada pradziada gardzą, bo to jest „obiektywnie fajne”.
I chociaż oczywiście trzymam kciuki za ogólną promocję tego prawdopodobnie najbardziej niedocenianego miasta Anglii i cieszy mnie widok coraz większej ilości odwiedzających je turystów, to, jak zwykle, wszystko sprowadza się do nas samych – tego, jak spędzamy swój wolny czas i czy interesujemy się otoczeniem. Mnie samą ciekawi właściwie wszystko, a miejskie eksploracje to moje ulubione zajęcie, więc całkiem szybko uznałam, że B’ham da się lubić: odkryłam festiwale, imprezy plenerowe, kina, teatry, galerie sztuki, slamy poetyckie, niezależne kawiarnie; przemierzałam na rowerze różne dzielnice, znajdując przy okazji piękne parki i jeziora; w nieskończoność spacerowałam i jeździłam wzdłuż kanałów. Poznałam środowisko konserwatorium muzycznego i zaczęłam odwiedzać rozmaite koncerty oraz odkryłam puby, gdzie ciągle można trafić na jazz i muzykę klasyczną (ciekawa sprawa wyskoczyć do baru na piwo i trafić tam przypadkowo na recital harfistki albo występ kwartetu saksofonowego). Chodziłam do muzeów historycznych i sporo rozmawiałam z przewodnikami, a także szukałam dodatkowych informacji na własną rękę. Szukałam starych rycin i planów zabudowy, dowiadywałam się, jak wyglądały zniszczenia wojenne i jak przez dekady zmieniały się plany urbanistyczne. Np. Bullring okazał się być nie tylko centrum handlowym, ale areną, którą posiadało kiedyś każde większe angielskie miasto – nigdy wcześniej nie słyszałam o tym elemencie wyspiarskiej kultury i z trudem przychodziło mi wyobrażenie sobie królowej Wiktorii, która z wypiekami na twarzy obserwuje maltretowanie byków. Na bieżąco śledzę różne wydarzenia kulturalne i staram się spotykać podczas nich ze znajomymi; jestem częstym gościem w postindustrialnej dzielnicy Digbeth, pełnej biznesowo-artystycznych klastrów, alternatywnej kultury i wyrastających jak grzyby po deszczu start-upów. Ostatecznie więc Birmingham jest fajnym miastem głównie dlatego, że sama się na nie otwieram, chcę je poznać i zrozumieć.
Czasami przyjeżdżają do mnie w odwiedziny znajomi z innych angielskich miast czy nawet spoza kraju. Nikt z nich nie był nigdy wcześniej w West Midlands i nie ma absolutnie żadnych skojarzeń związanych z regionem – a ja staram się pokazać im Brum widziane moimi oczami, pełne fantastycznych miejsc i różnorodnych wydarzeń, ale nade wszystko niezwykle ciekawej historii. I chociaż jestem tylko malutkim pojedynczym punkcikiem, to dla prywatnej sieci i we własnym środowisku pełnię opiniotwórczą funkcję animatora wizerunku miasta, w którym mieszkam i mam nadzieję, że na tę mikroskalę udało mi się kilka osób przekonać, że Birmingham da się lubić i można się w nim oraz je rozwijać. Jasne, jestem miastofilką z syndromem FOMO, więc może nie jest aż tak szałowo, jak próbuję to właśnie opisać, i prawda leży jak zwykle po środku, ale – mówiąc obiektywnie – chociaż Brum nie ma uroku Amsterdamu czy Edynburga, to jest dużym prężnie rozwijającym się miastem ze świetną ofertą biznesowo-kulturalną oraz fascynującą historią i architekturą.
Nie łudzę się, że od jutra wszyscy przestaną się z West Midlands wyśmiewać, ale mam nadzieję, że stopniowo coraz więcej osób zacznie doceniać ten region i chociaż raz pofatyguje się sprawdzić, czy naprawdę mamy tutaj tak okropnie. Niegroźne żarty przyjmuję, ale współczucie naprawdę niepotrzebne – Brum jest spoko!
KAŚKA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
JULIAN ZIELONKA
Książki, rysowanie i paleontologia: trzy słowa, które najlepiej mnie charakteryzują. Obecnie i przede wszystkim młody tata.