NUMER 28 (3) MAJ 2018 | "WIELKIE ŻARCIE"
To nie jest tekst o millenialsach. Urodziłam się w 1990 roku, nazywajcie moje pokolenie wedle życzenia – nie chcę się z nikim kłócić. Ma być o wielkim żarciu, ale określenia foodie też nie lubię, bo za jedzeniem przepadają prawie wszyscy, więc co to w ogóle znaczy. Najlepiej po prostu pamiętać, że Joey doesn’t share food!
Jedzenie niewątpliwie zawsze było kwestią statusu społecznego, wiadomo, ktoś opychał się przepiórkami i kawiorem, a ktoś cienkie piwo zagryzał czerstwym chlebem. Jednak mnóstwo produktów, które dzięki globalizacji pojawiły się stosunkowo niedawno w zupełnie nowych lokalizacjach geograficznych, stało się nagle codzienną potrzebą całego społeczeństwa. Różnica polega więc na tym, że ekskluzywne dawniej dobra stają się dostępne dla wszystkich. I coraz częściej, bardziej niż opcjonalne, są nam one absolutnie konieczne, bo status społeczny, bo styl życia, bo kuchnie świata na wyciągnięcie ręki. Bo nas stać…?
HUMMUS
2017, hummusowy kryzys w Wielkiej Brytanii: “Britain faces hummus crisis amid global chickpea shortage”; “A global 'hummus crisis' is taking over and people are in panic mode”; “Sainsbury's, Marks & Spencer and Tesco leave shoppers bereft after clearing their shelves of the chickpea hit” (z ang. “Z powodu światowego niedoboru ciecierzycy, Wielka Brytania mierzy się z hummusowym kryzysem”; „Globalny hummusowy kryzys narasta, wpędzając ludzi w panikę”; „Klienci są niepocieszeni po wyczyszczeniu ciecierzycowego hitu z półek Sainsbury’s, Marks & Spencer i Tesco”). Chociaż w moim pobliskim sklepie hummus był ciągle dostępny, a ja rzeczywiście kupuję go przy okazji każdych większych zakupów, to wizja ludzi wpadających w panikę z powodu podwyżki cen albo zniknięcia tego produktu skłoniła mnie do refleksji. Czy my aby przypadkiem nie zwariowaliśmy?
Do 13. roku życia nie miałam pojęcia, czym jest hummus. Nota bene, zawsze myślałam, że Polska jest taka biedna, a ja poszkodowana, bo nic za komuny i długo potem nie było – kompleks Wschodu nigdy nie odpuszcza. You can take a woman out of the East, but you cannot take the East out of the woman, jak mawia moja przyjaciółka. Ale nie jesteśmy w tym wcale osamotnieni, bowiem patrząc najdalej jak można na Zachód, Portugalczycy za faszystowskiej dyktatury Salazara też gówno mieli i tak jak my uczą się przez ostatnie lata światowych nowinek. Wracając jednak do boskiej cieciorki, swoje pierwsze spotkanie z hummusem pamiętam doskonale – mama mojej przyjaciółki mieszkała jakiś czas w Tel Awiwie, co wydawało się wówczas nieco bardziej egzotyczną atrakcją niż tygodniowe wakacje w Chorwacji. Z ekscytacją oglądałam zawsze prezenty zwiezione z Izraela i słuchałam opowieści Marty, która jeździła tam czasem na wakacje. Oryginalny hummus z hebrajskimi etykietkami przyjeżdżał do nas wiadrami – kto wie, czy to w ogóle nie był w jakiś dziwny sposób początek mojego zainteresowania kulturą żydowską, które potem przerzuciło się głównie na muzykę i literaturę, chociaż zachowałam upodobanie do aromatycznej kuchni Bliskiego Wschodu i win ze Wzgórz Golan.
Zaczęło się od giełdy kanapek. Moje były zawsze wysoko cenione w klasowym rankingu – moja mama po mistrzowsku łączyła różne wędliny, sery i moc warzyw, a dzieciaki z pojedynczym plasterkiem sera czy nawet nutellą na chlebie, zazdrościły mi drugich śniadań. Marta zaczęła zamiast masła dostawać codziennie do kanapek hummus, który jej się szybko znudził, a przede mną otworzył nowe doznania smakowe – prędko dobiłyśmy targu i zaczęłyśmy się codziennie zamieniać, co trwało przez dobrych kilka tygodni, a może do skończenia się zapasów pasty z ciecierzycy. Nie jestem pewna, czy moja mama wie, że tak długo handlowałam jej kanapkami, także na wszelki wypadek przepraszam, jeśli to czyta.
Hummus nie pojawił się w polskich sklepach jeszcze przez lata, a przynajmniej nie jako podstawowy produkt. Stopniowo można go było zobaczyć w restauracjach i na półkach bardzo nielicznych supermarketów. Obecnie każda najtańsza nawet sieć sprzedaje ten ciecierzycowy przebój, często pod własną marką. Nie wiem, czy znam kogoś, kto mógł nigdy w życiu go nie próbować, co też oczywiście podsumowuje w jakiś sposób środowisko, z którego się wywodzę. W tej chwili nie wyobrażamy sobie już bez hummusu życia, co dotyczy również szerokiej gamy innych nowych (albo odkrytych na nowo, vide: jarmuż) produktów.
AWOKADO
Nie mam pojęcia, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z awokado, widocznie nie było to równie elektryzujące przeżycie co w przypadku hummusu. Pamiętam, że moja całkiem światowa babcia przyrządzała taką sałatkę: awokado, truskawki i kurczak na sałacie lodowej, może coś tam jeszcze do tego było, skropione octem balsamicznym. W zeszłym roku zdziwiłam się bezbrzeżnie, usłyszawszy, że ktoś nie wie, czym jest guacamole (dziewczyna z Rumunii), albo że w ogóle nigdy awokado nie próbował (chłopak z Czech). Ale właściwie ten mój szok pochodzi z dość nowoczesnej wielkomiejskiej perspektywy, zdaje się, że sama już zupełnie zapomniałam, jak niedawno włączyłam te produkty do swojego codziennego menu. I tak jest dziesiątkami nowych owoców i warzyw – ananas, mango, marakuja czy papaja są dostępne w Polsce, ale przecież nie zawsze tak było – to ciągły proces, do którego najczęściej niepotrzebne są już podróże. Prędzej niż my wylądujemy w Malezji albo Senegalu, spłyną do nas owoce z tych krajów – początkowo dziwnie wyglądające i drogie, a zanim się obejrzymy, stały element naszej listy zakupów.
2014 rok nie brzmi jak specjalnie zamierzchła przeszłość, jednak nie znałam wtedy większości produktów, z którymi zetknęłam się tamtego lata w Anglii, w dość osobliwych zresztą okolicznościach. Uczelnia odmówiła mi obiecanego wcześniej funduszu na odbycie praktyk zagranicznych, na które miałam już podpisaną umowę, więc celem ratowania sytuacji pojechałam zarabiać funty. W ramach planu „jak najszybciej, jak najwięcej godzin, maksymalne oszczędności” i w konsekwencji przypadkowych znajomości, wylądowałam w fabryce importującej egzotyczne owoce i warzywa na pozycji kontrolera jakości. Do moich zadań należał nieustający obchód całej firmy i wyrywkowe kontrole dziesiątek rodzajów produktów – część tylko z wyglądu, część również pod kątem ciśnienia, miękkości, koloru, zawartości cukru itd. Na tony sprawdzałam (i jadłam!) m.in. moje ulubione mango i awokado, w wielu gatunkach i z różnych krajów pochodzenia, zupełnie nie mogłam też narzekać, codziennie zabierając do (zupełnie niekoniecznej) kontroli najładniejszy dragon fruit (czyli południowoamerykańską pitaję), jaki mogłam znaleźć – w Polsce płaciło się za niego wtedy jak za woły i wcześniej jadłam ten boski w smaku owoc może raz w życiu.
Nabawiłam się jednak przy tej okazji wstrętu do fig, które dawniej uwielbiałam, ale do kontroli przychodziły zwykle zbyt miękkie i nadpsute, więc spędzałam w nich godziny i widziałam je potem nawet po zamknięciu oczu. Musiałam się też sporo nauczyć, bowiem otworzył się przede mną również nieznany mi wcześniej świat egzotycznych przysmaków: południowoazjatycki longan (dragon eye) z tej samej rodziny, co powszechnie już znane liczi i bardziej włochaty rambutan, tamarillo (które jest takie… pomidorowate?), karambola (po przekrojeniu przypomina pięcioramienną gwiazdę), pomarańczowy chiński kumkwat… Łatwo się w tym wszystkim pogubić, bo np. owoc kaki nazywany jest po polsku persymoną (witamina A i C, błonnik, dobry na wszystko!), a południowoamerykańskie lulo to inaczej naranjilla (to też taki mały żółty pomidorek). Ciekawy w kształcie jest również kolumbijsko-ekwadorski, duży, pięciokątny owoc babaco. Odbijając w stronę warzyw dowiedziałam się też, czym są eddoe (taki włochaty ziemniak o chińsko-japońskim pochodzeniu) oraz kiwano (kolczasty ogórek z Afryki/Półwyspu Arabskiego). Obecnie nie bardzo da się nawet wygooglować, gdzie w Polsce można nabyć np. takie babaco, ale kto wie, może za 5 lat, kiedy najpierw zawojuje nasz rynek, a potem zniknie z półek, dostaniemy zbiorowego napadu paniki. W pewnym momencie to już nawet nie tyle, że coś bardzo lubimy, ale po prostu nam się to należy. Z innych przypadkowych metod zarabiania funtów pracowałam też kiedyś w amerykańskiej restauracji – nie był to odosobniony przypadek, że ogarnięty zaślepiającą furią klient nie chciał, zgodnie z cennikiem, dopłacić za porcję halloumi, bo naturalnie powinien je dostać i kropka.
SAM O SOBIE SAMYM
Jest taka teoria społeczno-ekonomiczna, mówiąca że wydaje nam się, że jesteśmy bogaci, podczas gdy tak naprawdę jesteśmy biedni – w dzisiejszych czasach nie stać nas na żadne naprawdę ważne rzeczy: nieruchomości, wyższą edukację, opiekę medyczną itd., co rekompensujemy sobie jak opętani kupując tony ubrań, gadżetów, drobiazgów, jedzenia, kreując tym samym iluzję luksusu i ignorując problemy wynikające z taniej produkcji tych dóbr.
Mój kolega pracuje w biurze architektonicznym w centrum Londynu i dyskutowaliśmy kiedyś o trudnym i drogim stylu życia w tym mieście. Zwrócił on uwagę na to, że jakieś 90% ludzi przychodzi co rano do pracy z gigantycznym kubkiem kawy z jednej z sieciówek – kupują ją codziennie po drodze, mimo że w biurze dostępny jest dla wszystkich (nieodpłatnie) doskonałej jakości ekspres do kawy. Ktoś może polemizować, że w Londynie droga do pracy zajmuje często nawet do 2 godzin w jedną stronę – może kupili kawę zaraz po wyjściu z domu? Wszyscy? Dodatkowo widać, że kubki są jeszcze pełne, więc zakup musiał nastąpić w centrum, przed samym wejściem do biura. Niektórzy z tych ludzi są na stażach albo najniższych w firmie pozycjach, co oznacza, że jakieś 2/3 miesięcznej pensji muszą przeznaczać na zapleśniały pokój, do którego ledwo mieści się pojedyncze łóżko, a resztę – na metro. Zupełnie roboczo policzmy: 3.50£ za dużą kawę x 20 dni roboczych daje nam 70 funtów szterlingów miesięcznie. Żeby było jasne, sama jestem miłośniczką kawy na mieście, mieszkałam w Portugalii i ta kultura jest mi bliska, no i nic przyjemniejszego niż poczytać książkę albo poplotkować z koleżanką nad zastrzykiem aromatycznej kofeiny. Ale opisana powyżej sytuacja dotyczy zgoła innego zjawiska społecznego. Ja bym dała spokój millenialsom, ale australijski milioner, Tim Gurner, wyraził swoją opinię jasno: młodych ludzi nie stać – i nigdy nie będzie stać – np. na mieszkanie, ponieważ wszystko wydają na rozrzutny styl życia, w tym głównie na drogie jedzenie. Znakomita większość jego wypowiedzi to krucjata przeciwko awokado i kawie.
Zjawisko to zauważa wielu artystów, różnica jednak polega na tym, że wywodząc się dokładnie z takiego młodego wielkomiejskiego środowiska, tworzą oni satyrę opartą na autokrytyce, przez co też łatwo się z nią – nawet przez łzy śmiechu – identyfikować. Bohaterem tych historii jest często Nowy Jork – multikulturowy tygiel, który skupia wszystkie najnowsze trendy. Jemaine Clement i Bret McKenzie w swoim serialu Flight of the Conchords (HBO, 2007‒2009) grają doszczętnie spłukanych muzyków, imigrantów z Nowej Zelandii, a śpiewają m.in. o mango i awokado (numer Mutha'uckas). Na rodzimym poletku najlepiej chyba zilustrował temat Taco Hemingway w piosence Awizo (płyta Umowa o dzieło, 2015): „kupiłem drogie chorizo/Jakieś żytnie pieczywo (…) /Władam sojowym mlekiem (…) /Aha. Znowu nie mam na życie, wszystko wydałem na humus/ humus/(humus/…) Podczas gdy jadłeś kanapki, szynkę, majonez babuni/Ja jadłem jarmuż i bataty i prażone halloumi/Malinowe pomidory leżą dwa na stole/Mógłbym mniej wydawać forsy, ale płakać wolę/Jakieś pół wypłaty poszło mi na guacamole/Bo w Piotrze & Pawle cztery awokado – dwa patole/Taco. Jedyny raper, który robi musakę”. Tekst ten mówi sam za siebie, a kto nie jest winny, nich pierwszy rzuci kamień.
Wracając do NYC, najdoskonalszym przykładem takiej komediowej krytyki jest zapewne Aziz Ansari, twórca Specjalisty od niczego (Netflix, 2015–) i wytrawny znawca kulinariów (fun fact: pojawił się w serialu Flight of the Conchords jako sprzedawca – uwaga, uwaga – owoców!). W jednym ze swoich stand-upów wyśmiewa właśnie takie drogie zachcianki, który stały się już dla wielu normą: „I hear immigrants say stories: »I came to Brooklyn with 20 dollars in my pocket«. That’s incredible! (…) I don’t think we are as amazing as our parents are. I don’t think we could pull that shit off – could you imagine if you sent me to Brooklyn with 20 dollars in my pocket? I’d get through the first day and I’d be like: »Oh man, I’m out of money! Bought too much fresh pressed juice! Guess I gotta move back. Hey, dad, yeah, I’m coming back to India. Things didn’t work out here, I made a bad investment in juice«” (z ang. “Słyszę imigrantów opowiadających historie, jak przybyli na Brooklyn z 20 dolarami w kieszeni. To niezwykłe! (…) Nie wydaje mi się, żebyśmy byli tak niesamowici jak pokolenie naszych rodziców. Sądzę, że nie udałoby się nam tego ogarnąć – wyobrażacie sobie mnie lądującego na Brooklynie z 20 dolarami? Po pierwszym dniu przyznałbym: ” Cholera, nie mam kasy! Kupiłem za dużo świeżo wyciskanego soku z pomarańczy! Chyba muszę wracać. Cześć tato, tak, wracam do Indii. Nie za bardzo tutaj wypaliło, źle zainwestowałem pieniądze w sok”).
Ansari i w prawdziwym życiu, i w serialu zamieszkał we Włoszech, żeby nauczyć się robić makaron, i podróżował po Japonii, aby poznać tamtejszą kuchnię. Liczne sceny Specjalisty od niczego rozgrywają się w restauracjach i barach, przy foodtruckach i stoiskach z jedzeniem, a także przy domowych stołach w czasie obiadu. Bohaterowie wiecznie dyskutują, co najlepiej zjeść i które miejsca są do tego najlepsze, oraz fotografują jedzenie. W jednym z odcinków drugiego sezonu pojawia się nawet festiwal barbecue oraz rodzinny konflikt z powodu bekonu. Oprócz codziennej sceny kulinarnej Nowego Jorku, pasja do jedzenia zostaje również odzwierciedlona w życiu zawodowym głównego bohatera, Deva, kiedy zaprzyjaźnia się on ze sławnym telewizyjnym kucharzem, po czym zostaje zaproszony do współprowadzenia podróżniczego programu kulinarnego. Ostatecznie problemy osobiste czy profesjonalne zdają się zajmować w życiu bohaterów proporcjonalnie tyle samo czasu, co pogoń za najlepszym sushi czy tagliatelle al. ragu w mieście. Jedzenie stało się nieodłącznym elementem wielkomiejskiego stylu życia i o ile Ansari zna się na nim świetnie i ze sporą pewnością zakładam, że również prywatnie, a nie tylko na ekranie, mógłby być kompetentnym gospodarzem programów kulinarnych, to wielu ludzi chętnie się na drogie zagraniczne przysmaki snobuje, nie mając tak naprawdę o kuchni pojęcia. Pieniądze szybko topnieją na koncie, żyjemy od pierwszego do pierwszego, ale lubimy się przecież na co dzień nagradzać i lubimy obraz wyrafinowanych siebie samych – biednych w końcu czy bogatych…?
NIE ANANAS ZDOBI CZŁOWIEKA
Jedzenie opanowało też design i popkulturę, a w kształcie albo we wzór danego owocu znajdziemy wszystko. Ewidentnie millenialne wizyty w sieciowej kawiarni nie kończą tematu, bo z pewnymi produktami identyfikujemy się na tyle, że musimy przywłaszczyć sobie również ich wizualną stronę, jak również dać znać obserwatorom, że to my, młodzi, modni i niby-bogaci. Dla miłośników awokado oprócz bardziej praktycznych gadżetów typu trzyfunkcyjny nożyk, pokrywka na połówkę awokado albo podstawka pod łyżkę do gotowania w jego kształcie powstały też koszulki, skarpetki, piżamy, sukienki, kostiumy kąpielowe, trampki i plecaki, pościel, zasłony, kubki, kosmetyczki, etui na telefon, poduszki, artykuły papiernicze, a nawet tipsy z awokadowym nadrukiem.
Ananasowy szał jest z nami dłużej, więc o ile gadżety w awokado łatwiej znaleźć online niż w normalnych sklepach, to pineapple fashion atakuje nas ze wszystkich stron, dokądkolwiek się nie udamy i do jakiegokolwiek działu sklepu nie zajrzymy. Oprócz wszystkich możliwych ciuchów i dodatków mamy też talerze, świeczki, lampy, bieliznę, zegarki, buty, biżuterię, natknęłam się nawet na gąbkę do kąpieli w kształcie kłującego owocu. A moja druga, równie postępowa, babcia przyniosła mi kiedyś ananas w charakterze bukietu na jakąś okazję. Fani Jak poznałem waszą matkę (CBS, 2005‒2014) pewnie tak jak ja uważają, że pineapple episode należy do bezdyskusyjnych wyżyn narracji i humoru tej produkcji. I tak, popijając mango lassi, kupujemy do domu stolik w kształcie ananasa. Chciałabym powiedzieć, że mnie to nie dotyczy, ale jestem winna tak samo jak wszyscy. Z moimi trzema przyjaciółkami kojarzą mi się trzy różne owoce. Wzięło się to bardziej z ich początkowych upodobań, ale z czasem stały się one „nasze”, często pojawiając się w żartach czy komentarzach, no i oczywiście w formie drobnych prezentów, które sobie robimy. I nie są to pitaja ani tamarillo, ale całkiem mainstreamowo: mango, ananas i awokado. Za mango przepadam, a z moją przyjaciółką do dzisiaj chętnie opowiadam anegdotę jak to kłótnia o ten owoc była pierwszym złym znakiem i ostatecznie początkiem końca jej związku. Ananasa nie lubię, ale inna przyjaciółka śmieje się zawsze z mojego wysoko upiętego koka, że to fryzura „na ananasa”. I, kolejno, awokado, ukochany przysmak trzeciej przyjaciółki – kupuję ich mnóstwo na każdy jej przyjazd i pierwsza sprezentowałam jej specjalny nożyk. Czasami wszystkie oznaczamy się też pod owocowymi grafikami w mediach społecznościowych – guilty.
Wybieram się właśnie na zakupy, bo zawartość hummusu w mojej lodówce jest niebezpiecznie niska, ale kawę odpuszczę – ekspres w pracy i włoska kawiarka w domu całkowicie mi wystarczają, a zresztą double shot flat white podawana w łupince awokado to chyba już trochę przesada. Do czasu?
KAŚKA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
MACIEJ DUDEK
Pasjonat twórczości pod każdą postacią, począwszy od rysunku i grafiki komputerowej, poprzez poezję i prozę, na filmie i animacji kończąc. Podobno człowiek z nienaganną fantazją i konstrukcją umysłu. Kocha muzykę i naprawdę kiepsko tańczy.