NUMER 17 (8) KWIECIEŃ 2016 | "MAKE SOME NOISE"
Ma ponad 50 lat, kilka dni temu rozpadło się jej małżeństwo. Za chwilę musi przed tysiącami ludzi udawać, że wszystko jest ok, uśmiechać się i dawać czadu. Nazywa się Kim Gordon, blisko trzy dekady współtworzyła ze swoim mężem, Thurstonem Moorem, jeden z najbardziej kultowych zespołów rockowej awangardy lat 80. i 90. – Sonic Youth. Ale teraz to w zupełności nie ma znaczenia. W jednej chwili straciła rodzinę i pracę, więc nie potrafi myśleć o sobie jako artystce, basistce, ikonie – nie bójmy się tego słowa – popkultury. Obecnie jest tylko zdradzoną dziewczyną, zawiedzioną kobietą, oszukaną w kiepskim stylu wierną żoną swojego męża, który zdradził ją z młodszą i ładniejszą. Jest tylko „Dziewczyną z zespołu”.
Przetrwałam cały ten tydzień dzięki muzyce, której granie dawało mi głębokie, sięgające trzewi, poczucie uwolnienia. Ekstremalny hałas i dysonans mogą działać niewiarygodnie oczyszczająco. Kiedy gramy na żywo, zwykle martwię się, czy mój wzmacniacz nie jest zbyt głośny i nie przeszkadza innym albo czy pozostali członkowie zespołu nie są z jakichś powodów w złym nastroju. Jednak w tym tygodniu nie obchodziło mnie w najmniejszym stopniu, czy gram za głośno lub czy przypadkiem nie zagłuszam Thurstona.
Robiłam to, co chciałam, i było to doświadczenie zarazem wyzwalające, jak i bolesne. Bolesne, bo koniec mojego małżeństwa był moją prywatną sprawą, a widok Thurstona obnoszącego się ze swoją nową niezależnością sprawiał mi takie cierpienie, jak gdyby ktoś wcierał mi piasek w rany.
Kim Gordon rozpoczyna swoją biografię od końca – tak jakby na początku chciała przedstawić powód, dla którego powstała ta książka. Poznajemy ją w stanie wcześniej skrywanym przed wielotysięczną publicznością; teraz sama odsłania się z tych najbardziej intymnych, często wstydliwych uczuć. W ten sposób już na początku zjednuje sobie czytelnika, ale i burzy częściowo swój wizerunek. Dlaczego? Bo przez lata artystka, mająca wizerunek zdystansowanej, chłodnej piękności awangardy, nie mówiła własnym głosem w inny sposób niż poprzez teksty piosenek czy agresywne basowe riffy. Nagle okazuje się, że ta silna, atrakcyjna Kim Gordon w rzeczywistości cierpi na chorobliwą nieśmiałość, a pokazowy brak emocji od dzieciństwa był dla niej jedynym sposobem na to, by ochronić się przed opresyjnym, chorym bratem oraz postępowymi w wychowaniu, acz nieangażującymi się w sprawy dzieci, introwertycznymi rodzicami.
W pewnym momencie całkowicie się wyłączyłam. Wiedząc, że będę obiektem kpin lub docinków, robiłam wszystko, aby nie płakać, nie śmiać się ani nie pokazywać w ogóle żadnych emocji. Największym wyzwaniem, jakie sobie postawiłam, było udawanie, że mam jakieś nadludzkie zdolności wytrzymywania bólu. Jeśli się doda do tego presję wywieraną na każdą dziewczynkę, by zadowalać innych ludzi, by być dobrą, grzeczną i spokojną – to nieuchronnie osuwałam się coraz bardziej w świat, w którym nic nie mogło mnie zdenerwować lub zranić.
Kim Gordon zabiera czytelnika w podróż w czasie do upalnej, ale jednocześnie mrocznej i ponurej Kalifornii. Z jednej strony mamy wrażenie, że jej rodzina to wzorowy przykład ówczesnej amerykańskiej klasy średniej – robiący karierę akademicką ojciec oraz wywodząca się z pełnego zasług amerykańskiego rodu matka; z drugiej wciąż na tym idealnym obrazku pojawiają się rysy. Matka Kim, choć wykazuje ewidentne inklinacje artystyczne, nie tworzy i z pokorą przyjmuje rolę kury domowej, ojciec oddaje się głównie wędkowaniu lub zasklepia się w swoich akademickich teoriach, brat choruje i znęca się nad młodszą siostrą, a Kim snuje się z kolejnymi chłopakami po artystowskich melinach w czasach, gdy banda Mansona zagina parol na bananowe kalifornijskie dzieciaki.
Kaniony kontrastowały mocno z banalnym, płaskim obszarem naszej części Los Angeles, zamieszkiwanej przez klasę średnią. Rośliny nieustannie, kompulsywnie wręcz podlewano i przycinano; wszystko było uporządkowane, lecz wokół panowała atmosfera napięcia, wynikająca z ciągłej presji, by być szczęśliwym, świeżym i uśmiechniętym. A pod wszystkim kryły się cienie i pęknięcia – freudowski instynkt śmierci.
Ale krajobraz zachodniego wybrzeża (Venice Beach, hrabstwo Orange, Los Angeles, wyzwolone San Francisco) i atmosfera lat 60. i 70., gdzie LSD rozdawało się jak cukierki, a zamiast śniegu sypała się kokaina, staje się również idealnym gruntem dla kolejnych kontrkulturowych nurtów. To tu środowiska akademickie i filmowe, wymieszane z kulturą surferów, beatników i wszelkiej maści wizjonerów, stworzyły tygiel, dający podwaliny dla zupełnie nowej jakości w sztuce.
To tu powstanie, słynna wytwórnia SST Records, która powoła do artystycznego życia tak ważne osobowości jak Mike Watt (uważany za jedngo z najlepszych żyjących basistów, stale współpracujący z Iggym Popem czy EddiemVedderem), Raymond Pettibon (obecnie ceniony artysta-grafik, a niegdyś twórca słynnej okładki SonicYouth do albumu Goo) czy Henry Rollins (wokalista związany niegdyś z Black Flag, później twórca Rollins Band i założyciel wydawnictwa, dzięki któremu świat poznał twórczość m.in. Nicka Cave'a). SST pozwoli również wypłynąć na szerokie wody amerykańskiej sceny muzycznej SonicYouth, wydając trzy kolejne płyty zespołu. Będzie tym dla ruchu hardcore i punk, czym w latach 90. wytwórnia Sub Pop dla grunge’owej sceny Seattle.
W SST swoje pierwsze kroki na artystycznej scenie stawiała również m.in. Kira Roessler – basistka zespołu Black Flag. W tym roku stała się ona znana całemu światu, choć nie wydała książki (jak Gordon) i nie nagrała autorskiej płyty po odejściu z zespołu (jak dawna basistka The Pixies, Kim Deal). Roessler zdobyła Oscara za dźwięk do filmu Mad Max: Na drodze gniewu (2015, George Miller). Jako jedynej spośród swoich koleżanekz zespołów punkowychudało jej się wyjść z roli „dziewczyny z zespołu”. Dziewczyny, której zadaniem było nie tylko granie na basie, ale i łagodzenie ostrego wizerunku grupy, przyciąganie spojrzeń publiczności, kiedy gitarowa ściana dźwięku dotykała granicy wytrzymałości.
[Z]orientowaliśmy się, że dla dużych wytwórni muzycznych liczą się nie tylko dźwięki, lecz w dużej mierze również wygląd dziewczyny. To ona bowiem jest główną atrakcją na scenie, ściąga spojrzenia mężczyzn i– w zależności od tego, kim jest– sama spogląda na publikę. Ponieważ nasza muzyka jest czasem dziwna i zgrzytliwa, gdy to ja znajdowałam się w centrum uwagi, było łatwiej ją sprzedać. „Patrzcie, to dziewczyna. Ma na sobie sukienkę i jest z tymi facetami, a więc nie ma się czego bać”.
Wszystkie panie –Roessler, Deal, Gordon – wykreowały oryginalny jak na ówczesne czasy wizerunek „alternatywnego kociaka”, „dziewczyny-kumpla”, „artystki awangardowej”, który oczywiście z czasem stał się kolejną obowiązującą normą m.in. dla takich artystek jak Courtney Love, Chan Marshall czy D'arcyWretzky.Uciekając od wizerunku kobiety przekazanego im przez pokolenie matek, wpadły w kolejny stereotyp – ostrej laski, która daje czadu na scenie tak samo dobrze jak faceci. Gordon i Roessler grały w zespołach wraz ze swoimi mężami dopóki nie rozpadły się ich małżeństwa, przez lata ich wizerunek nie ulegał zmianie i doskonale przystawał do całości zespołu, a one same nie funkcjonowały w świadomości odbiorców jako niezależne artystki, choć paradoksalnie przez lata tak były odbierane.
Czyta się biografię Gordon trochę jak dziennik terapii, który jest pierwszym zadaniem dla każdego pacjenta wychodzącego z traumy. Widzimy ją w obliczu krańcowej sytuacji, a następnie poznajemy kolejne etapy jej życia i pojedyncze decyzje, które ją do niej doprowadziły. Gordon nie odsiewa życia prywatnego od zawodowego, wszystko jest ważne, tak jak w terapii właśnie, zarówno urodzenie córki, jak i pierwszy seks czy pełna przemocy relacja z rodziną. Paradoksalnie dzięki zachowaniu nieustannej równowagi tematu (bo nie jest to książka tylko o życiu prywatnym Kim Gordon, ani tylko o jej karierze muzycznej) ta autobiografia zyskuje na uniwersalności i wartości. Nie czytamy już historii tej konkretnej Kim Gordon, basistki, żony, matki, kobiety, ale człowieka, który bardzo chciał podejmować niezależne decyzje i za wszelką cenę dążył do jednego celu, w tym wypadku tworzenia własnej, niezależnej, wolnej sztuki. Jak to często w takich historiach bywa, w tym dążeniu tak bardzo skupiła się na osiągnięciu celu, że nie zauważyła, że po drodze podejmowała coraz dalej posunięte kompromisy. Pod tym względem Kim Gordon niczym nie różni się od rzeszy swoich czytelników. Niespodzianka polega na tym, że fani nie poznają dzięki książce supermocy najbardziej niezależnej basistki wszech czasów, ale skrywany długo sekret: normalność i przeciętność Kim Gordon w marzeniu o miłości, rodzinie i twórczej wolności.
[K]artka papieru, galeria i scena stały się dla mnie jedynymi obszarami, w których mogłam swobodnie wyrażać emocje – ukazywać swoją seksualność, swój gniew, gdzie nie dbałam o to, co myślą inni.
Czytając autobiografię Kim Gordon nie sposób się oprzeć wrażeniu, że jest to mocny kobiecy głos w dyskusji na temat pozycji kobiet w „machistowskiej” kulturze eksperymentalnego rocka, podobnie zresztą jak kilka lat temu książka Patti Smith Poniedziałkowe dzieci. To książki, dzięki którym poznajemy ich wersję wydarzeń, przez co ich autorki mogły ocalić prawdę o sobie. I to chyba najważniejszy powód, by ponownie, tym razem za rękę z Kim Gordon, odbyć tę samą podróż z zachodniego na wschodnie wybrzeże, od Borroughsa do Warhola, z garażu do międzynarodowej wytwórni płytowej.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Kim Gordon "Dziewczyna z zespołu" (Czarne, 2016)
MAGDALENA ZARĘBSKA - WĘGRZYN
Z wykształcenia teatrolog, z zamiłowania „maker“ rzeczy i projektów wszelakich - robi stoły, smaży dżemy, piecze chleby, buduje ekologiczne hodowle pszczół.
MATEUSZ GAWRON
Od rysunku architektonicznego na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej rozpoczął swoją drogę przez przez zawiłości ilustracji i grafiki. W swoich ilustracjach stara się odnaleźć perfekcyjną kreskę oraz to, co naprawdę ładne. Jego prace znaleźć można w różnorakich gazetach, na kilku blogach oraz jak na razie w jednej książce.