NUMER 20 (5) LISTOPAD 2016| "100% NATURAL"
Kultura squattingu pojawiała się już wielokrotnie w moich tekstach i nie miałam na razie zamiaru wracać do tej tematyki, jednak ciągle zadziwiająco często zdarza mi się napotykać nierozumiejące spojrzenia połączone z pytaniem: „A co to jest squat?”. Jako że cierpię na poważne poczucie misji względem tej problematyki, nie mogę pozostawić takiego pytania bez odpowiedzi. Tym bardziej, że zjawisko prawie już zapomniane odzyskuje popularność (choć w nieco innym kształcie) oraz coraz lepiej wpisuje się w aktualne ekotrendy i modę na samowystarczalność.
Może wytłumaczę się jeszcze, że sama nigdy nie mieszkałam w squacie, ale śledzę ich kulturę mniej więcej od 5 lat, regularnie odwiedzam podobne miejsca w wielu europejskich miastach oraz mam kilkoro znajomych, którzy zdecydowali się na podobny styl życia. No właśnie, podobny – czyli jaki? Zacznijmy od podstaw.
FUCK THE SYSTEM
Squatting to – z definicji – nielegalny proces zajmowania pustostanów w celach zarówno mieszkalnych, jak i stworzenia w nieużywanych budynkach przestrzeni do działalności kontrkulturowej czy artystycznej. Chociaż zjawisko to istniało od wieków, kojarzone jest z epoką hipisów oraz ruchami alternatywnymi i anarchistycznymi, a jego rozkwit nastąpił w latach 60. i 70. XX wieku. Warto podkreślić, że nie chodziło tylko i wyłącznie o zdobycie bezpłatnego zakwaterowania – ludzie tworzyli niewielkie społeczności w opozycji do kontestowanej rzeczywistości, dystansując się od kultury masowej, konsumpcjonizmu, konformizmu czy niezadowalającej polityki społecznej. Podobne wspólnoty mogły mieć różne zabarwienie ideologiczne, często jednak lewicowe. Podejmowały kwestie takie jak ekologia, antyglobalizm, feminizm, walka z rasizmem, dobro zwierząt, mistyka, sięgano również po tematykę queerową. W skrócie rzecz ujmując, wściekli na system aktywiści budowali alternatywne centra społeczno-kulturowe, które znajdując się w centrum metropolii, wyrażały sprzeciw wobec ogarniającego ją kapitalizmu i niesprawiedliwości ekonomiczno-społecznej.
Taka definicja nie odbiega daleko także od kształtu dzisiejszych squatów. Całe przedsięwzięcie może wydawać się dość ekstremalne, niebezpiecznie zaangażowane politycznie, no i przede wszystkim nielegalne, łamiące prawo do własności prywatnej. Nie próbuję nikogo przekonać, żeby dał się wyrzucić z własnego domu i oddał go squattersom, ale jeśli budynek stoi pusty od wielu lat i niszczeje, to dlaczego nie wykorzystać go w celach zarówno mieszkalnych, jak i do stworzenia miejsca dla jakiejś ciekawej i pożytecznej dla sąsiedztwa działalności społecznej i artystycznej? Dzicy lokatorzy przeważnie wkładają zresztą wiele zaangażowania i wysiłku w odpowiednie zagospodarowanie przestrzeni – nierzadko remontują przejęty budynek, ratując go tym samym od popadnięcia w kompletną ruinę, a oprócz przystosowania wnętrza do warunków mieszkalnych zakładają bardzo wiele inicjatyw, z których skorzystać mogą nie tylko mieszkańcy, ale również wszyscy sympatycy podobnych idei oraz właściwie każdy w potrzebie. W squatach powstają często galerie sztuki, kina, teatry, sceny koncertowe, kolektywne kuchnie, bary, kawiarnie, punkty naprawy rowerów, biblioteki, kluby dyskusyjne, biura porad prawnych, zajęcia dla dzieci, warsztaty szycia albo pieczenia, punkty poboru żywności, która niedługo się przeterminuje, często świadczona jest pomoc ubogim i bezdomnym, chętnie witani są też ekspaci.
Istotnym elementem tej układanki jest fakt, że większość zajęć jest bezpłatnych i jedynie niektóre z nich oparte są na dowolnych datkach, co w praktyce oznacza, że ktoś, kogo nie stać np. na opłacenie posiłku, bez wstydu może zjeść go za darmo; przeciętny gość zapłaci jakieś 2-5€, a będą i tacy, którzy bezgranicznie wspierają inicjatywę i mogąc sobie na to pozwolić, przy przypadkowej okazji uzupełnią słoik – „kasę” – o 20€. Przy okazji rozliczenia nikt nikomu nie patrzy na ręce, nie ma też ustalonej procedury, w którym momencie należy zasilić taki bank; każdy płaci, kiedy chce, tyle, ile uważa. Nikt nie czuwa przy szklanym naczyniu pełnym pieniędzy, a mimo to nie słyszałam nigdy o żadnym przypadku kradzieży ani nie widywałam gości migających się od płatności. Schemat ten jest kolejną charakterystyczną cechą społeczności squattersów – oparte one są na zaufaniu i gromadzą ludzi o podobnym systemie wartości.
Rzecz jasna, w każdej grupie społecznej znajdą się zawsze jakieś ekstremistyczne mniejszości, które zafałszowują wizerunek całego ruchu, stąd squaty kojarzą się czasami negatywnie – ludzie obawiają się kryminalizacji dzielnicy, pijaństwa, narkotyków itd. Nie zdają sobie sprawy, że w rzeczywistości podobne miejsca bardzo często funkcjonują jak lokalne (darmowe!) domy kultury. Wizerunek squattersów zagrażających „normalnym” ludziom zafałszowuje obraz i często nie pozwala dostrzec, jak wiele korzyści może przynieść lokalnej społeczności tego typu oddolna organizacja. Warto zwrócić też uwagę na aspekt gościnności: squattersi wkładają wiele pracy w odpowiednie przystosowanie budynku oraz organizację rozmaitych wydarzeń i spotkań, a my, uczestnicząc w eventach, jesteśmy de facto zapraszani do ich domu. Ja postrzegam squaty jako unikatowe punkty wymiany idei, kultury, umiejętności i towaru – uważam, że warto wspierać i naśladować podobne inicjatywy. Dla rezydentów i stałych współpracowników squatting jest ideą absolutną, która determinuje ich styl życia, ale również goście odwiedzający takie miejsca sporadycznie mogą korzystać z ich oferty, nabrać oddechu i otworzyć się na nowe doświadczenia, a nade wszystko zobaczyć, że można inaczej.
„Dzień dobry, chciałbym zająć jakąś nieruchomość”. „Oczywiście, z chęcią przeprowadzimy pana przez cały proces; polecamy zesquattowanie budynku X przy ulicy Y”. Trudno sobie coś takiego nawet wyobrazić, prawda?
ZNALEŹĆ, ZAJĄĆ, ZAMIESZKAĆ, ZAPRASZAĆ
Kiedy nie byłam jeszcze zbyt dobrze zorientowana w temacie, wydawało mi się, że samo znalezienie budynku i zajęcie go to jakiś szalenie skomplikowany proces. Do momentu, aż pewnego razu zapytałam o to któregoś z mieszkańców. „Jak znajdujemy odpowiednie miejsce?” – nieco zdziwiony odpowiedział pytaniem na pytanie. „Normalnie – chodzimy ulicami, zaglądamy w okna, szukamy pustych budynków, obserwujemy okolicę. Tyle. Wreszcie coś się pojawia”. Prostota tego rozwiązania była dla mnie kompletnym objawieniem. Z ciekawości podobne pytania zadawałam jeszcze wielokrotnie: różnym ludziom, w różnych miastach. Historia zawsze była ta sama. „Musicie się wyprowadzić? Rany, to co wy teraz zrobicie…?!” – rozpaczałam nierzadko. „No nic, będziemy chodzić po mieście i szukać nowego domu…”.
W Amsterdamie, który śmiało można nazwać światową stolicą squattingu, niedobór mieszkań wywołał poważną desperacje społeczną i w latach 70. i 80. masowo zajmowano tam niezamieszkałe nieruchomości. W ten sposób zakwaterowanie znalazło nawet 50 tysięcy osób, a squattersi przy okazji uratowali od zniszczenia wiele cennych, historycznych budynków. Na fali ruchów anarchistycznych dochodziło niejednokrotnie do starć z policją, jednak przeważająca część lokali była przez swoich rezydentów remontowana i zamieniana w centra kultury i pomocy społecznej. Niektóre z takich instytucji (sądzę bowiem, że śmiało można je tak nazywać) przetrwały nawet po kilkadziesiąt lat i często doczekały się legalizacji swojej działalności czy nawet wykupienia i legalnego przejęcia nieruchomości. I tutaj kolejna ciekawostka: w latach 1994-2010 squattowanie było w Holandii legalne. Wystarczyło, że budynek nie był używany od roku, a jego właściciel nie miał do przedstawienia realnego planu na jego rychłe zagospodarowanie. Istniały nawet specjalne agencje zajmujące się doradztwem w tej kwestii. „Dzień dobry, chciałbym zająć jakąś nieruchomość”. „Oczywiście, z chęcią przeprowadzimy pana przez cały proces; polecamy zesquattowanie budynku X przy ulicy Y”. Trudno sobie coś takiego nawet wyobrazić, prawda? Jeśli chodzi o samo zajęcie budynku, trick polegał na niepozostawieniu po sobie śladu włamania, ponieważ niszczenie cudzej własności jest już przestępstwem, oraz na pokazaniu, że wykorzystuje się przestrzeń na potrzeby mieszkalne. Przykład: przy wtargnięciu przez okno należało od razu wstawić nową szybę, żeby zlikwidować jakiekolwiek szkody, a do środka wstawiało się natychmiast łóżko i stół.
Oczywiście zawsze musi pojawić się jakaś reakcja, więc zaczęły powstawać organizacje antysquattingowe, które ułatwiały tymczasowy niedrogi wynajem, aby pomóc właścicielom wykazać, że ci użytkują jakoś swój lokal. Status prawny zależy od państwa i lokalnych przepisów; niezwykle istotnym aspektem może być też przychylność miejscowej społeczności i dobre stosunki sąsiedzkie. Wiele squatów, rozwinąwszy działalność artystyczną i społeczną oraz zaznaczywszy swoją obecność na mapie miasta, starało się o permanentną lokalizację dla prowadzonej działalności i dążyło do legalizacji swojej sytuacji. Budynki czasami dało się zająć przez zasiedzenie, zdarzały się korzystne układy z właścicielami budynków (np. remont i utrzymywanie w dobrym stanie w zamian za długoterminowe pozwolenie na pobyt), pojawiały się nawet przypadki wykupienia nieruchomości przez jej rezydentów. Eksmisje zdarzają się jednak na porządku dziennym, a na fali masowego zamykania squatów w Holandii, zniknęło wiele ikonicznych centrów artystycznych i społecznych. Tym zmianom nie oparł się nawet de Slang – 32-letni, najstarszy w mieście squat i ostoja kultury, za którym ostatecznie wstawiła się nawet rada miasta, zamknął podwoje w zeszłym roku. W jego miejscu, w samym sercu miasta zresztą, już niebawem ujrzymy parkingi i apartamentowce.
W Brukseli, gdzie zjawisko nie jest aż tak popularne, nie znalazłam więcej niż dziesięciu squatów, z których najstarsze zostały zajęte około dekadę temu. Przeważająca większość działa obecnie zgodnie z prawem (co niekoniecznie znaczy, że jest to sytuacja stała), chociaż zachowały swój mocno alternatywny, o ile nie undergroundowy klimat i dlatego też dalej pozwalam sobie nazywać je squatami. Niektóre mogą pochwalić się naprawdę intrygującą lokalizacją, np. La Poissonnerie mieści się w dawnym sklepie rybnym, a jej ściany ciągle zdobią białe sterylne kafelki. Bokal Royal 123 zajmuje gigantyczny budynek przy jednej z głównych ulic w centrum miasta, Rue Royale, mieszczącej wiele ważnych instytucji, banków, hoteli etc. Ciekawy i dość odrębny przypadek to Communa ASBL, zajęty przez tę wspólnotę budynek znajduje się bowiem na bogatych przedmieściach, wśród „białych” rezydencji otoczonych zielenią. Jego mieszkańcy tworzą jedną wielką rodzinę, do której od razu zapraszają swoich gości. Chociaż impreza odbywała się tam w ogrodzie, zostałam oprowadzona po całym domu (biblioteka, wegetariańska jadłodajnia, bar, wymiana ciuchów, miejsce na koncerty itd.) i zaproszona do samodzielnego poruszania się po kompleksie, łącznie np. z samodzielnym korzystaniem z lodówki. Po przepysznym obiedzie i jam session na trawie (z łażącą wokół nas kurą) śmiało mogłam stwierdzić, że to jedno z najfajniejszych miejsc, jakie widziałam w Brukseli. Finał tej historii jest jednak taki, że mieszkańcy zostaną niebawem eksmitowani i są właśnie na etapie szukania nowego domu. Budynek się zmienia, ale projekt nie umiera.
OUTSIDER Z WIZYTĄ
Jak znajduję squaty, skąd o nich wiem – zapytują znajomi. Przede wszystkim raz odkrywszy i polubiwszy takie środowisko, zawsze będziemy do niego wracać lub szukać podobnych w innych miastach. Z doświadczenia wiem, że praktycznie każda metropolia ma przynajmniej jeden squat, którego program jest na tyle popularny, że zaczęto wspominać go na pseudoalternatywnych blogach eventowo-podróżniczych (target podobnych wydarzeń jest jednak niewielki, więc nie należy obawiać się inwazji turystów). W czasie pierwszej takiej wizyty niechybnie poznamy jakichś miłych lokalsów, którzy zaproszą nas do innych alternatywnych centrów. Zwracajmy też uwagę na plakaty – squattowo-undergroundowe środowisko uwielbia tradycyjne metody dystrybucji informacji i chociaż niektórzy obecni są na fejsbuku, najpewniej produkują pokaźne ilości plakatów i ulotek, możliwe nawet, że napisanych odręcznie. No a potem to już od człowieka do człowieka, od plakatu przez ulotkę po jakiś niszowy event zawieszony w internecie i machina ruszyła, wskoczyliśmy w ten klimat. Istnieje też portal https://radar.squat.net/en (ostrzegam, interfejs, lekko licząc, sprzed 20 lat), który gromadzi i kategoryzuje kalendarz tego typu wydarzeń (Alternative and Radical Events Agenda) w Europie i Australii. Liczby wskazują na to, że najwięcej squatów jest w Barcelonie, natomiast z polskiego podwórka uwzględniony został jedynie poznański Rozbrat.
Sama trafiam też czasami do squatów, szukając trzech różnych punktów programu:
warsztatu rowerowego: w każdym mieście kupuję sobie dwa kółka, ale nie jestem gotowa płacić milionów monet za drobną naprawę, a do tego lubię spotykać bratnie dusze – innych zapalonych cyklistów. Wiele squatów organizuje takie cotygodniowe rowerowe majsterkowanie, podczas którego sami, oczywiście z pomocą fachowców, naprawimy swój pojazd, nie płacąc za to nic albo zupełne grosze na pokrycie kosztów jakiejś części. Zdarza się też, że takie środowiska są powiązane np. z masami krytycznymi.
projekcji filmowych: kino w niezwykłym entourage’u; mniej lub bardziej profesjonalne pokazy, które również często należą do regularnego programu squatów.
wegańskie jedzenie: pyszne, zdrowe, wieloskładnikowe, świetnie przyprawione, wielkie porcje, opłata dowolna – czego więcej chcieć? Rzadko zdarza mi się zjeść tak porządny obiad. Produkty, z których przygotowywane są dania bardzo często pochodzą „z odzysku”, więc przy okazji walczymy z procederem marnowania żywności. Zdarza się też, że organizatorzy rozdają produkty o krótkiej dacie przydatności do spożycia – możemy je sobie po prostu wziąć do domu.
Jeśli chodzi o atmosferę w squatach, to – jak wszędzie – nie ma reguły i zależy, na jakich ludzi trafimy. Bywa tak, że już od wejścia ktoś nas wita, wypatrzywszy nową twarz. Wiele razy zdarzyło mi się, że jakiś mieszkaniec squatu albo organizator danego eventu oprowadzał mnie po całym budynku, opowiadał o cotygodniowej ofercie oraz przedstawiał innym obecnym. Zdarza się jednak, że wchodzimy do środka absolutnie niezauważeni i nikogo szczególnie nie interesuje, co tam robimy. Pierwszym krokom w takim alternatywnym środowisku towarzyszy czasami pewna doza niepewności i lekkie zakłopotanie – nie zawsze znamy miejscowe kody postępowania i nie do końca wiemy, jak się zachować oraz jak fizycznie odnaleźć się w przestrzeni. Nie jest to raczej zabawa dla ludzi pasywnych i bardzo nieśmiałych, ponieważ interakcja jest jej koniecznym elementem: warto zaczepić kilka osób, podpytać o historię miejsca i cotygodniowe zajęcia, rozejrzeć się dokładnie po całym lokalu, przysiąść się do kogoś i chwilę porozmawiać. Możemy w ten sposób trafić na wiele ciekawych opowieści i porad od lokalsów oraz otrzymać zaproszenia na kolejne zajęcia i imprezy w tym i podobnych mu miejscach.
Zdarza się jednak, że wchodzimy do środka absolutnie niezauważeni i nikogo szczególnie nie interesuje, co tam robimy.
Z pewnością jest to również kwestia indywidualna i jedne miejsca przypasują nam bardziej niż inne; ja zwykle odwiedzam squaty nie na tyle często, żeby zostać najlepszą przyjaciółką wszystkich zgromadzonych, ale, powiedzmy, raz–2 razy w tygodniu, to na obiad, to na projekcję filmową. Rozpoznaję zwykle część twarzy, niektórzy się ze mną witają. Mile widziana jest też zawsze pomoc: jeśli na przykład zauważam, że ktoś coś potrzebuje przenieść, przełożyć, sprzątnąć etc., to nie zastanawiam się, tylko po prostu pomagam – w więcej osób pójdzie szybciej, a dodatkowo w ten sposób stajemy się częścią danego miejsca, nieco bardziej „swoi”. Częściowo to od naszej proaktywnej postawy zależy więc, na ile dobrze poczujemy się w squacie i ile wyciągniemy z wizyty w nim. Drzwi otwarte są dla wszystkich, ale ostrzegam, że jeśli ktoś woli święty spokój i jest zwolennikiem wyeliminowania kontaktu międzyludzkiego we wszystkich usługach, to squat nie będzie dla niego – tutaj trzeba z kimś porozmawiać, czasami o coś zapytać i ogólnie odnaleźć się w nowej sytuacji. I umyć po sobie naczynia – nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś może mieć z tym problem, ale spotkałam już kilka osób, które doznawały niemalże napadu paniki na samą myśl, że muszą opłukać talerz we „wspólnym” zlewie. W squatach często spotyka się cudzoziemców, którzy szukają zarówno alternatywy wobec oficjalnej i czasami trudno dostępnej kultury, jak i oferty kulturalnej i gastronomicznej tańszej od komercyjnych lokali i wydarzeń – w podobnym środowisku dużo łatwiej o zbudowanie brakującego poczucia wspólnoty. Ja bardzo lubię tę inkluzyjność oraz dzielenie różnych doświadczeń i zawsze z szerokim uśmiechem na twarzy wracam do domu z naprawionym (prawie) własnoręcznie rowerem, brzuchem pełnym pysznego, zdrowego jedzenia i organicznego piwa i torbą wypakowaną po brzegi warzywami z odzysku. Uwielbiam fakt, że ludzie ze sobą rozmawiają – dzięki temu mamy okazję poznać kogoś, dzieląc z nim posiłek, albo podyskutować o wspólnie obejrzanym filmie, zamiast uciekać z anonimowego kina jeszcze zanim zapalą się światła po seansie.
Ogólnie idea takiej prawie samowystarczalnej społeczności wydaje się niezwykle atrakcyjna, przynosi bowiem korzyści, aktywizując nie tylko rezydentów squatów, ale i okolicznych mieszkańców oraz w ogóle sympatyków kultury. Problem polega jednak na nieakceptowanym społecznie (i prawnie) sposobie zajmowania budynków, ale aktywistów rozpoczynających dopiero swoją działalność, nigdy nie będzie stać na wynajęcie czy wykupienie budynku. Pewnie nie byliby oni zresztą zainteresowani stworzeniem normalnego modelu biznesowego. Tak czy siak jestem zwolenniczką podobnej samoorganizacji. Równocześnie jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy absolutnie związują się nie tyle z konkretnym miastem, co wręcz dzielnicą i budynkiem, poświęcając wiele lat swojego życia na rozwijanie lokalnych projektów.
Chociaż w Amsterdamie pozamykano większość squatów i sama ciągle słyszę historie znajomych, którzy szukają nowych lokalizacji po eksmisji z dotychczas zajmowanych budynków, wydaje się, że trend nie znika całkowicie i w wielu miastach można ciągle spotkać takie alternatywne centra kultury. Nigdy nie wiadomo, co będzie z nimi dalej, więc tym bardziej polecam wizyty w nich. Widzimy się na obiedzie w squacie!
KATARZYNA NOWACKA
Krakuska, miastofilka, miłośniczka morza i żyraf, absolwentka filmoznawstwa. Interesuje się kulturą, podróżami i sportem. Ma słomiany zapał, ale dzięki temu ciągle się czegoś uczy.
WERONIKA "WERA" GRZYWA
Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego (filia w Cieszynie), na kierunkach Edukacja Artystyczna i Grafika. Zajmuje się komiksem i ilustracją. Poza tym jest potrzepaną melancholiczką, starającą się nie zwariować!