DO GÓRY

 

fuss_pokolenie_avocado_dudek_cover.jpg

NUMER 28 (3) MAJ 2018 | "WIELKIE ŻARCIE"

POKOLENIE AWOKADO

KAŚKA NOWACKA | MACIEJ DUDEK

To nie jest tekst o mil­le­nial­sach. Uro­dzi­łam się w 1990 roku, nazy­waj­cie moje poko­le­nie wedle życze­nia – nie chcę się z nikim kłó­cić. Ma być o wiel­kim żar­ciu, ale okre­śle­nia foodie też nie lubię, bo za jedze­niem prze­pa­dają pra­wie wszy­scy, więc co to w ogóle zna­czy. Naj­le­piej po pro­stu pamię­tać, że Joey doesn’t share food!

Jedze­nie nie­wąt­pli­wie zawsze było kwe­stią sta­tusu spo­łecz­nego, wia­domo, ktoś opy­chał się prze­piór­kami i kawio­rem, a ktoś cien­kie piwo zagry­zał czer­stwym chle­bem. Jed­nak mnó­stwo pro­duktów, które dzięki glo­balizacji poja­wiły się sto­sun­kowo nie­dawno w zupeł­nie nowych loka­li­za­cjach geo­gra­ficz­nych, stało się nagle codzienną potrzebą całego spo­łe­czeń­stwa. Róż­nica polega więc na tym, że eks­klu­zywne daw­niej dobra stają się dostępne dla wszyst­kich. I coraz czę­ściej, bar­dziej niż opcjo­nalne, są nam one abso­lut­nie konieczne, bo sta­tus spo­łeczny, bo styl życia, bo kuch­nie świata na wycią­gnię­cie ręki. Bo nas stać…?

HUMMUS
2017, hum­mu­sowy kry­zys w Wiel­kiej Bry­ta­nii: “Bri­tain faces hum­mus cri­sis amid glo­bal chick­pea shor­tage”; “A glo­bal 'hum­mus cri­sis' is taking over and people are in panic mode”; “Sa­ins­bury's, Marks & Spen­cer and Tesco leave shop­pers bereft after cle­aring their she­lves of the chick­pea hit” (z ang. “Z powodu świa­to­wego nie­do­boru cie­cie­rzycy, Wielka Bry­ta­nia mie­rzy się z hum­mu­sowym kry­zysem”; „Glo­balny hum­mu­sowy kry­zys nara­sta, wpę­dza­jąc ludzi w panikę”; „Klienci są nie­po­cie­szeni po wyczysz­cze­niu cie­cie­rzy­co­wego hitu z pó­łek Sains­bu­ry’s, Marks & Spen­cer i Tesco”). Cho­ciaż w moim pobli­skim skle­pie hum­mus był cią­gle dostępny, a ja rze­czy­wi­ście kupuję go przy oka­zji każ­dych więk­szych zaku­pów, to wizja ludzi wpa­da­ją­cych w panikę z powodu podwyżki cen albo znik­nię­cia tego pro­duktu skło­niła mnie do reflek­sji. Czy my aby przy­pad­kiem nie zwa­rio­wa­li­śmy?

Do 13. roku życia nie mia­łam poję­cia, czym jest hum­mus. Nota bene, zawsze myśla­łam, że Pol­ska jest taka biedna, a ja poszko­do­wana, bo nic za komuny i długo potem nie było – kom­pleks Wschodu ni­gdy nie odpusz­cza. You can take a woman out of the East, but you can­not take the East out of the woman, jak mawia moja przy­ja­ciółka. Ale nie jeste­śmy w tym wcale osa­mot­nieni, bowiem patrząc naj­da­lej jak można na Zachód, Por­tu­gal­czycy za faszy­stow­skiej dyk­ta­tury Sala­zara też gówno mieli i tak jak my uczą się przez ostat­nie lata świa­to­wych nowi­nek. Wra­ca­jąc jed­nak do boskiej cie­ciorki, swoje pierw­sze spo­tka­nie z hum­musem pamię­tam dosko­nale – mama mojej przy­ja­ciółki miesz­kała jakiś czas w Tel Awi­wie, co wyda­wało się wów­czas nieco bar­dziej egzo­tyczną atrak­cją niż tygo­dniowe waka­cje w Chor­wa­cji. Z eks­cy­ta­cją oglą­da­łam zawsze pre­zenty zwie­zione z Izra­ela i słu­cha­łam opo­wie­ści Marty, która jeździła tam cza­sem na waka­cje. Ory­gi­nalny hum­mus z hebraj­skimi ety­kiet­kami przy­jeż­dżał do nas wia­drami – kto wie, czy to w ogóle nie był w jakiś dziwny spo­sób począ­tek mojego zain­te­re­so­wa­nia kul­turą żydow­ską, które potem prze­rzu­ciło się głów­nie na muzykę i lite­ra­turę, cho­ciaż zacho­wa­łam upodo­ba­nie do aro­ma­tycz­nej kuchni Bli­skiego Wschodu i win ze Wzgórz Golan.

fuss_pokolenie_avocado_dudek_3.jpg

Zaczęło się od giełdy kana­pek. Moje były zawsze wysoko cenione w kla­so­wym ran­kingu – moja mama po mistrzow­sku łączyła różne wędliny, sery i moc warzyw, a dzie­ciaki z poje­dyn­czym pla­ster­kiem sera czy nawet nutellą na chle­bie, zazdro­ściły mi dru­gich śnia­dań. Marta zaczęła zamiast masła dosta­wać codzien­nie do kana­pek hum­mus, który jej się szybko znu­dził, a przede mną otwo­rzył nowe dozna­nia sma­kowe – prędko dobi­ły­śmy targu i zaczę­ły­śmy się codzien­nie zamie­niać, co trwało przez dobrych kilka tygo­dni, a może do skoń­cze­nia się zapa­sów pasty z cie­cie­rzycy. Nie jestem pewna, czy moja mama wie, że tak długo han­dlo­wa­łam jej kanap­kami, także na wszelki wypa­dek prze­pra­szam, jeśli to czyta.

Hum­mus nie poja­wił się w pol­skich skle­pach jesz­cze przez lata, a przy­naj­mniej nie jako pod­sta­wowy pro­dukt. Stop­niowo można go było zoba­czyć w restau­ra­cjach i na pół­kach bar­dzo nie­licz­nych super­mar­ke­tów. Obec­nie każda naj­tań­sza nawet sieć sprze­daje ten cie­cie­rzy­cowy prze­bój, czę­sto pod wła­sną marką. Nie wiem, czy znam kogoś, kto mógł ni­gdy w życiu go nie pró­bo­wać, co też oczy­wi­ście pod­su­mo­wuje w jakiś spo­sób śro­do­wi­sko, z któ­rego się wywo­dzę. W tej chwili nie wyobra­żamy sobie już bez hum­musu życia, co doty­czy rów­nież sze­ro­kiej gamy innych nowych (albo odkry­tych na nowo, vide: jar­muż) pro­duktów.

AWOKADO
Nie mam poję­cia, kiedy pierw­szy raz zetknę­łam się z awo­kado, widocz­nie nie było to rów­nie elek­try­zu­jące prze­ży­cie co w przy­padku hum­musu. Pamię­tam, że moja cał­kiem świa­towa bab­cia przy­rzą­dzała taką sałatkę: awo­kado, tru­skawki i kur­czak na sała­cie lodo­wej, może coś tam jesz­cze do tego było, skro­pione octem bal­sa­micz­nym. W zeszłym roku zdzi­wi­łam się bez­brzeż­nie, usły­szaw­szy, że ktoś nie wie, czym jest guaca­mole (dziew­czyna z Rumu­nii), albo że w ogóle ni­gdy awo­kado nie pró­bo­wał (chło­pak z Czech). Ale wła­ści­wie ten mój szok pocho­dzi z dość nowo­cze­snej wiel­ko­miej­skiej per­spek­tywy, zdaje się, że sama już zupeł­nie zapo­mnia­łam, jak nie­dawno włą­czy­łam te pro­dukty do swo­jego codzien­nego menu. I tak jest dzie­siąt­kami nowych owo­ców i warzyw – ana­nas, mango, mara­kuja czy papaja są dostępne w Pol­sce, ale prze­cież nie zawsze tak było – to cią­gły pro­ces, do któ­rego najczę­ściej nie­po­trzebne są już podróże. Prę­dzej niż my wylą­du­jemy w Male­zji albo Sene­galu, spłyną do nas owoce z tych kra­jów – począt­kowo dziw­nie wyglą­da­jące i dro­gie, a zanim się obej­rzymy, stały ele­ment naszej listy zaku­pów.

2014 rok nie brzmi jak spe­cjal­nie zamierz­chła prze­szłość, jed­nak nie zna­łam wtedy więk­szo­ści pro­duktów, z któ­rymi zetknę­łam się tam­tego lata w Anglii, w dość oso­bli­wych zresztą oko­licz­no­ściach. Uczel­nia odmó­wiła mi obie­ca­nego wcze­śniej fun­du­szu na odby­cie prak­tyk zagra­nicz­nych, na które mia­łam już pod­pi­saną umowę, więc celem rato­wa­nia sytu­acji poje­cha­łam zara­biać funty. W ramach planu „jak naj­szyb­ciej, jak naj­wię­cej godzin, mak­sy­malne oszczęd­no­ści” i w kon­se­kwen­cji przy­pad­ko­wych zna­jo­mo­ści, wylą­do­wa­łam w fabryce impor­tu­ją­cej egzo­tyczne owoce i warzywa na pozy­cji kon­tro­lera jako­ści. Do moich zadań nale­żał nie­usta­jący obchód całej firmy i wyryw­kowe kon­trole dzie­sią­tek rodza­jów pro­duktów – część tylko z wyglądu, część rów­nież pod kątem ciśnie­nia, mięk­ko­ści, koloru, zawar­to­ści cukru itd. Na tony spraw­dza­łam (i jadłam!) m.in. moje ulu­bione mango i awo­kado, w wielu gatun­kach i z róż­nych kra­jów pocho­dze­nia, zupeł­nie nie mogłam też narze­kać, codzien­nie zabie­ra­jąc do (zupeł­nie nie­ko­niecz­nej) kon­troli naj­ład­niej­szy dra­gon fruit (czyli połu­dnio­wo­ame­ry­kań­ską pitaję), jaki mogłam zna­leźć – w Pol­sce pła­ciło się za niego wtedy jak za woły i wcze­śniej jadłam ten boski w smaku owoc może raz w życiu.

Naba­wi­łam się jed­nak przy tej oka­zji wstrętu do fig, które daw­niej uwiel­bia­łam, ale do kon­troli przy­cho­dziły zwy­kle zbyt mięk­kie i nad­psute, więc spę­dza­łam w nich godziny i widzia­łam je potem nawet po zamknię­ciu oczu. Musia­łam się też sporo nauczyć, bowiem otwo­rzył się przede mną rów­nież nie­znany mi wcze­śniej świat egzo­tycz­nych przy­sma­ków: połu­dnio­wo­azja­tycki lon­gan (dra­gon eye) z tej samej rodziny, co powszech­nie już znane liczi i bar­dziej wło­chaty ram­bu­tan, tama­rillo (które jest takie… pomi­do­ro­wate?), karam­bola (po prze­kro­je­niu przy­po­mina pię­cio­ra­mienną gwiazdę), poma­rań­czowy chiń­ski kum­kwat… Łatwo się w tym wszyst­kim pogu­bić, bo np. owoc kaki nazy­wany jest po pol­sku per­sy­moną (wita­mina A i C, błon­nik, dobry na wszystko!), a połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skie lulo to ina­czej naran­jilla (to też taki mały żółty pomi­do­rek). Cie­kawy w kształ­cie jest rów­nież kolum­bij­sko-ekwa­dor­ski, duży, pię­cio­kątny owoc babaco. Odbi­ja­jąc w stronę warzyw dowie­dzia­łam się też, czym są eddoe (taki wło­chaty ziem­niak o chiń­sko-japoń­skim pocho­dze­niu) oraz kiwano (kol­cza­sty ogó­rek z Afry­ki­/Pół­wy­spu Arab­skiego). Obec­nie nie bar­dzo da się nawet wygo­oglo­wać, gdzie w Pol­sce można nabyć np. takie babaco, ale kto wie, może za 5 lat, kiedy naj­pierw zawo­juje nasz rynek, a potem znik­nie z pó­łek, dosta­niemy zbio­ro­wego napadu paniki. W pew­nym momen­cie to już nawet nie tyle, że coś bar­dzo lubimy, ale po pro­stu nam się to należy. Z innych przy­pad­ko­wych metod zara­bia­nia fun­tów pra­co­wa­łam też kie­dyś w ame­ry­kań­skiej restau­ra­cji – nie był to odosob­niony przy­pa­dek, że ogar­nięty zaśle­pia­jącą furią klient nie chciał, zgod­nie z cen­ni­kiem, dopła­cić za por­cję hal­lo­umi, bo natu­ral­nie powi­nien je dostać i kropka.

fuss_pokolenie_avocado_dudek_1.jpg


SAM O SOBIE SAMYM
Jest taka teo­ria spo­łeczno-eko­no­miczna, mówiąca że wydaje nam się, że jeste­śmy bogaci, pod­czas gdy tak naprawdę jeste­śmy biedni – w dzi­siej­szych cza­sach nie stać nas na żadne naprawdę ważne rze­czy: nie­ru­cho­mo­ści, wyż­szą edu­ka­cję, opiekę medyczną itd., co rekom­pen­su­jemy sobie jak opę­tani kupu­jąc tony ubrań, gadże­tów, dro­bia­zgów, jedze­nia, kreu­jąc tym samym ilu­zję luk­susu i igno­ru­jąc pro­blemy wyni­ka­jące z taniej pro­duk­cji tych dóbr.

Mój kolega pra­cuje w biu­rze archi­tek­to­nicz­nym w cen­trum Lon­dynu i dys­ku­to­wa­li­śmy kie­dyś o trud­nym i dro­gim stylu życia w tym mie­ście. Zwró­cił on uwagę na to, że jakieś 90% ludzi przy­cho­dzi co rano do pracy z gigan­tycz­nym kub­kiem kawy z jed­nej z sie­ció­wek – kupują ją codzien­nie po dro­dze, mimo że w biu­rze dostępny jest dla wszyst­kich (nie­od­płat­nie) dosko­na­łej jako­ści eks­pres do kawy. Ktoś może pole­mi­zo­wać, że w Lon­dy­nie droga do pracy zaj­muje czę­sto nawet do 2 godzin w jedną stronę – może kupili kawę zaraz po wyj­ściu z domu? Wszy­scy? Dodat­kowo widać, że kubki są jesz­cze pełne, więc zakup musiał nastą­pić w cen­trum, przed samym wej­ściem do biura. Niek­tó­rzy z tych ludzi są na sta­żach albo naj­niż­szych w fir­mie pozy­cjach, co ozna­cza, że jakieś 2/3 mie­sięcz­nej pen­sji muszą prze­zna­czać na zaple­śniały pokój, do któ­rego ledwo mie­ści się poje­dyn­cze łóżko, a resztę – na metro. Zupeł­nie robo­czo policzmy: 3.50£ za dużą kawę x 20 dni robo­czych daje nam 70 fun­tów szter­lin­gów mie­sięcz­nie. Żeby było jasne, sama jestem miło­śniczką kawy na mie­ście, miesz­kałam w Por­tu­ga­lii i ta kul­tura jest mi bli­ska, no i nic przy­jem­niej­szego niż poczy­tać książkę albo poplot­ko­wać z kole­żanką nad zastrzy­kiem aro­ma­tycz­nej kofe­iny. Ale opi­sana powy­żej sytu­acja doty­czy zgoła innego zja­wi­ska spo­łecz­nego. Ja bym dała spo­kój mil­le­nial­som, ale austra­lij­ski milio­ner, Tim Gur­ner, wyra­ził swoją opi­nię jasno: mło­dych ludzi nie stać – i ni­gdy nie będzie stać – np. na miesz­ka­nie, ponie­waż wszystko wydają na roz­rzutny styl życia, w tym głów­nie na dro­gie jedze­nie. Zna­ko­mita więk­szość jego wypo­wie­dzi to kru­cjata prze­ciwko awo­kado i kawie.

Zja­wi­sko to zauważa wielu arty­stów, róż­nica jed­nak polega na tym, że wywo­dząc się dokład­nie z takiego mło­dego wiel­ko­miej­skiego śro­do­wi­ska, two­rzą oni satyrę opartą na auto­kry­tyce, przez co też łatwo się z nią – nawet przez łzy śmie­chu – iden­ty­fi­ko­wać. Boha­te­rem tych histo­rii jest czę­sto Nowy Jork – mul­ti­kul­tu­rowy tygiel, który sku­pia wszyst­kie naj­now­sze trendy. Jema­ine Cle­ment i Bret McKen­zie w swoim serialu Fli­ght of the Con­chords (HBO, 2007‒2009) grają doszczęt­nie spłu­ka­nych muzy­ków, imi­gran­tów z Nowej Zelan­dii, a śpie­wają m.in. o mango i awo­kado (numer Mutha'uckas). Na rodzi­mym poletku naj­le­piej chyba zilu­stro­wał temat Taco Hemin­gway w pio­sence Awizo (płyta Umowa o dzieło, 2015): „kupi­łem dro­gie cho­ri­zo­/Ja­kieś żyt­nie pie­czywo (…) /Wła­dam sojo­wym mle­kiem (…) /Aha. Znowu nie mam na życie, wszystko wyda­łem na humus/ humus/(humu­s/…) Pod­czas gdy jadłeś kanapki, szynkę, majo­nez babu­ni­/Ja jadłem jar­muż i bataty i pra­żone hal­lo­umi/Malinowe pomi­dory leżą dwa na sto­le­/Mógł­bym mniej wyda­wać forsy, ale pła­kać wolę­/Ja­kieś pół wypłaty poszło mi na guaca­mole/Bo w Pio­trze & Pawle cztery awo­kado – dwa pato­le­/Taco. Jedyny raper, który robi musakę”. Tekst ten mówi sam za sie­bie, a kto nie jest winny, nich pierw­szy rzuci kamień. 

fuss_pokolenie_avocado_dudek_2.jpg

Wra­ca­jąc do NYC, naj­do­sko­nal­szym przy­kła­dem takiej kome­dio­wej kry­tyki jest zapewne Aziz Ansari, twórca Spe­cja­li­sty od niczego (Net­flix, 2015–) i wytrawny znawca kuli­na­riów (fun fact: poja­wił się w serialu Fli­ght of the Con­chords jako sprze­dawca – uwaga, uwaga – owo­ców!). W jed­nym ze swo­ich stand-upów wyśmiewa wła­śnie takie dro­gie zachcianki, który stały się już dla wielu normą: „I hear immi­grants say sto­ries: »I came to Bro­oklyn with 20 dol­lars in my pocket«. Tha­t’s incre­di­ble! (…) I don’t think we are as ama­zing as our parents are. I don’t think we could pull that shit off – could you ima­gine if you sent me to Bro­oklyn with 20 dol­lars in my pocket? I’d get thro­ugh the first day and I’d be like: »Oh man, I’m out of money! Bought too much fresh pres­sed juice! Guess I gotta move back. Hey, dad, yeah, I’m coming back to India. Things did­n’t work out here, I made a bad inve­st­ment in juice«” (z ang. “Sły­szę imi­gran­tów opo­wia­da­ją­cych histo­rie, jak przy­byli na Bro­oklyn z 20 dola­rami w kie­szeni. To nie­zwy­kłe! (…) Nie wydaje mi się, żeby­śmy byli tak nie­sa­mo­wici jak poko­le­nie naszych rodzi­ców. Sądzę, że nie uda­łoby się nam tego ogar­nąć – wyobra­ża­cie sobie mnie lądu­ją­cego na Bro­oklynie z 20 dola­rami? Po pierw­szym dniu przy­znał­bym: ” Cho­lera, nie mam kasy! Kupi­łem za dużo świeżo wyci­ska­nego soku z poma­rań­czy! Chyba muszę wra­cać. Cześć tato, tak, wra­cam do Indii. Nie za bar­dzo tutaj wypa­liło, źle zain­we­sto­wa­łem pie­nią­dze w sok”).

Ansari i w praw­dzi­wym życiu, i w serialu zamiesz­kał we Wło­szech, żeby nauczyć się robić maka­ron, i podró­żo­wał po Japo­nii, aby poznać tam­tej­szą kuch­nię. Liczne sceny Spe­cja­li­sty od niczego roz­gry­wają się w restau­ra­cjach i barach, przy food­truc­kach i sto­iskach z jedze­niem, a także przy domo­wych sto­łach w cza­sie obiadu. Boha­te­ro­wie wiecz­nie dys­ku­tują, co naj­le­piej zjeść i które miej­sca są do tego naj­lep­sze, oraz foto­gra­fują jedze­nie. W jed­nym z odcin­ków dru­giego sezonu poja­wia się nawet festi­wal bar­be­cue oraz rodzinny kon­flikt z powodu bekonu. Oprócz codzien­nej sceny kuli­nar­nej Nowego Jorku, pasja do jedze­nia zostaje rów­nież odzwier­cie­dlona w życiu zawo­do­wym głów­nego boha­tera, Deva, kiedy zaprzy­jaź­nia się on ze sław­nym tele­wi­zyj­nym kucha­rzem, po czym zostaje zapro­szony do współ­pro­wa­dze­nia podróż­ni­czego pro­gramu kuli­nar­nego. Osta­tecz­nie pro­blemy oso­bi­ste czy pro­fe­sjo­nalne zdają się zaj­mo­wać w życiu boha­te­rów pro­por­cjo­nal­nie tyle samo czasu, co pogoń za naj­lep­szym sushi czy taglia­telle al. ragu w mie­ście. Jedze­nie stało się nie­od­łącz­nym ele­mentem wiel­ko­miej­skiego stylu życia i o ile Ansari zna się na nim świet­nie i ze sporą pew­no­ścią zakła­dam, że rów­nież pry­wat­nie, a nie tylko na ekra­nie, mógłby być kom­pe­tent­nym gospo­da­rzem pro­gra­mów kuli­nar­nych, to wielu ludzi chęt­nie się na dro­gie zagra­niczne przy­smaki sno­buje, nie mając tak naprawdę o kuchni poję­cia. Pie­nią­dze szybko top­nieją na kon­cie, żyjemy od pierw­szego do pierw­szego, ale lubimy się prze­cież na co dzień nagra­dzać i lubimy obraz wyra­fi­no­wa­nych sie­bie samych – bied­nych w końcu czy boga­ty­ch…?

NIE ANANAS ZDOBI CZŁOWIEKA
Jedze­nie opa­no­wało też design i popkul­turę, a w kształ­cie albo we wzór danego owocu znaj­dziemy wszystko. Ewi­dent­nie mil­le­nialne wizyty w sie­cio­wej kawiarni nie koń­czą tematu, bo z pew­nymi pro­duktami iden­ty­fi­ku­jemy się na tyle, że musimy przy­własz­czyć sobie rów­nież ich wizu­alną stronę, jak rów­nież dać znać obser­wa­to­rom, że to my, mło­dzi, modni i niby-bogaci. Dla miło­śni­ków awo­kado oprócz bar­dziej prak­tycz­nych gadże­tów typu trzy­funk­cyjny nożyk, pokrywka na połówkę awo­kado albo pod­stawka pod łyżkę do goto­wa­nia w jego kształ­cie powstały też koszulki, skar­petki, piżamy, sukienki, kostiumy kąpie­lowe, trampki i ple­caki, pościel, zasłony, kubki, kosme­tyczki, etui na tele­fon, poduszki, arty­kuły papier­ni­cze, a nawet tipsy z awo­kadowym nadru­kiem.

Ana­na­sowy szał jest z nami dłu­żej, więc o ile gadżety w awo­kado łatwiej zna­leźć online niż w nor­mal­nych skle­pach, to pine­ap­ple fashion ata­kuje nas ze wszyst­kich stron, dokąd­kol­wiek się nie udamy i do jakie­go­kol­wiek działu sklepu nie zaj­rzymy. Oprócz wszyst­kich moż­li­wych ciu­chów i dodat­ków mamy też tale­rze, świeczki, lampy, bie­li­znę, zegarki, buty, biżu­te­rię, natknę­łam się nawet na gąbkę do kąpieli w kształ­cie kłu­ją­cego owocu. A moja druga, rów­nie postę­powa, bab­cia przy­nio­sła mi kie­dyś ana­nas w cha­rak­te­rze bukietu na jakąś oka­zję. Fani Jak pozna­łem waszą matkę (CBS, 2005‒2014) pew­nie tak jak ja uwa­żają, że pine­ap­ple epi­sode należy do bez­dy­sku­syj­nych wyżyn nar­ra­cji i humoru tej pro­duk­cji. I tak, popi­ja­jąc mango lassi, kupu­jemy do domu sto­lik w kształ­cie ana­nasa. Chcia­ła­bym powie­dzieć, że mnie to nie doty­czy, ale jestem winna tak samo jak wszy­scy. Z moimi trzema przy­ja­ciółkami koja­rzą mi się trzy różne owoce. Wzięło się to bar­dziej z ich począt­ko­wych upodo­bań, ale z cza­sem stały się one „nasze”, czę­sto poja­wiając się w żar­tach czy komen­ta­rzach, no i oczy­wi­ście w for­mie drob­nych pre­zen­tów, które sobie robimy. I nie są to pitaja ani tama­rillo, ale cał­kiem main­stre­amowo: mango, ana­nas i awo­kado. Za mango prze­pa­dam, a z moją przy­ja­ciółką do dzi­siaj chęt­nie opo­wia­dam aneg­dotę jak to kłót­nia o ten owoc była pierw­szym złym zna­kiem i osta­tecz­nie począt­kiem końca jej związku. Ana­nasa nie lubię, ale inna przy­ja­ciółka śmieje się zawsze z mojego wysoko upię­tego koka, że to fry­zura „na ana­nasa”. I, kolejno, awo­kado, uko­chany przy­smak trze­ciej przy­ja­ciółki – kupuję ich mnó­stwo na każdy jej przy­jazd i pierw­sza spre­zen­to­wa­łam jej spe­cjalny nożyk. Cza­sami wszyst­kie ozna­czamy się też pod owo­co­wymi gra­fi­kami w mediach spo­łecznościowych – guilty.

Wybie­ram się wła­śnie na zakupy, bo zawar­tość hum­musu w mojej lodówce jest nie­bez­piecz­nie niska, ale kawę odpusz­czę – eks­pres w pracy i wło­ska kawiarka w domu cał­ko­wi­cie mi wystar­czają, a zresztą double shot flat white poda­wana w łupince awo­kado to chyba już tro­chę prze­sada. Do czasu?musująca tabletka.png

kreska.jpg

KAŚKA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.

MACIEJ DUDEK
Pasjo­nat twór­czo­ści pod każdą posta­cią, począw­szy od rysunku i gra­fiki kom­pu­te­ro­wej, poprzez poezję i prozę, na fil­mie i ani­ma­cji koń­cząc. Podobno czło­wiek z nie­na­ganną fan­ta­zją i kon­struk­cją umy­słu. Kocha muzykę i naprawdę kiep­sko tań­czy.

blog comments powered by Disqus

Ta strona korzysta z plików cookie.