Nigdy nie robiłam planów i postanowień z okazji Nowego Roku. Nie ze względu na wątpienie w to, że uda mi się ich dotrzymać, albo z braku ambicji. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że przez cały rok można podjąć się zmiany swojego życia i – nawet w mikroskali – nigdy nie czekałam do poniedziałku z rozpoczęciem czegokolwiek.
Kraków, przystanek autobusowy na Rondzie Mogilskim. Samochody toczą się powoli jak kolorowe zabawki dziecięce, a ludzie nawet nie czekają już na wynurzenie się od strony ronda większego kształtu, autobusu. Jest po siedemnastej. Ktoś kupuje 3 kajzerki w budce z pieczywem, ktoś inny czeka na falafela.
Młoty pneumatyczne i wiertarki udarowe. W tygodniu punkt szósta, czasem w poniedziałki odpalają kwadrans później. W weekendy 7:30. Budzisz się jak na placu budowy i nawet nie słychać twojego standardowego budzika z Samsunga.
– A może by tak to wszystko pieprznąć i wyjechać w Bieszczady? Wszyscy? Cały korpoświat w te cudowne Bieszczady? Niby po jaką cholerę? Zaciągną tam wszystkie swoje stresy i frustracje. Będą żyli w ten sam nerwowy sposób, co w mieście – z laptopem na stole i smartfonem przy uchu, będą prowadzić swoje bieszczadzkie home office.